Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

13.12.1521 rok

Przechadzałam się między stoiskami targowiska. W powietrzu unosiły się nie tylko zapachy morza i soli, ale także grudniowego powietrza, przepełnionego wilgocią. Handlarze co chwilę zaczepiali mnie, abym kupiła któryś z ich towarów, ale o dziwo nie byli przy tym bardzo nachalni. I mimo że niektóre ich przedmioty czy też produkty były eksportowane z naszych kolonii, za każdym razem grzecznie odmawiałam. Boleśnie świadoma, co powodowało, że każdy tutaj był tak zamyślony.

Dzisiaj w nocy zmarł nasz król. Brak Manuela I, powodował mieszane nastroje nie tylko u mieszczan, ale też i u związanej z nim szlachty. Władza, która przynosiła nam chwałę i bogactwa, nagle, z dnia na dzień, została przerwana, a podziały w społeczeństwie były wyraźną oznaką nadciągających zmian. Jeszcze zanim wyszłam dziś z domu, wysoko urodzone damy i muszkieterowie pod komendą mojego ojca, pytali: „a jak ty, Laro, zapatrujesz się na nowego władcę?" „Czy wierzysz, że doprowadzi dzieło swojego poprzednika do końca?"

Westchnęłam w myślach, czując że zaczyna boleć mnie głowa.

Dziełem, o którym tyle się mówiło, miało być wprowadzenie wzorowanej na powstałej w Hiszpanii, inkwizycji. Czy przyniosłoby to ogólne korzyści i porządek, a może jeszcze większy chaos – nie miałam pojęcia. Nawet jeśli tyle się słyszało o prześladowaniach żydów za naszymi granicami i paleniu czarownic na stosach. Ponadto emigracje żydów do naszego kraju z Hiszpanii były coraz częstsze i stanowiły problem dla władz Kościoła. To przez to najbardziej pragnięto powstania inkwizycji również na naszych ziemiach.

Czy to się uda – nie wiedziałam. Czy tego chciałam? Może.

Jednak mimo gorejącej w moim sercu niepewności, nie zamierzałam psuć sobie tego beztroskiego spaceru i bez wyraźnej potrzeby przejmować się polityką. Wierzyłam, że dostosuję się do sytuacji, niezależnie jaka by ona nie była. Poza tym od paru dni wymieniałam ze starą przyjaciółką listy odnośnie możliwego spotkania. I, o ironio, właśnie tego ranka ogłoszono żałobę, a ja zamiast falban i jasnych kolorów zostałam zmuszona ubrać na siebie czerń i prostotę.

Rosa jako mieszczanka, pewnie jeszcze nie była tak świadoma politycznych napięć jak ja, lub po prostu jej to nie obchodziło. Dlaczego kiedy przeszłam przez zatłoczone targowisko i skręciłam w jedną z uliczek, zauważyłam ją przy tawernie z nogami na stole. Najpewniej nie była tutaj klientką i jeszcze z premedytacją zajmowała miejsce innym gościom, wykłócając się z właścicielem lokalu. Musiałam czym prędzej ją stamtąd zabrać.

– Nie mam zamiaru płacić za miejsce, skoro nie macie tu nawet przyzwoitej obsługi – zawołała ostentacyjnie.

– To jest tawerna portowa, gdzie wymaga się nieco kultury od klientów. Poza tym ludzie tu jedzą.

– Doprawdy? To macie tu nawet porządne jedzenie?! – Wtedy zdjęła nogi ze stołu i wstała, szurając krzesłem o drewniane deski. – Niemożliwe! Lokal wygląda, jakby coś tu zdechło! A śmierdzi jak w oborniku!

Wtedy złapałam ją za ramię. Dziewczyna jednak nawet się nie wzdrygnęła, jakby wiedziała, że to ja za nią stałam.

– Idziemy stąd, panno Bravo – powiedziałam do przyjaciółki i bezapelacyjnie zaczęłam odciągać ją na bok.

– Ja jeszcze nie skończyłam, rozmawiać! – Ale ja tak. – Lara!

Posłałam mężczyźnie za nami przepraszający uśmiech, na co ten tylko westchnął i zaczął sprzątać ubłocony stolik. Było mi go szkoda, ale Rosa najwidoczniej nie odczuwała podobnych emocji, bo warknęła do mnie przez zaciśnięte zęby:

– Przerwałaś mi podryw! Już prawie go miałam.

Na te słowa potknęłam się o własne nogi.

– To miał być podryw, twoim zdaniem? Szukasz zwady, nie faceta. – I wywróciłam oczami dodając z ironią: – Dama od siedmiu boleści.

– Dama?! Nie rozbawiaj mnie! Jestem tak samo prosta jak trawniki w waszych ogrodach.

– I ponadto niebezpieczna jak nasze psy. Jeśli nie bardziej.

Roześmiałam się z własnego żartu, choć doskonale wiedziałam ile prawdy było w tych słowach.

– Ważne, że twój dumny tatuś mnie o to nie oskarża.

Spoważniałam na moment, jakby temat mojego ojca wykraczał poza moją sferę komfortu. Ale nie o to chodziło. On był po prostu kapitanem muszkieterów, wówczas gdy ja jako jego dobrze wykształcona córka, przyjaźniłam się z analfabetką z niższych sfer.

Westchnęłam, gdy wyszłyśmy z Rosą z wąskiej uliczki, a grudniowy wiatr zawył mocniej, miętoląc dół mojej sukni. Wtedy powiedziałam:

– On nie ma prawa zabraniać mi się z tobą spotykać. Wiesz o tym.

– Tak, akurat – prychnęła Rosa, zakładając ramiona na piersi i poprowadziła nas w stronę placu handlowego. Często w tym miejscu odbywały się targi i huczne jarmarki, ale oczywiście dziś wszystko było ciche i spokojne.

„Szkoda króla" – pomyślałam, bo znów sobie o nim przypomniałam.

Zdawać by się mogło, że naprawdę jego strata wpływała na nas wszystkich bardziej niż codzienne obowiązki.

Wtedy znów odezwała się Rosa:

– Twój ojciec nie znosi mojej matki. Nazywa ją grubą ciotką, a mnie przyjmuje w waszym domu tylko z twojej powodu – doprecyzowała, rozglądając się po targowisku.

Nie dziwiłam się jednak jej podejściu do relacji z moim wpływowym ojcem. Jako kapitan muszkieterów zawsze sądził, że może więcej, w przeciwieństwie do Rosy i jej matki. Obie nie były warte jego uwagi i to tylko dlatego, że ta pulchna kobieta pracowała jako prosta handlarka, natomiast jej żądny przygody mąż, wyjechał do Indii razem z kolonizatorami, pół roku temu. Od tamtej pory nie odpisuje na żadne listy córki ani żony. A choć wiele razy mówiłam im obu, że te najpewniej nigdy do niego nie dotrą, one nadal łudziły się kiedyś otrzymać odpowiedź. Łudziły się też, że mężczyzna wróci, w co również wątpiłam, jednak nie miałam serca im tego mówić.

Rosa zawsze uśmiechała się, gdy razem siadałyśmy w moim skromnym skryptorium lub przy stole w jej pokoju. Wyjmowałyśmy wtedy kałamarz i kartkę, które pod dyktando starannie zapełniałam szlachetnymi literami. W takich chwilach jej oczy za każdym razem przepełniała nadzieja. Jakby w wyobraźni już widziała ojca płaczącego nad jej słowami.

Mimo to uważałam, że Rosa była beznadziejna w wyznawaniu uczuć i w kwestiach poetyckich. Zawsze chciała, by jej słowa były jak wiersz od serca, co w jej niedoświadczonych ustach brzmiało bardzo zabawnie. Operowała wówczas takimi frazami jak: Twoja nieobecność rozdziera me serce, niczym sztorm żagle statku.

Ale potem pytała:

– Czy to nie brzmi pięknie?!

Zaciskałam wtedy zęby, by się nie uśmiechnąć, odwracałam też głowę, by nie widziała skurczu na twarzy i odpowiadałam wyuczonym tonem:

– Zawsze miałaś talent do poezji.

Jednak nie mogłam jej o to winić. Aż za dobrze wiedziałam – chociażby w sytuacjach takich jak ta w tawernie – że życie bez ojca jej ciążyło. Że swoją postawą buntowniczki, próbowała okłamywać cały świat i samą siebie. Ale przy mnie zawsze mogła być sobą.

Wtedy Rosa przerwała moje rozmyślenia, zatrzymując mnie gwałtownie i wskazując coś palcem. Automatycznie podążyłam wzrokiem we wskazanym kierunku i spojrzałam na dach jednego z niższych budynków.

Ktoś – mężczyzna w czarnej pelerynie – stał na mokrych dachówkach niskiego domku. Z daleka nie mogłam zobaczyć szczegółów jego twarzy, ale zauważyłam coś, co zwróciło moją uwagę. Czarne przepasanie wokół oczu, zakrywało jego prawdziwe oblicze. Ponadto na głowie nosił szerokorondy kapelusz, którego skrzydło unosiło się do góry. Wydawał się tym samym kpić z muszkieterów, którzy nie wiadomo kiedy, stanęli niedaleko budynku. Wyraźnie czekali na znak do ataku.

Poczułam jak coś skręca się w moim żołądku. Ich nagłe zaangażowanie i liczebność, były jak mur oddzielający niewinnych ludzi od potwora. Katastrofy, którą wczuwałam w powietrzu już teraz.

Wtedy Rosa wyszeptała mi do ucha:

– To Sombra...

Jej głos był cichy i pełen strachu. Jakby ktoś położył jej rękę na gardle.

– Kto? – zapytałam, nieco zbyt głośno, dopiero teraz zauważając, że każdy inny na placu również zamarł i milczał. Wszyscy czekaliśmy. Atmosferę zimowego i wilgotnego powietrza przepełniła niepewność. Zdawało mi się, że każdy tu obecny wstrzymał oddech. Kilka osób starało się oddalić od zgromadzenia, a ponadto także dzieci były uciszane przez swoich rodziców, nawet siłą.

Ponownie spojrzałam na nieznajomego. Teraz nie wydawał się tylko tajemnicą. Był wyraźnie niebezpieczny, choć równie prosty i samotny. Zacisnęłam usta w wąską kreskę, czekając na to, co zamierzał zrobić lub powiedzieć. Liczyłam też, że muszkieterowie nie zaatakują pierwsi. On mógł tylko na to czekać...

– Ludu Portugalii! – Jego głos poniósł się echem wśród nastałej ciszy. Nie wiedziałam dlaczego każdy tak bardzo skupiał się na nim. Równie zaniepokojona, przełknęłam jednak ślinę, nim on mówił dalej: – Dziś w nocy zmieniło się wszystko! Śmierć króla Manuela dotyka każdego z nas tak samo. Jednak żałoba w tej chwili jest ostatnią rzeczą, która powinna zajmować nam głowy. Dziś stoicie na rozdrożu. Ten, którego od teraz mamy nazywać królem, wprowadzi terror, jakiego nie widziały wasze oczy. Na horyzoncie widnieje cień jego przyszłych działań. Nie pozwólmy mu wzrosnąć!

Mężczyzna na dachu objął gestem tłum, lekko pochylając się do przodu.

– Mówią, że inkwizycja to rozwiązanie! Że ochroni wiarę i przyniesie porządek. Ale to kłamstwo! Oni nie przynoszą dobra, a tylko płomienie, kajdany i śmierć. To co wydaje się sprawiedliwą iskrą, jest tak naprawdę rozprzestrzeniającym się pożarem. Niszczącym wszystko i wszystkich, którzy będą myśleć inaczej.

Przez chwilę milczał, pozwalając tym dobitnym słowom ponieść się po placu. Zadrżałam, ale nie przez wiatr, który ciągle szarpał moją suknię i pelerynę nieznajomego. Po chwili mówił dalej, a jego głos był niższy i bardziej dosadny:

– Ja nie zamierzam stać z boku i przypatrywać się tym zmianą. Zamierzam pokazać wszystkim, zarówno władzy jak i prostemu ludowi na wsiach, czym jest prawdziwe dobro. Prawdziwa sprawiedliwość! – I zacisnął dłoń w pięść, wystawiając ją do ludu. – Dopóki będę żył, nie pozwolę, by cień inkwizycji pochłonął Portugalię. By ogień zniszczył nasze plony. Te, które jeszcze nie dojrzały do tego, by w pełni rozkwitnąć. Mam jednak nadzieję, że moja walka i imię, wystarczą ku temu, aby i one ruszyły w bój przeciw wspólnemu wrogowi. A ja... Sombra, zamierzam was wszystkich prowadzić! Cześć i chwała Portugalii!

Nikt nie zdążył zareagować. Nieznajomy zeskoczył z dachu. Jak cień wmieszał się w tłum pod sobą, omijając uniesione w górę rapiery muszkieterów. Plac eksplodował chaosem. Ludzie przepychali się i popychali. Były też krzyki i wołania o pomoc. Ktoś gorliwie modlił się do Boga. Ktoś skandował imię Sombry.

Wtedy w mojej głowie zaczęły rodzić się pytania. Czy był katem, a może wybawcą? Czy to co mówił było jego ideologią? Czy mówił zgodnie z własną moralnością?

Stałam tak pośród chaosu, słysząc krzyki i czując swój puls. Nawet nie zauważyłam kiedy Rosa zniknęła, odepchnięta ode mnie przez panikę na placu. Ale wreszcie udało jej się wrócić i wyrwać mnie z otępienia. Gwałtownie chwyciła moje ramię, krzycząc mi wprost do ucha:

– Musimy uciekać!

I szarpnęła mną, ciągną przez biegnący tłum. Wydawała się przy tym równie przerażona co ludzie wokół. Nie byłam w stanie teraz jej pomóc, nie tylko przez potrzebę jak najszybszego znalezienia się jak najdalej stąd. Tupot twardych obcasów o bruk oraz przerażone krzyki i wrzaski były wręcz dezorientujące. Między tym wszystkim, pod prąd próbowali przecisnąć się muszkieterowie. Chcieli zaprowadzić porządek i złapać buntownika. Jednak przeszkadzali im w tym zwolennicy Sombry. Widziałam nawet jak skakali muszkieterom na plecy, byle zatrzymać wojowników.

Wtedy jeden z podkomendnych mojego ojca zatrzymał się tuż przy mnie i Rosie. Rozpoznał nas i dla dobra swojego kapitana, postanowił utorować nam drogę i eskortować.

W tej samej chwili któryś z jego współbraci wszedł na pobliski dach. Był dobrze widoczny, a w dłoni, okrytej czarną rękawicą, ściskał coś, od czego odbijało się słabe, grudniowe słońce.
Pistolet.

Kiedy nacisnął spust, huk rozdarł powietrze jak grzmot. Moje serce zamarło na ułamek sekundy, a powietrze wypełnił zapach prochu. Jednak niektórzy zamiast zatrzymać się, zaczęli jeszcze bardziej panikować.

Na szczęście już wtedy Rosa i ja zostałyśmy odciągnięte od tłumu i poprowadzone czym prędzej boczną uliczką w stronę jednego z powozów. Stał on przy kościele, gdzie najpewniej właśnie odbywała się msza. Dzwon z wieży wybijał jej początek, mieszając się równocześnie z głosami paniki nadal słyszalnymi nawet z tego miejsca.

Wtedy muszkieter u naszego boku, zatrzymał się. Jakby wyczuł niebezpieczeństwo, a dokładniej...

– Sombra! – krzyknął, zasłaniając mnie i Rosę własnym ciałem.

Buntownik wyłonił się zza naszego powozu. Tym razem mój strach w połączeniu z mrokiem skompanego w deszczu otoczenia, sprawiały że ani trochę nie wyglądał zjawiskowo. Czarny strój wydawał się być symbolem jego zepsucia.

Chwyciłam Rosę za rękę, licząc na jej wsparcie. Obie miałyśmy przyspieszony puls i obu nam pociły się dłonie.

– Bądźcie tak łaskawi, pożyczyć mi wasz wóz, senhor – powiedział nagle Sombra. Mówił jak bandyta, na co przełknęłam ślinę, a on jednym zwinnym ruchem zajął miejsce woźnicy. Muszkieter postąpił groźnie o kroki i wyjął rapier z pochwy, wołając:

– Ani kroku dalej! Chyba że chcesz być poszukiwanym złoczyńcom, skazanym na śmierć.

Sombra, jakby niezainteresowany jego groźbą, wzruszył ramionami.

– Nie uda wam się mnie złapać. Nigdy. Jestem jak cień tego miasta. Pojawiam się i znikam.

Wtedy wydawało mi się, że spojrzał ponad ramię muszkietera, a nasze spojrzenia się skrzyżowały. Miałam ochotę uciekać, choć ta interakcja była tylko ułamkiem sekundy. Chwilą, w której moje dotychczasowe postrzeganie świata legło w gruzach.

Tutaj nie było już bezpiecznie.

Sombra skrzywił się, a muszkieter nagle ruszył w jego stronę. Jednak nim zdążył dobiec do powozu, buntownik strzelił konie lejcami, a spłoszone zwierzęta pognały w dal. Bez nas, ale za to z przestępcą na pryczy.

Dopiero kiedy zniknął nam z oczu, odetchnęłam wyraźnie. Jedynie Rosa drżała u mojego boku, jak liść na wietrze. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpłacze, ale ona tylko zbladła i padła na kolana, krzycząc w niebo, by Bóg się nad nami zlitował.

– Panie! Zmiłuj się nad nami!

Chciałam jej pomóc, więc uklękłam obok. Potem też przytuliłam ją, a ona mocno ścisnęła moje ramiona. Kiedy po chwili wspólnie udało nam się wstać, muszkieter kazał nam czym prędzej wejść do kościoła. Miałyśmy tam na niego zaczekać, a on w tym czasie musiał sprawdzić teren i sprowadzić dla nas nowy wóz.

Tak więc zaciągnęłam przyjaciółkę do środka, gdzie pachniało kadzidłem. Msza trwała w pełni, więc by nie przeszkadzać innym wiernym, stanęłyśmy z boku przy zimnej ścianie, oczekując ratunku w wierze.

Obie zaczęłyśmy gorliwie się modlić.

***

Ojciec nie spodziewał się mojego powrotu przed nastaniem wieczora. Dlatego kiedy stanęłam w progu salonu, z Rosą u mojego boku, zostałam powitana chłodno. Jakby obecność mojej przyjaciółki była skazą na moim wizerunku.

Jednak żadna z nas nie przejęła się tym. Byłyśmy zbyt przestraszone.

– Kapitanie! – zaczął podkomendny ojca i skłonił się mu w pas. – Wasza córka miała dziś przerażające spotkanie z Sombrą. Ukradł nasz powóz i zbiegł. Ponadto na placu handlowym zaklinał naszego nowego króla, Jana i wzniecił bunt kilku ludzi do walki przeciw inkwizycji. Musimy go powstrzymać, nim jego ideologia zacznie się szerzyć, a podobnych sytuacji będzie więcej!

Z każdym kolejnym słowem muszkietera, oczy mojego ojca coraz bardziej się zwężały. W końcu jednak spojrzał na mnie i Rosę. Obie tak samo bezsilne co przestraszone. Wyraźnie nie podobały mu się wieści o mojej przygodzie.

– W tym domu obie jesteście w pełni bezpieczne. Tu nie wszczynamy buntów, a raczej staramy się łagodzić konflikty. – Wtedy znów spojrzał na towarzyszącego nam muszkietera i powiedział: – Soldado, proszę powiadomić służbę, by zaparzyły dla mojej córki i jej przyjaciółki zioła. To pomoże im ochłonąć i uspokoić się.

Podkomendny przyłożył dłoń do serca i zawołał:

– Tak jest, senhor Alexnadre! Już przysyłam.

I mężczyzna ruszył do drzwi, zamykając je za sobą cicho. Wtedy też ja i Rosa zostałyśmy same z moim ojcem. Przez moment nawet zaczęłam obawiać się, że nie będzie przejmował się stanem mojej przyjaciółki tak samo jak moim, ale wtedy wskazał dębowy stolik przy kominku.

– Usiądźcie, proszę. Tutaj nic wam nie grozi. Dobrze o tym wiecie.

I tak też postąpiłyśmy. Osunęłyśmy się bezsilnie na krzesła, okryte brązowym filcem.

– Mam nadzieję, że ten bandzior nie zrobił wam krzywdy. – Jego głos ociekał nietypową dla niego troską. Obie pokręciłyśmy głowami. 

W końcu ukradł tylko powóz.

– Nawet się do nas nie zbliżył. Zapewne bał się twojego podkomendnego – powiedziałam, a wtedy Rosa skupiła na mnie wzrok.

– On nie boi się pierwszego lepszego soldado – zauważyła cicho. Brzmiała przy tym, jakby jej ustami poruszała inna istota.

Ojciec wyraźnie ściągnął brwi i podszedł do nas, jakby chciał wiedzieć więcej.

– Wiem, że wy mieszczanie możecie mieć o nim trochę przydatnych informacji. Zdradziłabyś mi coś? Nawet z ogólnodostępnych plotek. To pomoże złapać tego nikczemnego malfeitor.

Rosa lekko skinęła mu głową i zaczęła, odnosząc się z początku do tego, co sama widziała.

– Usłyszałam o Sombrze po raz pierwszy, gdy byłam na mszy. Jedna z kobiet, która siedziała tuż obok mnie, rozmawiała z drugą sąsiadką o czarownicach i żydach wzniecających bunty przy granicy z Hiszpanią. Wspomniały, że wszystko zaczęło się, gdy Sombra wygłosił pierwszy manifest do ludu.

Ojciec prychnął cicho, więc Rosa mówiła dalej:

– Potem zobaczyłam go. Wydawał się inny niż każdy z nas. Skryty w cieniu nocy, biegł po dachu jak jastrząb, lecący po nieboskłonie. Gdyby nie jego rozwiana na wietrze peleryna, mogłabym go nawet nie zauważyć.

Prawie parsknęłam śmiechem, gdy porównała przestępcę do jastrzębia, choć wcale nie pisałyśmy listu do jej ojca. Może więc sztuka odniesień weszła jej w krew lub po prostu chciała w ten sposób – nieudolnie – zaimponować kapitanowi muszkieterów.

– A co wiesz od innych? – dopytał mój ojciec, siadając przed nami obiema. – Bo sama chyba nie miałaś z nim bardziej bezpośredniego kontaktu. Do dziś.

Rosa pokręciła głową, a jej ręce na nowo zaczęły drżeć. Wtedy jednak do salonu weszła służąca z tacką, na której niosła dwa gliniane kubki, nad którymi unosiła się para. Postawiła przed nami naczynia, a potem dołożyła drewna do kominka. Dopiero, kiedy stosik zajął się ogniem, mój ojciec podziękował jej krótko i uprzejmie. Gdy odprowadził ją wzrokiem do drzwi, znów spojrzał na nas, gestem pozwalając upić trochę ziół na zniwelowanie stresu.

Wyczułam smak rumianku. Mojego ulubionego naparu.

Rosa, która jeszcze nigdy najpewniej nie miała okazji pić ziół słodzonych cukrem, otworzyła szeroko oczy, gdy odmienny od standardów smak napoju, otulił jej język. Uśmiechnęłam się do niej lekko. Kiedy więc przyjaciółka odstawiła gorące naczynie na stolik, już pewniejszym wzrokiem spojrzała na mojego ojca. Potem kontynuowała, nawiązując do jego pytania sprzed chwili:

– Miejscowi twierdzą, że Sombra przybył do Lizbony, aby siać chaos. Dzisiaj wyjątkowo udało mu się to. Nikt nie wie jednak kim jest naprawdę. Nie wiemy jak się nazywa, ani czyją twarz skrywa pod maską.

– To dość logiczne – zauważył ojciec. – Przestępcy też chcą mieć swoje życie, nie związane z buntem i rabunkiem poza godzinami pracy.

Ostatnie dwa słowa podkreśli w formie ironii.

Westchnęłam zirytowana i upiłam kolejny duży łyk ziół. Rosa poszła w moje ślady, ewidentnie tylko po to, aby zachować maniery, których nie była nauczona. Kiedyś, specjalnie na takie okazje, doradziłam jej, aby po prostu mnie naśladowała. I może też dlatego nasze kubki odstawiłyśmy na stolik w tej samej chwili.

Wtedy zwróciłam wzrok na ojca i postanowiłam zabrać głos:

– Dlaczego nigdy nie słyszałam o tym buntowniku? – zapytałam, starając się udawać, że nie interesuję mnie to tak bardzo jak faktycznie.

Ojciec nie wydawał się mimo to chętny, by odpowiedzieć. Chrząknął najpierw i spojrzał przez okno, za którym słońce powoli chyliło się ku horyzontowi. Dlatego postanowiłam przyprzeć go do muru:

– Podejrzewam, że pracujesz nad sprawą Sombry dłużej, albo przynajmniej już wcześniej o nim słyszałeś. Zamierzałeś mnie może kiedyś ostrzec?

– A chciałabyś dostać areszt domowy, tylko z powodu niewinnych plotek?

– Jaki znowu areszt?! Ostrzeganie i dbanie o bezpieczeństwo własnego dziecka nie koniecznie musi wiązać się z tak radykalnymi środkami.

I oburzona skrzyżowałam ramiona na piersi, a w pomieszczeniu zapadła cisza. Nie trwała ona jednak długo, bo ojciec wykorzystał moje milczenie, aby poruszyć inny, ważny jego zdaniem, temat. Dlatego westchnął, jakby zmęczony, nim zaczął:

– Teraz, kiedy już wiem, że ten bandzior jest w okolicy i zaczyna rozbijać społeczeństwo, chciałbym ci coś dać, córko. – Wtedy podszedł do sekretarzyka i wyjął z szuflady bladożółtą kopertę. Podał ją mnie, acz ruchy miał niepewne. – Jeśli przyjmiesz tę ofertę, nie będę musiał zmuszać się do chronienia cię aresztem domowym.

Otworzyłam szerzej oczy i bez zastanowienia, rozerwałam kopertę. Rosa, choć nie umiała czytać, subtelnie zerknęła mi przez ramię, i tak obie zobaczyłyśmy pieczęć Jego Ekscelencji Gubernatora Lizbony, Valtera. Spojrzałyśmy po sobie lekko zaniepokojone tym znakiem.

Wtedy też pozwoliłam sobie przeczytać list na głos, aby Rosa nie poczuła się wykluczona:

– Od Jego Ekscelencji Valtera Sarmento, Gubernatora Lizbony. Czcigodna senhorito Laro Valente, jestem rad związać swój los z tobą, na zawsze, ponieważ małżeństwo jest wartością najwyższą. Zwłaszcza, kiedy, zarówno dla mnie, jak i dla twojej rodziny, najważniejsze jest zapewnienie stabilności i bezpieczeństwa, które jestem w stanie zapewnić nie tylko tobie, ale i całej rodzinie Valente. Jeśli czytasz ten list, najpewniej właśnie nastały burzliwe czasy, a twój ojciec mimo całej armii pod swoją komendą, czuje że nie może już dłużej cię chronić. Dlatego to ja przyjmę cię z całym posagiem pod swój dach, gdzie rozwiniesz skrzydła, jako matka moich dzieci i piękna żona. Obiecuję, że zaznasz przy mnie szczęścia i dostatku, jakiego nie zaoferuje nikt inny. Złoto kolonizatorów, kolonijne przedmioty, przyprawy zza granicy. To wszystko możesz mieć, na swój użytek, aby załagodzić smutki po opuszczeniu rodzinnego gmachu. Pamiętaj, że Bóg zawsze ochroni twą duszę, a silne ramię, prawdziwego mężczyzny, jest w stanie odegnać największy smutek. Zwłaszcza teraz, gdy sytuacja w kraju jak i za jego granicami, zmusza ludzi do podejmowania radykalnych działań i robienia rzeczy, o których do tej pory nawet nie myśleliśmy. Będę więc cierpliwie oczekiwał na twoją odpowiedź, choćby miała ona dotrzeć do mnie za rok czy za dwa. Jednak pamiętaj, że gdybym na twoim miejscu miał dokonać podobnego wyboru, zrobił bym właśnie to, czego oczekuje lud od przyszłej żony samego gubernatora Lizbony. Nie zwlekaj więc z decyzją i nazwij się senhoritą Sarmento już dziś. Podpisano, twój wieki Gubernator Lizbony, Valter Sarmento.

Wpatrywałam się w wiadomość jeszcze kilka chwil. Z niedowierzaniem łapałam każdy kolejny oddech, a Rosa chyba wręcz przeciwnie. Przestała oddychać. Gdy uniosłam wzrok znad listu, widziałam, że mój ojciec opuścił głowę, zapewne bojąc się werdyktu, który wydam. Gubernator jednak mimo zapewnień o moim wolnym wyborze, nie pozostawiał złudzeń. Chciał tego. Chciał mnie jako swoją żonę i dlatego nie przyjmował słów odmowy.

Kto wie co zrobiłby, jeśli naprawdę musiałby czekać rok czy dwa na odpowiedź. Jednak mimo wszystko czułam jak trzęsą mi się dłonie. Cała moc rumianku, który nadal niedopity stał w kubku, wydała mi się bez znaczenia. Kwestia Sombry była w tej chwili tylko niewyraźnym echem w mojej pamięci. A ja miałam przed sobą nową przyszłość. Z dala od domu, u boku mężczyzny, którego widywałam jedynie sporadycznie na bankietach.

Ojciec wreszcie podniósł głowę i spojrzał na mnie. Starałam się nie okazać po sobie żadnych emocji, gdy jedyne co zrobiłam w ramach odpowiedzi na zaręczyny, to rzucenie wiadomości na stół i odpowiedzenie z wyzwaniem w głosie:

– Od dziś nazywam się Lara Sarmento. 

Rozdział ma prawie 4000 słów. Jestem pod wrażeniem, bo bardzo rzadko zdarza mi się pisać tak długie rozdziały. Ostatnim razem napisałam rozdział na 5000 słów pięć lat temu, gdy chodziłam jeszcze do technikum i fascynowało mnie anime BNHA. To były piękne czasy, ale i tak w porównaniu z tamtym tekstem, to co właśnie przeczytaliście, jest dużo, dużo lepsze (przynajmniej według mnie), ale czy i wam się podoba? Dajcie znać w komentarzach. 

Do następnego <3

~ Salada_2003

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro