Rozdział 2
14.12.1521 rok
Nie chciałam tam iść, choć moje stopy były tak niedaleko rezydencji. Naprawdę się bałam. To miał być koniec mojej wolności. Gubernator chciał bym została żoną i matką, ale czułam się jeszcze zbyt młoda do tej roli. Nawet jeśli wiedziałam, że wiele dziewczyn nie miało możliwości nawet zaczekać z małżeństwem do piętnastych urodzin.
Moja decyzja nagle wydała mi się zbyt pochopna i dyktowana wyłącznie strachem przed Sombrą. Może gdyby nie to, że wczoraj ukradł nam powóz, nawet nie dostałabym listu gubernatora do rąk. A jednak czułam, że muszę odciążyć ojca, by nie przejmował się moim bezpieczeństwem. Zwłaszcza teraz, gdy na wolności grasował buntownik. Muszkieterowie powinni skupić się na nim i go pojmać.
Do potężnej posiadłości gubernatora prowadziła dróżka z malutkich, białych kamyczków. Dlatego kiedy zobaczyłam ją pod stopami, wiedziałam, że tylko kilka kroków dzieliło mnie od nowego życia. Podniosłam głowę i przyjrzałam się ciemnemu trawnikowi po obu stronach. Wypłowiały przez brak słońca, a mimo to wciąż równo przycięty. Zastanowiło mnie czy wiosną, kiedy odżyje zieleń, a ja stanę na ślubnym kobiercu, również uda mi się rozkwitnąć.
I wtedy potknęłam się o własne nogi. Zdałam sobie z czegoś sprawę. Co jeśli mogłam użyć słów gubernatora przeciwko niemu? Co jeśli w liście jednak mówił on prawdę? Miałam wrażenie paranoi, która stanowiła w mojej głowie zaporę przed decyzją, którą podjęłam świadomie. Gubernator jasno zaznaczył, że nie muszę przyjmować oświadczyn, a ja jak głupia doszukałam się w tym ukrytego znaczenia.
Dlaczego?!
Niestety było już za późno na zmianę zdania. Senhor Sarmento właśnie pokazał się w drzwiach rezydencji i ruszył, by mnie powitać. Szedł pewnie i dumnie. Ubrany na czarno wyglądał dostojnie, ale ten kolor zupełnie do niego nie pasował. Tak jak i do mnie. Oboje zawsze woleliśmy jasne oraz zdobne ubrania, ale sytuacja polityczna i nasz wysoki status zobowiązywały, nie tylko do zmian w ubiorze, ale także w całym życiu. Nasze małżeństwo mogło ochronić Portugalię przed możliwym buntem przeciw inkwizycji i przed ponownym przybyciem Sombry. To jego postać przerażała mnie najbardziej.
– Senhorita Valente! – zawołał mój przyszły mąż, gdy stanął przede mną. Od razu z zimną precyzją i wyrachowaniem ujął moją dłoń, by ucałować jej kostki. Miałam ochotę się wyrwać. Z całych sił zaciskałam szczękę, ale przecież nie mogłam utrzymać jej zbyt długo w skurczu. Inaczej od razu zauważyłby mój stan. A przecież gubernator powinien sądzić, że podjęłam świadomą decyzję o małżeństwie.
A ja powinnam być tego pewna.
– Kiedy ojciec przekazał mi wasz list zaręczynowy, nie mogłam doczekać się tego spotkania – skłamałam. Wyszło bardzo przekonująco.
– A więc jednak decydujesz się za mnie wyjść.
– Tak. Przyjmuję oświadczyny oraz twoje nazwisko. Ale czy możemy dokończyć rozmowę w środku? – zapytałam, starając się powstrzymać dreszcze zimna. – Taka pogoda nie sprzyja mojemu zdrowiu.
– Oczywiście! – zawołał i zdjął swój płaszcz, by mnie okryć, nim dojdziemy do głównych drzwi.
Przyjęłam ten gest z wdzięcznością, bo wiedziałam, że gubernator nigdy nie był wobec mnie zły. Ale równie dobrze wiedziałam, że był częścią czegoś większego. Jednak nie umiałam tego nazwać, bo ja, choć dobrze wykształcona, nie miałam – tak jak on czy mój ojciec – dostępu do króla.
Teraz został nim młody Jan, którego głowa zapewne była jeszcze pełna fantazji i mrzonek. Dlatego wsparcie tak dojrzałej osoby jak sehnor Sarmento stanowiło podporę dla kraju, nim władca sam się nią nie stanie. A ja musiałam zostać mostem między nimi a całą armią swojego ojca.
Dla dobra wszystkich.
– Przyjęłaś moje oświadczyny w najbardziej krytycznym momencie – zauważył mężczyzna u mojego boku. – Ale rozumiem, że kapitan Alexandre już teraz uznał, że gra nie jest warta świeczki.
To była moja szansa, aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co wydarzyło się wczorajszego dnia.
– To prawda. Wczoraj na rynku pojawił się nawet ten buntownik. Sombra. Zapewne pan o nim słyszał, gubernatorze.
Kiwnął twierdząco głową. Jednak był to tak słaby gest, że ledwie go dostrzegłam.
– Było o nim kilka plotek. A od wczoraj stał się znakiem buntu dla niewykształconych. – Westchnął. – Gdyby tylko ci idioci wiedzieli na co się piszą swoim sprzeciwem, wtedy nie myśleliby nawet o popieraniu go.
– Ludzie się buntują? – Czyli jednak wczorajsza przemowa Sombry rozeszła się głośnym echem, nie pozostawiając złudzeń. – Kiedy pojawił się na targu, faktycznie widziałam kilku śmiałków, ale sądziłam, że to tylko pojedyncze akty.
Weszliśmy do ciepłego holu. Zdjęłam płaszcz mężczyzny z ramion, a on odwiesił go. Potem oboje pokierowaliśmy się do przestronnej jadalni. Było tu cieplej niż na korytarzu, bo w kominku płonął duży stosik drewna. Usiedliśmy do stołu, a po chwili służba – na polecenie – przyniosła nam herbatniki, miód oraz owoce w pokaźnej misie. Z głodu chwyciłam pierwszą lepszą morelę i wgryzłam w soczysty miąższ. Sok pociekł mi po brodzie, więc wytarłam się serwetką. Dopiero po przełknięciu, postanowiłam wrócić do tematu Sombry.
– A więc mówicie, że ludzie popierają jego działania? Nawet jeśli do tej pory nie zrobił nic nadzwyczajnego.
Kąciki ust gubernatora lekko się uniosły, nim odpowiedział:
– Wasz ojciec chroniąc panią, odciął was od wielu informacji. Sombra wcale nie jest niewinny. I wczorajsza przemowa wcale nie była pierwszą, którą wygłosił.
Moje usta ułożyły się w kształt litery „o". Nie sądziłam, że człowiek, który mnie wychował, nie powiedział mi nic na temat buntownika. Nie sądziłam też, że kiedykolwiek starał się tak silnie mnie chronić.
– Czy wiadomo gdzie jego wpływ wywarł wrażenie na ludziach? Czy tylko Lizbona miała z nim do czynienia?
– Nie. Ale Lizbona stała się teraz jego głównym celem. To tu mieszka król i to jego Sombra zamierza potępiać. – Zrobił chwilową pauzę. – Ale spokojnie, moja droga. W tym miejscu po ślubie będziesz tak bezpieczna, że nigdy już go nie zobaczysz.
Lekko zdrętwiałam, zauważając w tym swoisty podtekst.
– Brzmicie, senhor, jakbyście planowali pozbawić mnie dostępu do świeżego powietrza.
– Ależ skąd w waszej głowie taka myśl, senhorita?! W liście do was obiecałem być wsparciem i ochroną w tych trudnych czasach. Nie podpisujemy kontraktu niewolniczego.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy to usłyszałam, a mężczyzna mówił dalej:
– A propos zaręczyn. Dziś organizuję bankiet z okazji urodzin bratanka. Może zechcesz mi towarzyszyć już publicznie nazywając się Larą Sarmento?
– Proszę wybaczyć, ale do aktu małżeństwa nadal nie doszło – zauważyłam oschle. – Nie mam więc powodu chwalić się zmianą nazwiska, której nie dokonałam.
Gubernator odchylił się na krześle, a ja ponownie nadgryzłam owoc w swojej dłoni.
– Oczywiście. Ale samym faktem chyba możemy się pochwalić przed zebranymi. Czyż nie?
Przykleiłam do twarzy najbardziej przekonujący uśmiech na jaki było mnie stać i kiwnęłam mu głową. Byłam pewna, że to ogłoszenie wywrze na ludziach ogromne emocje, które zmieszają się z żałobnymi nastrojami.
Już nie mogłam doczekać się, aż przechylę pierwszy kieliszek wina. Może choć on doda mi odwagi, by przyznać się – przed samą sobą – że to nie była zła decyzja.
***
Sala wypełniła się przytłumionym blaskiem świec. Goście zebrali się, by celebrować urodziny dorosłego już Francisco. Mimo to wokół nie było ani grama radości. Dekoracje wymieniono na ciemne – atłasowe obrusy czy symboliczny portret Manuela I okryty kirem. Ten drugi stał w centralnej części sali, tak na wypadek gdyby komuś przyszło do głowy zapomnieć jaki mamy dzień. Serwowane potrawy i przysmaki również miały mniej wystawny charakter, podane w duchu żałoby i prostoty. Brakowało mi chociażby mojego ulubionego pawia z piórami, który zawsze martwy czy żywy prezentował się wspaniale.
Przy pokaźnym stole widać było luki, ponieważ nie wszyscy zaproszeni przez Valtera goście postanowili przyjść. Mój narzeczony już na początku wyjaśnił mi, że bali się obchodzić podrzędne urodziny w czasie żałoby narodowej. Co powiedziałaby ważniejsza szlachta? Toż to brak szacunku! Ale my też nie planowaliśmy dziś hucznej zabawy.
Dlatego w ostatniej chwili ściągnięto chociażby lutniarza, który właśnie grał, niepozornie wypełniając salę poważną muzyką. Jej brzmienie nie zagłuszało przytłumionych rozmów na sali, za to melancholia tych dźwięków zdawała się przypominać śmierć, która w postaci subtelnego cienia zastanawiała się czyje serce jeszcze może zatrzymać. Dlatego też nie znosiłam tej gry i tym bardziej nie chciałam tutaj być.
W stronę solenizanta posyłano ukradkowe spojrzenia, które jasno wskazywały, że żaden z gości nie chciałby być na jego miejscu. Wznoszone kieliszki szampana, były jedynie gestami, a nie słowami pełnymi pochwał i życzeń. Może więc dlatego twarz Francisco buntowała się przeciw uśmiechowi, choć siedział na honorowo udekorowanym krześle.
Ten bankiet doskonale oddawał klimat najbliższych dni. Dni, które miały być ciężkie, czasem z dozą sztuczności. W końću jeśli ktoś nie znał króla oficjalnie – z pewnością presja społecznej zadumy ciążyła mu na barkach. I może właśnie dlatego, że sama zaliczałam się do tego grona osób, zaczęłam zastanawiać się kiedy najstarszy syn Manuela I, Jan, planuje pochować ojca.
Wiedziałam, że był on równie młodym chłopakiem, jak nasz dzisiejszy solenizant. Dlatego z pewnością przeżywał właśnie żałobę dużo intensywniej niż my, zgromadzeni tutaj w poczuciu obowiązku. Kiedy więc pomyślałam o jego zapłakanej twarzy, zdałam sobie sprawę, że nawet królowie musieli mieć swoje emocje i ciepłe relacje z bliskimi, choć ich polityczne zagrania rzadko na to wskazywały. Może więc jeśli zobaczę go w trakcie pogrzebu – na który zamierzałam wybrać się z ojcem lub narzeczonym – będę w stanie przegonić wszystkie te stereotypy ze swojej głowy?
Wtedy też, gdy siedziałam cicho przy stole i co chwilę lukałam w stronę Francisco, u mojego boku stanął Valter. Starałam się nie wypaść z roli, podyktowanej przez nasze zaręczyny. Jeszcze nie było to nic oficjalnego, ale zdawałam sobie sprawę, że goście obserwowali nas. Mnie – której pierwotnie miało tu nie być. Gdyby nie luki przy stole, możliwe, że musiałabym siedzieć dziś na kolanach narzeczonego.
– Widzę, że nie bawisz się najlepiej – zauważył mężczyzna, jakby spodziewał się czegokolwiek innego.
– Wszystko w porządku, mój drogi. Czekam jedynie na moment, w którym będziesz mógł się nami pochwalić.
A choć te słowa były niebezpieczne, czułam że jestem w stanie się przed nim chronić. Przynajmniej dopóki nie będę musiała zamieszkać tu na stałe.
Valter chrząknął.
– Naprawdę ci na tym zależy?
Kiwnęłam głową, nie patrząc na niego, tylko na tłum wirujących po sali arystokratów z rodziny solenizanta.
– Tak. Przynajmniej wtedy i muszkieterowie i wszystkie wysokie głowy przestaną zastanawiać się kiedy do tego dojdzie.
– Też to zauważyłaś? – Wydał się niezmiernie zaskoczony. – Jesteś córką muszkietera. Mieszkasz z dala od podobnego towarzystwa, acz wasze drogi czasem się krzyżują... – Ostatnie słowo wypowiedział prawie szeptem. – Ale dobrze. W takim razie nie mam powodu, by dłużej zamęczać ich głowy. Czas wyjść z ukrycia.
I wyciągnął z moją stronę dłoń, abym wstała. Poszłam za nim bezzwłocznie, obejmowana w talii, jak faktyczna żona. Jednak mimo wszystko coś mi nie grało. Valter był wręcz zbyt blisko, nawet jak na męża. I nie wynikało to z potrzeby przeciskania się przez tłum gości. Nie mogłam się niestety wyrwać, ani nawet odsunąć. Jego chwyt był zbyt silny.
W końcu stanęliśmy w widocznym miejscu. Valter skrzyżował oczy z lutniarzem i gestem nakazał mu zakończyć grę. Muzyka ucichła, jak przecięta nożem. Poczuliśmy na sobie zainteresowane spojrzenia arystokracji, co przytłoczyło mnie. Nie lubiłam publicznych wystąpień.
Wtedy narzeczony puścił mnie, ale jego dłoń nadal wydawała mi się ciążyć na talii. Odsunęłam się od jego dominującej sylwetki subtelnie. Tak jakbym po prostu zgubiła równowagę.
Wtedy też wyłapałam skrzywione oblicze Francisco. Ewidentnie nie był zadowolony z tego, że przestał być właśnie w centrum uwagi. Jakby zauważył, że był pretekstem dla większej gry w tym brutalnym świecie.
Być może będzie miał mi to za złe.
Wtedy Valter uniósł kieliszek szampana w górę i zwrócił się do ludzi:
– Moi drodzy przyjaciele i przede wszystkim mój najdroższy bratanku! Chciałbym, by ten dzień... Czas świętowania urodzin Francisco i celebrowania nowej drogi życia, na którą wchodzi ten młody człowiek, były radosne. Niestety jak wiadomo od wczoraj czerń spowija Portugalię, niczym żałobny welon. Dlatego, aby może chociaż trochę rozweselić wasze dusze, by na waszych twarzach zagościł choć cień uśmiechu, chcę wam coś ogłosić.
Wtedy zostałam złapana za rękę, ale nie spodziewałam się tego. Prawie przez to straciłam panowanie nad ciałem. Omal nie wyrwałam się, by zbiec jak najdalej stąd.
Opanowałam się w ostatniej chwili, a Valter mówił dalej, niewzruszony.
– Znacie Larę Valente, córkę kapitana muszkieterów, senhor Alexandre. Od dziś jest ona moją narzeczoną i mostem, który wzmocni i uniezależni Portugalię. Chociażby od wpływów naszych iberyjskich sąsiadów. Może również, dzięki naszemu związkowi, udowodnimy papieżowi, że na naszych ziemiach też powinna pojawić się inkwizycja.
Tu zrobił krótką pauzę, a ja zauważyłam w tym ułamku chwili całe napięcie arystokracji. Pogardliwe, a nawet niepewne spojrzenia. Jakby chcieli ostrzec mnie przed nadchodzącymi kłopotami. Spodziewałam się ich jednak. Doskonale wiedziałam, że to nie będzie szczęśliwe małżeństwo.
– Takie sojusze są zbyt istotne, by milczeć i nie rozmawiać o nich. Więc gdy już opuścimy tę salę, niech wieść dotrze do młodego króla. Niech stanie się latarnią morską dla tych, którzy są zagubieni. Ten związek zostanie od dziś uznany za symbol naszej krajowej niezależności i pokaże całej Europie, że my też potrafimy o siebie zadbać. I żadne wpływy Hiszpanii tego nie zmienią!
Otworzyłam szerzej oczy, bo dopiero wtedy dotarły do mnie faktyczne założenia Valtera. Moje serce też na moment straciło rytm.
Od początku wiedziałam, że on nie zamierzał mnie chronić, tak jak to zapisał w liście. Wiedziałam, że chciał bym była jego marionetką. Ale teraz w jego słowach odbiło się coś więcej. Czego nie zauważyłam od razu... Hiszpania.
Valter miał dostęp do króla. Syna królowej Marii Aragońskiej. Córki króla Hiszpanii... Nasz nowy władca był więc częścią tego, co nie podobało się Valterowi.
Czy więc chciał on...
Nie zdążyłam dokończyć myśli, bo dłoń narzeczonego znów znalazła się na mojej talii. Ale i tak nie byłam w stanie ukryć swojego szoku. Podejrzewałam, że był właśnie dużo bledsza, choć z całych sił utrzymywałam neutralną twarz. A na sali choć zapanowała cisza pełna spojrzeń nie do odgadnięcia, widziałam pojedyncze osoby, szepczące między sobą. O tym co zostało powiedziane. O mnie jako kluczowym elemencie tej gry. Jako o naiwnej i zbyt młodej do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji.
I Valter równie dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
***
Bal prawie dobiegał końca, a ja już prawie nie miałam siły nawet siedzieć. Za oknami od dawna było ciemno, przez co atłasowe obrusy wydawały się dużo ciemniejsze. Ponadto atmosfera wywołana przemówieniem Valtera zmuszała mnie do ciągłych interakcji z ludźmi, których w większości nawet nie znałam. I może właśnie dlatego ucieszyłam się, kiedy podczas rozmowy z pewnym dostojnikiem oraz moim narzeczonym, zza moich pleców doszedł mnie głos:
– Panno Valente, wasz ojciec przysłał powóz. Pora wracać do domu.
Odwróciłam się do muszkietera, który to powiedział i nawet nie ukrywałam przed nim ulgi. Miałam już dość tej ponurej zabawy.
– Tak? – Resztkami sił udawałam, że wśród uroczystości zgubiłam rachubę czasu. Jednak zanim zdążyłam dodać więcej, w słowo wszedł mi Valter:
– Przekażcie senhor Alexandre, że moja narzeczona wróci jutro. Dziś przenocuje w jednej z komnat w moim domu.
Cofnęłam się delikatnie o krok, w stronę muszkietera.
– Ależ nie trzeba mi takiej gościny. Poza tym podejrzewam, jakie myśli mogą krążyć w głowie mojego ojca jeśli faktycznie bym została. Chyba nie chcecie wyjść na niecnotliwych w oczach samego kapitana, senhor?
Valter ewidentnie chciał coś dodać, ale mój ochroniarz już zdążył złapać mnie pod ramię i zauważyć:
– To prawa. Lepiej nie wzbudzać zainteresowania plotkarzy, których wszędzie pełno. A pańska narzeczona będzie tego wieczora bezpieczna we własnej pościeli.
Wtedy oddaliliśmy się bez dalszych słów razem z moim przybocznym. W drodze do drzwi chwyciłam jeszcze tylko szklankę wody i wypiłam ją szybko. Potem znaleźliśmy się już na dworze, a duży wóz z zadaszeniem wydał mi się zbawieniem. Wracałam do domu!
Kiedy wsiadłam do środka, muszkieter zamknął za mną drzwiczki, a sam dosiadł swojego konia. Wtedy ruszyliśmy.
Droga wydała mi się jednak zbyt długa, nawet jeśli rano byłam w stanie dotrzeć tutaj na piechotę. Nie chciałam się też nudzić, bo już wystarczyła mi ta doza nudy, którą zaszczycił mnie Valter. Musiałam coś zrobić, a w tym zwyczajnym powozie nie było nawet na czym zawiesić oka.
Ale za to już za oknem, obok pryczy, jechał młody muszkieter, który wyglądał na osobę potrafiącą ożywić nawet najnudniejsze przyjęcie. Jego koń wydawał się poruszać tak, jakby znał każdy kamień tej drogi, a sam jeździec siedział na nim jak przyklejony, mimo nierówności terenu. Tym bardziej zaintrygowana, chrząknęłam w pewnej chwili, zwracając jego uwagę.
– Przepraszam, senhor! – zawołałam i poczekałam, aż ten nie zrówna swojego konia z moim oknem. – Czuję, że powinnam podziękować wam za wybawienie mnie z opresji tego niezwykle nudnego przyjęcia. Czy mogę jednak wcześniej poznać wasze imię?
Chłopak na koniu wyprostował się jeszcze bardziej. Moja zaczepka wydawała się się mu schlebiać.
– Jestem Tristão.
– Ojej! Jak melancholijnie! Zwłaszcza w tych czasach.
Muszkieter uśmiechnął się lekko, jakby chciał pokazać, że wcale nie jest tak smutny, jak wskazuje na to jego imię.
– Moja mama ubóstwiała chłopców, którzy tak się nazywali, dlatego nie pozwoliła, żebym skończył jako Valter, jak wolał mój tato.
Oczywiście, kiedy usłyszałam w jaki sposób mógłby nazywać się ten młodzieniec, w pierwszej chwili uniosłam brwi, mając nadzieję, że ciemność zamaskuje moje zaskoczenie. Ponadto wszelkie maniery nie pozwoliły mi w ogóle zabrać głosu w tej sprawie, więc zamiast pociągnąć temat, powiedziałam:
– W takim razie Tristão, dziękuję ci za to subtelne wybawienie z objęć nudy u Jego Ekscelencji Gubernatora Valtera.
W ciszy nocy usłyszałam tylko jak delikatnie się roześmiał. Prawdopodobnie przez mój niezobowiązujący ton i słowa, które ironicznie wisiały między nami.
– Wasz ojciec nie byłby zbyt zadowolony, gdybyście nie pojawiły się na noc w domu.
– To już niedługo nie będzie mój dom, senhor – starałam się udać, że nie jest to dla mnie żadne obciążenie, ale chyba po samej wzmiance o tym, Tristão zrozumiał jak bardzo nie chcę doczekać się wiosny.
– Cóż, gubernator potrzebuje silnej żony. I jeśli tylko będziecie chciały, z pewnością nie zignoruje was i waszych potrzeb – zauważył.
Chyba chciał w ten sposób poprawić mi humor, choć ta aluzja dała mi chwilowo do myślenia. Czyli nie musiałam być tylko nędznym pionkiem w jego grze o niezależność Portugalii? Może miałam szansę, by zmusić go do tańca po mojemu?
– Dziękuję, że zwróciłeś na to moją uwagę. Będę pamiętać.
I wtedy minęliśmy niewielki strumyk. Nie widziałam go, ale usłyszałam szum wody i trzciny, które stanowił o tym, że za niedługo będziemy na miejscu.
Westchnęłam.
– Wydajesz się być bardzo miłym chłopakiem – stwierdziłam niezobowiązująco, zwracając się znów do Tristão. Ten jednak nawet nie drgnął.
– To mi pochlebia. Ale jako wojownik, nie zawsze wystarczy sama uprzejmość. Cięty język i wigor to podstawa. Przynajmniej tak mawiają moi koledzy.
– A ty? – dopytałam. – Co według ciebie jest najważniejsze w byciu muszkieterem?
Jego chwilowe milczenie dało mi jasno do zrozumienia, że odpowiedź, nad którą myślał, nie będzie standardowa. I faktycznie, Tristão odparł:
– Czyste serce i sprawiedliwość, senhorita. A tego niestety nie ma w naszej armii. Dla wszystkich liczą się tylko pieniądze gubernatora i chwała stacjonowania u boku króla.
Jego słowa były zbyt piękne, by pasowały do rzeczywistości, ale przez chwilę zastanowiłam się, czy nie ma w nich czegoś, co sama kiedyś utraciłam. Mimo wszystko machnęłam na to ręką i zauważyłam:
– Jesteś jeszcze zbyt młody i naiwny, aby zrozumieć jak działa prawdziwy system. I że nie zawsze można z tym walczyć.
Tristão jednak spojrzał na mnie krótko, jakby chciał powiedzieć: „nie macie o niczym pojęcia, senhorita". Ale nie mógł już powiedzieć nic więcej, bo właśnie dojechaliśmy do domu. Z oddali usłyszałam wołanie mojego taty, który wyszedł nam na spotkanie. A kiedy zatrzymaliśmy się na żwirowej dróżce, wysiadłam z powozu, by mężczyzna mógł wziąć mnie w objęcia, jakbyśmy nie widzieli się dużo dłużej niż tylko te kilka godzin. Jego ramiona były jak powrót do dawnego bezpieczeństwa, które zdawało się uciekać mi przez palce.
Jednak nie umknęło mi również zaniepokojone spojrzenie Tristão. Kiedy zsiadł z konia i został odprawiony przez swojego kapitana, jeszcze przez parę sekund nie spuszczał ze mnie wzroku.
Poczułam, że to nie był koniec naszej krótkiej rozmowy.
Byłam bardzo zmęczona, gdy pisałam końcówkę, ale wydaję mi się, że nie wyszła zła. A jak wy to odbieracie?
~ Salada_2003
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro