Rozdział 6
Dla osób, które są już w trakcie czytania: dodałam daty do każdego z rozdziałów, aby łatwiej było i wam i mnie określić bieg wydarzeń w przestrzeni czasowej. Dodam jeszcze tylko, że obecny rozdział ma miejsce równy tydzień po wydarzeniach w rozdziale 1.
20.12.1521 rok
Stałam w pokoju. Dwie służące krzątały się wokół, przywdziewając mnie w strój żałobny. Dziś miał odbyć się pogrzeb króla Manuela. Valter, ojciec i jego muszkieterowie również mieli być tam jednymi z głównych żałobników.
Kobiety podwijały rękawy mojej sukni i wygładzały skromny, czarny materiał. W moje włosy wplątały też dwie czarne wstążki, którymi splątały długiego warkocza, a także wpięły w nie czarny welon. To nim miałam zasłonić twarz w czasie ceremonii. Dopiero kiedy spojrzałam w lustro, ujrzałam w nim to czego najbardziej się obawiałam. Byłam inna. Mniej pstrokata i zupełnie do siebie nie podobna. Mimo to lekko się uśmiechnęłam, aby pokazać kobietom, że jest dobrze.
Ale nie było.
Moja wczorajsza rozmowa z Sombrą, cały czas huczała mi w głowie. Słowa: musisz odkryć co masz wspólnego z kolonizacją, Laro Valente, postawiły mój świat na głowie. A na domiar złego wczoraj ojciec wyjawił mi, że za kilka dni przeprowadzam się do Valtera. Miałam ochotę się wówczas rozpłakać.
Tak bardzo nie chciałam takiego życia. Nie chciałam, żeby ten manipulator zaczął rządzić i mną. Drżałam na samą myśl o jego niecnych planach względem króla i Hiszpanii. Jedyne na co mogłam liczyć, to na muszkieterów, którzy może przewidzą plany gubernatora i wpadną na pomysł, by go przechytrzyć. By ostrzec władzę na czas.
I nie chodziło nawet o to, że byłam zagorzałą zwolenniczką Jego Wysokości, ale o zasady, których Valter zdecydowanie nie przestrzegał. Myślał, że w ten sposób Portugalia zyska przychylność papieża, ale ja już wiedziałam, że prędzej dojdzie do wojny. Domowej lub między nami a Hiszpanią.
Nie rozumiałam, dlaczego osoby z wysokich sfer zawsze – od początku świata aż po dziś – lubują się w przekrętach i intrygach. Nie pojmowałam tego zawiłego systemu priorytetów.
Zeszłam po schodach na dół, trzymając suknię w górze, żeby się o nią nie potknąć. Była skromna, ale za to długa do ziemi. Przynajmniej to mi się w niej podobało.
Kiedy stanęłam przed ojcem ubranym wytwornie, acz na czarno, poczułam że nie pasuję... Ani do niego, ani z pewnością, do żadnego innego muszkietera, który miał zjawić się na ceremonii.
Jego ubrania nie tylko podkreślały żałobną naturę dzisiejszego dnia, ale też oddanie koronie i jego wysoką rangę. Odznaczenia na piersi i biało-niebieski herb królestwa były widoczne i wysublimowane, acz sam herb, aby nie wyróżniał się nad otoczkę ciemności, zakrywał kawałek tiulu.
Wtedy też i ja opuściłam na twarz welon i chwyciłam długie po łokcie rękawiczki, które miały głównie ochronić moje ręce przed grudniowym zimnem. I tak ojciec poprowadził mnie przez schody, aż do powozu, do którego wsiadłam. Miałam ruszyć na pogrzeb bez niego, ale za to z Valterem, który już zajmował miejsce w pojeździe. Starałam się na niego nie patrzeć. Zwłaszcza po tym jak wygrażał mojemu ojcu odebraniem jego ziem i tytułów. Tylko po to, bym wkrótce musiała u niego zamieszkać.
Wóz ruszył, kiedy ojciec pokierował się do stajni. W tym do porucznika – ojca Matildy, który dziś przeżywał podwójną żałobę, a w sercu musiał gościć mu smutek i żal nie do opisania.
Dziś o dziwo nie padało, jak to w grudniu zazwyczaj bywa. Ale także nie było słońca. Same chmury i wiatr. Bardzo silny, wpadający przez okna do wnętrza pojazdu. Zadrżałam pod jego wpływem, co musiał skomentować mój towarzysz podróży.
– Mogłaś się cieplej ubrać. Lub chociaż przyozdobić ramiona jakąś narzutą.
Nie miałam ochoty na rozmowę z nim, więc nic nie odpowiedziałam, udając twardą. Odwróciłam głowę do okna i już po chwili znowu zadrżałam.
Valter poruszył się obok mnie, zdejmując płaszcz, który po chwili chciał założyć mnie. Jednak udaremniłam tę próbę, jeszcze bardziej przyciskając biodra do drzwiczek wozu.
Mój narzeczony westchnął.
– Mogłabyś być dla mnie trochę milsza, zwłaszcza, że po świętach zamieszkasz już ze mną – powiedział neutralnie. Jakby zagadywał o pogodę.
– Groziłeś mojemu ojcu i tylko dlatego zgodził się na ten układ. Jesteś podły – oznajmiłam tak lodowatym tonem na jaki było mnie stać.
– Skąd wiesz?! Znaczy... Nie powinnaś była podsłuchiwać.
– Pai sam mi o tym powiedział.
I było to prawdą, bo gdy tylko Sombra zniknął, ojciec przyszedł do mnie i zaczął tę nieprzyjemną dla nas obu rozmowę. Jedynie na pocieszenie dodał, że wolno mi już rozmawiać z Rosą. O ile oczywiście sam Valter nie miałby nic przeciwko temu, ale ja na razie nie zamierzałam o to dopytywać.
– Wiesz, że było to konieczne. Nie mogę pozwolić, żeby tobie...
– Coś się stało? Dziękuję za troskę, ale uwierz umiem o siebie zadbać. Sama.
I znów między nami zapadła niezręczna cisza.
Do klasztoru Hieronimów dojechaliśmy po kilku chwilach. Czym prędzej wysiałam, nawet nie pozwalając, by Valter mi w tym pomógł. Musiał zobaczyć, że całe życie byłam niezależna i nadal będę. Z nim czy bez niego.
Ale kiedy chciał podać mi ramię jego wzrok był jednoznaczny. Tłum arystokracji musiał widzieć nas razem, zwłaszcza, że wieść o naszych zaręczynach już dotarła do króla. Niechętnie więc chwyciłam go za łokieć i ruszyliśmy w kierunku klasztoru. Zanim weszliśmy do środka, zdołałam poprawić jeszcze welon na twarzy, a wtedy zobaczyłam tłum ludzi wewnątrz. Klasztor był miejscem potężnym, a mimo to powoli już zaczynało brakować miejsc siedzących dla zwykłych ludzi. Natomiast my z Valterem mieliśmy usiąść z przodu, gdzie jeszcze było sporo wolnych ławek. Arystokracja ewidentnie nie spieszyła się z przybyciem na pogrzeb.
Możniejsi przedstawiciele ludu zaczęli zbierać się dopiero na chwilę przed rozpoczęciem ceremonii. Ja siedziałam przy brzegu ławki, tuż koło gotycko-manuelińskiej kolumny. Za to Valter praktycznie otoczony był ludźmi. Wymieniał więc ciche uwagi z arystokratami, siedzącymi za nim, przed nim i obok niego, aż dzwonki nie zapowiedziały przybycia kapłana. Dopiero wtedy każdy wyprostował się i umilkł.
Kapłan w czarnym ornacie wyszedł na środek, przed ołtarz i zawołał, robiąc znak krzyża:
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
– Amen! – odpowiedział mu chór wiernych głosów.
***
Poczułam jak spinają się moje ramiona. Zupełnie jakbym wiedziała, co za chwilę miało się wydarzyć. Kapłan właśnie ostatni raz nakrapiał trumnę króla wodą święconą, a my wiernie spuściliśmy głowy ku podłodze. I może to był nasz największy błąd.
Czterech najwierniejszych królowi muszkieterów – w tym mój ojciec – chwycili za złote kołatki kontrastujące z ciemnym drewnem. Coś poruszyło się obok mnie, za kolumną. Poczułam jak moje serce staje w miejscu i nieświadomie przysunęłam się bliżej narzeczonego.
Valter nawet nie zareagował, pochłonięty wyznaniem wiary.
Znów zauważyłam kątem oka ruch i poczułam czyjeś oczy wlepione w moje plecy. Bałam się, że są to te osoby, które przysłały do Valtera groźby.
W czasie kiedy ja próbowałam opanować szalejące myśli, muszkieterowie zdołali wynieść już trumnę do wcześniej przygotowanego grobowca, a inni nadal modli się wiernie o spokój dla królewskiej duszy. Wreszcie po dłuższej chwili przed ołtarz powrócił mój ojciec i trójka jego ludzi. Klęknęli przed Bogiem, a gdy wyminęli kapłana, dopiero wtedy zakończyła się ostania pieśń. Wtedy więc mężczyzna w ornacie pożegnał nas wszystkich po raz ostatni, mówiąc:
– Idźcie w pokoju i niech Pan wam towarzyszy!
– Amen! – powiedział tłum chóralnie.
I właśnie wtedy usłyszałam świst. Żyrandol spadł między dwie kolumny ławek, a kryształ rozbił się w drobny mak. Każdy z wiernych wstrzymał oddech, nim huk zupełnie ucichł. Dopiero po chwili ludzie zaczęli panikować.
Jedynie ja jak zawsze nie byłam w stanie się poruszyć. I może zostałabym w klasztorze, gdyby nie Valter, który wrócił po mnie i nie odciągnął od kolumny, do której przykleiłam się jak rzep.
Zaczęliśmy szalony wyścig na zewnątrz, gdzie stał nasz powóz. Jednak tłum był tak wielki, że nie dało się przedostać do drzwi głównych. Udało się to jednak zaledwie kilkunastu osobą, zanim te nie zamknęły się przed nami w chwilę. Jakby za sprawą czarodziejskiej siły. Odcinając nas od wolności. Chaos stał się jeszcze większy. Krzyki i wrzaski. Duchota i ciasnota. Mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Kto? Jak? Gdzie? A ja stałam tylko pośród tego wszystkiego niczym bezmyślna lalka.
Wtedy cały ten rozgardiasz przebił głos mężczyzny. Spojrzałam w stronę skąd dochodził. Człowiek siedział na parapecie strzelistego okna, na tle kolorowego witrażu.
Cholera... Jak na złość, to znowu był Sombra, ale... Coś mi w nim nie pasowało. Wydawał mi się dużo szczuplejszy, niż zawsze, ale może była to wina jego oddalenia. Bowiem parapet, który zajmował, znajdował się dużo wyżej niż same drzwi główne.
Wtedy Sombra zeskoczył z niego, łapiąc się w locie szkieletu żyrandola. Bałam się, że spadnie razem z nim prosto w sztywny i przerażony tłum. Wtedy na pewno ktoś mógłby zginąć...
Tak na szczęście się nie stało. Ale nie mogłam nie zaufać mojemu przeczuciu. Potrzebowałam jak najszybciej wydostać się z tłumu i uciec poza zasięg potencjalnego obiektu zagłady.
Odłączyłam się od Valtera i chwilę później zanurkowałam pod nogami tłumu. Przeciskałam się między butami i goleniami kobiet tudzież mężczyzn. Zdzierałam sobie kolana, a choć bolało, nie zaprzestawałam czołgania. Ludzie schodzili mi z drogi i piszczeli, kiedy ocierałam się o nich i przechodziłam jak najdalej poza zasięg żyrandola. Szybko więc znalazłam się, przy pustej ścianie klasztoru, gdzie gdzie tłum był rzadszy.
Wtedy też usłyszałam słowa bandyty, poprzedzone krótkim śmiechem:
– Intuicji należy się słuchać.
I nagle żyrandol ponownie spadł prosto w środek gromady ludzi. Huk wydawał się być jeszcze głośniejszy i jeszcze bardziej zabójczy niż przed chwilą.
Sombra przeskoczył na kolejny metalowy szkielet, odciął kolejną linę. Huk ponowił się, zmieszany z płaczem, wrzaskiem wiernych i stukotem butów, obcasów... Gruchotem kości tratowanych ludzi.
Wtedy Sombra obrał na cel żyrandol z odpalonymi świecami. Jak zawsze w takich chwilach wstrzymałam powietrze, doskonale wiedząc, co zamierzał.
Chciał spalić klasztor i nas!
Nim jednak zdołał to zrobić, drzwi główne otworzyły się na całą szerokość, a on zdawał się zdrętwiały tak jak i ja. Ludzie zaczęli ponownie wybiegać na zewnątrz, gdzie niebezpieczeństwo było mniejsze. Muszkieterowie w tym czasie już wspinali się po zwisających ze ścian sztandarów z symbolami chrześcijaństwa, aby złapać bandytę. On jednak zauważył ich i już w chwilę wspiął się po linie żyrandolu, a potem nagle zniknął, zupełnie jakby wsiąknął w sufit.
Dopiero wówczas wypuściłam z płuc całe zaległe w nich powietrze i zorientowałam się, że klasztor przez ten czas opustoszał. Ja jedyna stałam przy ścianie, całkowicie roztrzęsiona. Muszkieterowie widząc, że nie mają już szans pojmać Sombry, który rozpłynął się w powietrzu, zaczęli schodzić na dół, a kilku z nich nawet dostrzegło samotną mnie. Czym prędzej podbiegli. Był wśród nich także ojciec Matildy, który zacięcie przyglądał mi się przez chwilę w poszukiwaniu ran i obrażeń. Nie doszukał się niczego, a następnie przeszedł ze mną do drzwi klasztoru, za którymi stał już Valter i mój ojciec. Rozmawiali ze sobą, dopóki porucznik nie zawołał do swojego kapitana:
– Mamy ją!
Zostałam wtedy otoczona najsilniejszym ochronnym uściskiem, na jaki stać było mojego przerażonego ojca. Dopiero wtedy zauważyłam, że sama drżałam i nie byłam w stanie wydusić z siebie nawet pół słowa.
Wtulona w czarny kaftan z Valterem u boku, wreszcie dotarłam do powozu. Całą trójką ruszyliśmy do mojego domu, skąd już dziś miała czekać mnie wyprowadzka do domu narzeczonego.
To wszystko było winą Sombry.
***
Czuła się winna temu co się właśnie działo. Moje rzeczy były przenoszone do walizek, a te z kolei ustawiane na tyle wozu, którym miałam jeszcze tego wieczora pojechać do rezydencji gubernatora. Nie chciałam... Nie mogłam... Bałam się...
Ojciec uzgadniał wszystkie szczegóły mojego pobytu, w czasie gdy ja i mama wylewałyśmy z siebie tony łez, tuląc się jedna do drugiej. Żadna z nas nie chciała żeby to skończyło się w ten sposób. Byliśmy szczęśliwą rodziną, którą teraz miał podzielić buntownik. Przeciwnik inkwizycji i króla. Malfeitor.
W końcu do pokoju przyszła służąca, aby zabrać moją matkę w pilnej sprawie do gabinetu ojca. Ja zostałam w tym czasie sama z załamanymi ramionami, nie spodziewając się żadnej poprawy sytuacji. Nikt już nie mógł uratować mnie przed szponami Valtera.
Wtedy jednak usłyszałam stukanie w szybę okna. Nawet nie musiałam odwracać się, by wiedzieć kim był przybysz. Sombra najpewniej znów chciał wmówić mi jakieś głupoty. Może znów chciał, bym sabotowała działania narzeczonego. Mógł chcieć mnie nawet zabić.
Dlatego nie ruszyłam, aby mu otworzyć. Mogłam pójść po służbę, aby go wreszcie złapano, ale coś kazało mi jedynie siedzieć w oczekiwaniu, aż buntownik odejdzie.
Nie musiałam jednak długo czekać na zupełnie odwrotny do zamierzonego, efekt. Balkonowe drzwi uchyliły się lekko, a on wszedł do środka, jak gdyby nigdy nic. Dopiero wtedy, kiedy nasze spojrzenia spotkały się, a ja przyjrzałam jego zwinności zawartej w każdym kroku, przypomniałam sobie o jego nimfiej naturze.
Gwałtownie wstałam z łóżka i cofnęłam pod ścianę. A choć drzwi były tak niedaleko mnie... Wystarczyłoby, że chwyciłabym za klamkę, nie potrafiłam ich otworzyć. Nie czułam potrzeby zawiadamiana innych. Być może mimo wszelkiej niechęci do tego człowieka, chciałam z nim porozmawiać i wypluć prosto w twarz całą moją nienawiść, którą doń żywiłam.
– Wiem co się stało – zaczął, ale nie dałam mu skończyć i z niepohamowaną złością, rzuciłam się w jego stronę, popychając go w tył.
Jego oczy otoczone czarną maską były rozszerzone, kiedy krzyknęłam:
– Jesteś potworem! Nie umiesz się nawet przyznać do wyrządzonej szkody! Jeśli do tej pory uważałam cię częściowo za bohatera uciśnionych, tak teraz nie masz w moich oczach żadnej wartości!
Sombra cofnął się o krok.
– Ktoś się pode mnie podszywa! Nie było mnie tego dni na mszy! Słowo muszkietera.
– Nie jesteś muszkieterem, więc nie możesz na niego przysięgać. Jesteś bandytą! Przez ciebie jestem zmuszona już dziś zamieszkać z Jego Ekscelencją! A nie tak miało być!
Łzy wściekłości pojawiły się w moich oczach. Nienawidziłam go. Po prostu nie byłam w stanie... Nie mogłam w tym położeniu myśleć inaczej.
Być może czułam się nawet przez niego zdradzona, choć wcale nie powinnam. Od początku wiedziałam kim był.
Sombra skłonił mi się nisko, zdejmując kapelusz z głowy. Dopiero wtedy zauważyłam, że pióro, które miał wczepione za rondo, było inne niż to muszkieterskie.
To było czarne pawie pióro. Niezwykle rzadkie.
Zamiótł nim ziemię, kiedy przemówił:
– Obiecuję, ze złapię rzezimieszka, który mnie udaje. Ja nigdy nie zakłóciłbym świętej mszy. Jestem pobożnym człowiekiem.
Zaplotłam ramiona na piersi. Nie mogłam uwierzyć.
– Odejdź stąd i nie pokazuj mi się więcej na oczy. To moja ostatnia szansa dla ciebie. Choć nie wiem dlaczego w ogóle pozwalam sobie na taką ugodę.
– Masz dobre serce, moja pani – powiedział, prostując się i wkładając kapelusz na głowę. – Obiecuję ci. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy cię zawiodłem.
– Nie wydaję mi się – rzuciłam mimochodem, a on już odwrócił się, by odejść. Wszedł na balustradę balkonu i bez słowa rzucił w dół, a ja ostatnie co usłyszałam to rżenie konia, na którego wskoczył, a potem odjechał.
Nie minęło pięć minut, a do mojego pokoju wróciła matka z ojcem. Nagle wróciło do mnie największe ze zmartwień, bo Valter już oczekiwał mnie w powozie.
To miało być moje ostatnie pożegnanie z rodziną.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro