Laikas cz.IX
Rudowłosy mężczyzna przyglądał się karmazynowej cieczy, która przylegała do krystalicznie czystego szkła. Drobne palce oplatały szczupłą nóżkę, a myśli błądziły gdzieś hen daleko w przeszłość. Szum morza był dla niego tak rzeczywisty, iż miał ochotę zanurzyć się w odmętach, które o tej porze były pogrążone w nieogarniętych ciemnościach.
Nagle poczuł ciepło na karku. Kilka punktów parzyło jego skórę w okolicy zapięcia od chokera zimnem. Przymknął oczy rozkoszując się rozkoszą jaką był sam czuły dotyk drugiej osoby. Po dłuższej chwili przestał czuć i tych kilku punktów, i kawałka wstążki, która zazwyczaj opinała jego krtań. Nie spodobało mu się to specjalnie, więc otworzył oczy i z rządzą mordu spojrzał na Dazaia, który przylazł za nim do tego małego i kipiącego wspomnieniami mieszkania w centrum Jokohamy.
- Tak bardzo oburzasz się, gdy ktoś stwierdza na głos, że „jesteś niewolnikiem Mafii", a sam nosisz obrożę niczym ten pies, co poluje na korzyść pana, nie będąc pewien, czy dzień jutrzejszy nie będzie dla niego tym ostatnim.
Niebieskie oczy obserwowały szatyna, który przyglądał się beznamiętnie kawałkowi materiału trzymanemu w długich palcach. Nakahara był pewien, że jego towarzysz myślami był jeszcze dalej niż on. Mógł obstawiać ich pierwsze spotkanie pod gabinetem Moriego, jednak wydało mu się o mało prawdopodobne. Osobiście myślałby na jego miejscu o ich rozstaniu. W sumie większość bezczynnych chwil zostawało pochłoniętych przez to jedno posępne wspomnienie, które przeżywał wciąż od nowa, doszukując się niuansów, które mogłyby wytłumaczyć to, co później się stało. Było ono jak niegojąca się rana boląca przy każdym ruchu, a każdy oddech ją otwierał, natomiast każda sekunda powiększała obszar, który obejmowała. Z małego zadrapania, o którym łatwo zapomnieć, zrobiła się śmiertelna rana, która systematycznie uśmiercała swoją ofiarę.
- Przyzwyczaiłem się do tego. – Chuuya obserwował powolne ruchy dłoni Osamu, która odkładała choker na stolik, tuż obok nietkniętego kieliszka wina.
Krystalicznie czyste szkło odbijało światło lampy stojącej w kącie. Łagodna łuna padała na wszystko w pomarańczowym odcieniu nadawanym przez abażur. Nakahara wciągnął do płuc powietrze wypełnione delikatnym zapachem wina, którym się raczyli, oraz wyrazistym aromatem cynamonu. Ta mieszanka woni wydała mu się znajoma. Otulony nią czuł się bezpieczny i taki... na miejscu. Pustka, którą czuł od lat, zaczęła się niby zapełniać tym powietrzem przesiąkniętym korzennym zapachem. Tak jakby tego mu brakowało przez ten cały czas. Przymknął oczy, a z płuc uleciało cały drogocenny tlen wraz z tą przyjemną wonią. Nagle poczuł ucisk i gwałtownie pochylił się w przód, łapiąc za brzuch. Kieliszek uderzył o podłogę, rozsypując się na miliony okruchów, a czerwony płyn zabarwił jasne panele.
- Chuuya, wszystko w porządku? Chuuya? – Dłoń Dazaia delikatnie opadła na plecy rudowłosego.
Ten odepchnął szatyna i wyprostował się, łapiąc oddech. Nie potrzebował pomocy. Uodpornił się na wszystko. Na ból, na zmęczenie, na zbędne emocje. Przynajmniej tak utrzymywał, bo w rzeczywistości często zwijał się wieczorami z wyczerpania, bólu i rozpaczy. Właśnie ta beznadziejna mieszanka zaatakowała go w tej chwili, powalając niemal na kolana. Mimo to nie chciał przyjmować pomocy od nikogo, tym bardziej od Osamu. Nie chciał, by ten widział go w takim stanie. Wycieńczonego, ale nie przez jego przekleństwo podarowane przez ludzkość. Taki stan był dla nich chlebem powszednim, a dla Nakahary był również rzeczą godną największego potępienia. Modlił się, by szatyn popełnił błąd, spóźnił się choćby o sekundę. Jednak ten nigdy nie spełnił niemych próśb partnera. Chuuya, po odejściu Dazaia, starał się ukryć to, jak cierpi w samotności, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek zaplanowanego ruchu, który miałby jakiś większy sens. Po pierwsze, mogło to zagrozić jego pozycji w mafijnej hierarchii, a po drugie... mogło zmienić sposób w jaki wszyscy wokoło na niego patrzyli. Tego bał się najbardziej, że osoby, które zna, zaczną patrzeć na niego inaczej, aniżeli widzą go teraz.
- Wszystko w porz... – Nie zdołał dokończyć, bo ten fanatyk samobójstw chwycił go za ramiona i obrócił w swoją stronę, przerywając mu.
- Kłamiesz. – To krótkie stwierdzenie poprzedzało coś, o co Chuuya mógł się zakładać, że już między nimi nigdy nie dojdzie, nigdy.
Dazai wbił się w drobne usta i nie zważając na słabe protesty niższego przyszpilił go do kanapy. Po chwili, dla Nakahary zdecydowanie za długiej, szatyn oderwał się i dysząc spojrzał na rozpiętą do połowy białą koszulę, co było jego dziełem, zza której materiału wystawały kruche obojczyki, które niegdyś były pokryte małymi znamionami pozostawionymi przez kochanka, który rozpłynął się w świetle grudniowego księżyca, by powrócić jako całkowicie nowy człowiek. Osamu poczuł nieodpartą chęć powtórzenia czegoś sprzed lat i postanowił wykorzystać do tego obecny stan niebieskookiego, który stał mu się bardzo na rękę. Przymknął oczy i ponownie pocałował byłego partnera, napawając się słodką nutką wina, którego butelka opróżniona przez obecnego Egzekutora przy nodze stolika.
Jej ciemna barwa w nikłym świetle przypominała odmęty oceanu z ich wspomnień. Niby takie same, ale jaśniejsze od obecnego. Zdecydowanie jaśniejsze.
***
Dazai poczuł nieodpartą potrzebę zapalenia. Postukotał nerwowo palcami w swoje kolano i wstał. Podszedł do okna z widokiem na pogrążoną w mroku nocy panoramę miasta. Ich ukochanej Jokohamy. Słodkiego domu przepełnionego brutalnością i niebezpieczeństwem. Brązowe oczy zawiesiły się na nieboskłonie.
Zazwyczaj przepełnione milionami diamentów, teraz pokryte niemalże czarną płachtą, świeciło ciemnością, samotnością i rozpaczą. W tej chwili wydało mu się, że obrazuje ono stan duszy każdej istoty na ziemi. Jednak gdyby tak było, każdy byłby czuły na nieszczęście innych. A tak nie było, nie jest i nigdy nie będzie.
Ciemne kosmyki poruszyły się w ślad za głową, która spojrzała najpierw na śpiącego Nakaharę, by później zawiesić wzrok na biurku stojącym między regałem a szafą. Wpatrywał się w górną szufladę, w której najprawdopodobniej znajdowały się papierosy zachomikowane przez Chuuyę, który z reguły nie palił, ale zawsze był przygotowany na nagłą potrzebę. To była jedna z cech, za którą Dazai kochał rudowłosego. Jego partner miał zawsze zapasy bandaży, długopisów, zimnych okładów, czy nawet leków nasennych, lecz te były szczelnie zamknięte na trzy (i to różne) spusty.
Cichy szum kółeczek towarzyszyło otwieraniu szuflady. Tak jak przewidział Osamu, było tam metalowe pudełko, nawet sporych rozmiarów, opatrzone karteczką z schludnym napisem „Papierosy". Szatyn uśmiechnął się i otworzył je. Poukładane równiutko szlugi kusiły go, ale ze względu na to, że był zapewne idealnie wyliczone (sposób w jaki były przechowywane, na to wskazywał) odłożył pudełko na swoje miejsce, pozbywając się z trudem chęci zaciągnięcia się. Zamiast tego do rąk wziął czarny notatnik nie większego od zwykłego zeszytu, wypchanego pojedynczymi kartkami, których rogi wystawały zza okładki. Wiedział, że nie powinien nawet tego podnosić, ale chęć poznania losów Chuuyi była zdecydowanie silniejsza niż te resztki zdrowego rozsądku, które przeżyły upadek z wysokości setnego piętra, jakim była śmierć Odasaku.
Kartkując zapiski, przeczytał kilka wpisów z początku. Były tak przepełnione wściekłością i zawierały tyle obelg pod jego adresem, aż się zląkł i skurczył w sobie, co nie należało do jego natury. Po drodze ku końcowi napotkał kilka zdjęć przedstawiającymi a to Jokohamę, a to plażę, a to jeszcze jakąś parę w parku. Były nawet przyzwoite, nie licząc rozmycia, które było wywołane przez gwałtowny ruch aparatem, ale oprócz tego były całkiem, całkiem. Przeczytał kilka wpisów z końca, te emanowały goryczą.
Długie palce spróbowały przekręcić jedną z ostatnich stronic, ale ta niby przyklejona trwała na swoim miejscu. Osamu zwilżył śliną opuszki palców i spróbował jeszcze raz, z pozytywnym skutkiem. Gdy w końcu ujrzał drugą stronę, zaczął się zastanawiać, czy na pewno ten notatnik należy do Chuuyi. Brązowe oczy kilkakrotnie śledziły ścianę tekstu podzieloną na dziesięć trójwersowych strofek.
Moje usta są pokryte trucizną
Uwarzoną z Twych słów.
Słodkich, lecz wypaczonych.
Tych napawających czystą rozkoszą
Oraz tych gorzkawych.
I równie szczerych, co
Twoje wyuczone na pamięć gesty.
Nic w Tobie nie jest prawdziwe.
Niczym aktor nosisz maski.
Jak lalkarz pociągasz za cienkie sznurki,
Tobie posłusznych lalek,
Robią to, co im każesz.
To wszystko wydaje się upojnym snem.
Twój szept podczas nocy
Pełnej woni kwiatów.
Ale nie tak ma się rzeczywistość.
Jestem Twą marionetkę, co
Śmieje i płacze na Twój znak.
Jak czarodziej czarujesz wszystkich wkoło.
A oni poddają się
Magii, którą uprawiasz.
Każdy poszedłby za Tobą w płomienie.
Nie byłem wyjątkiem,
Ale już nie pójdę.
Poparzyłem się Twym fałszywym ciepłem.
Łzy skrzą się w świetle księżyca,
Ale dla nie już za późno.
Zatraciłem się w Twojej fałszywości.
Pragnę trwać przy Tobie,
Jak śmierć trwa przy życiu.
***
Dazai jeszcze raz pogładził rude kosmyki, które rozsypywały się niezwykłą aureolą wokół głowy Nakahary.
Musiał już uciekać. Po tej nocy nie miał ochoty na to, ale nie miał zamiaru spotykać się z Tachiharą, który zaczął się przystawiać do Egzekutora, przynajmniej to wychodziło z notatek Chuuyi. Osamu z chęcią zostałby i wyjaśnił kilka spraw, ale nie chęć widzenia twarzy nikłego rywala oraz fakt, że ta eskapada miała zostać ich słodką tajemnicą. W sumie mógł zacząć podejrzewać, że to był dopiero pierwszy krok w kierunku romansu rodem z dzieł Szekspira... Może z tą różnicą, iż nie zakończą się jak „Romeo i Julia"... Ale, kto wie? Nie zbadane są wyroki boskie.
- Do zobaczenia, Chuu. Na pewno w niedługim czasie do ciebie wrócę. Obiecuję ci, że nie będziesz musiał znów tyle na mnie czekać.
***
YAY! SKOŃCZYŁAM! To pierwsze takie przedsięwzięcie, które doczekało się zakończenia (pomijając takiego jednego raka, którego jedyny egzemplarz leży w szufladzie, do której się nie mogę dostać ;-;). Oczywiście pisząc to wszystko zazwyczaj lądowałam oglądając coś, bo nie mogłam znaleźć odpowiednich słów albo scen, ale udało się i to się liczy. Mam nadzieję, że historia Wam się podobała i, że przeżyliście moją poezję (nie ukrywam na tym gruncie nawet nie raczkuję i nie można nawet powiedzieć, że się tam czołgam). Dobra na mnie już czas. Cieszę się, że mogłam to dla Was skończyć. Zapraszam do Sugar song & Bitter step oraz do Młodszej siostry, która jest lekkim suplementem do tego. W sumie to możecie się porozglądać po moim profili, może wpadnie Wam coś w oko. A teraz się z Wami żegnam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro