utopiony kościół
Wyjechali o świcie, gdy góry tonęły w różu. Granicę Szwajcarii i Włoch wyznaczał tunel – wyjątkowo długi i stary. Jednak zmianę kraju z łatwością mogli określić po architekturze. Stylizowane na klasycyzm hotele zastąpiły drewniane chaty i tylko kolorowe okiennice pozostały takie same. Zarówno te otynkowanych jak i kamiennych budynków. Szwajcarzy nie dbali tak o górski klimat. Mimo to część miejscowości miała swój urok. Chociażby Zernez i jego zegar słoneczny z cyframi losowo ułożonymi w kwadratowym polu.
Szczerze powiedziawszy, Edwin czuł się bezpieczniej we Włoszech. Przed tunelem jechali wzdłuż rzeki i chociaż w tę stronę Kaeden nie podjeżdżał tak blisko barierki, że znikała z oczu, malarz wciąż pamiętał strach, który towarzyszył mu na sąsiednim pasie. Aczkolwiek doceniał rzekę pod kątem estetycznym. Turkus pięknie przechodził w granat i kontrastował z jasną zielenią kamieni na brzegu.
– Musimy wjechać na Cima Bianca – oznajmił James nikomu, więc wszyscy uznali się za adresatów.
Xanthia zerknęła w lusterko, Edwin odkleił nos od szyby, a dziwnie poważny Kaeden obejrzał się przez ramię.
– Edwin nie da rady zjechać – stwierdził pan Devir, rozpoznając nazwę najwyższej stacji kolejki gondolowej Bormio.
– Nejca w pierwszy dzień zabraliście na czarną trasę.
– Nejc był dorosły i sam za siebie odpowiadał.
– Płakał.
Tego dnia ośmioletni James zrozumiał, że dorośli nie są półbogami, którzy wszystko robią lepiej od dzieci. Zrozumiał to trochę za szybko.
– Bo mu dokuczałeś – rzucił Kaeden.
– Słucham?
– Mama cały czas ci powtarzała, żebyś przestał śmiać się z wujka.
Śmiał się, bo słyszał za sobą śmiechy rodziców. Gdy Nejc nazwał ich najgorszą częścią rodziny, z jaką gdziekolwiek pojechał, udawali, że tylko dziecko widzi w całej sytuacji coś zabawnego.
Nawet teraz rzekomo obrażona Xanthia wyglądała na rozbawioną wspomnieniami.
– Możemy wjechać i zjechać gondolą.
– To trzytysięcznik.
– Dwoma gondolami.
– Nie o tym mówię, James. W Zermatt wciągałeś się na wyższe. Wystarczy ci.
– Edwin nie wjeżdżał.
Planowali ostatniego dnia zabrać Edwina w najwyższy otwarty dla narciarzy punkt Zermatt, ale James się zgubił, a Kaeden upił, więc Xanthia zarządziła, że nie idą na stok. Rano zaciągnęła chłopców do spa, po południu całą czwórką poszli na zakupy. James, wbrew własnym protestom, dostał nowy zegarek, a Edwin więcej farb, płótna i wielofunkcyjny scyzoryk, który Kaeden uparcie nazywał szwajcarskim nożem oficerskim. Resztę czasu spędzili w łóżku, przez co nie mieli książek na podróż.
– Zapytałeś go, czy chce? – drążył Kaeden.
– Chcesz?
Edwin zamarł z ciastkiem w połowie drogi do ust. Chwilę miotał się wśród spanikowanych myśli, aż wyrzucił z siebie:
– Ja nie umieć angielski.
– James. – Pan D. westchnął. – Nie uszczęśliwiaj ludzi na siłę.
James przybrał wyraz twarzy niepokojąco podobny do obrażonej Xanthii i nie odezwał się przez resztę trasy.
W dolinie śnieg częściowo stopniał, zostawiając białe plamy na pożółkłych zboczach. Bormio przywitało ich breją, jednak po godzinach zaopatrywania się we włoskie specjały i długim obiedzie, dwieście metrów wyżej, przy Terme Bagni Vecchi, Edwin wyskoczył z samochodu na dawno zmrożony i rozjeżdżony puch. Stopy straciły przyczepność, świat zwolnił, plecy uderzyły w próg auta, głowa w fotel. Edwin potrzebował chwili na zrozumienie, dlaczego już nie stoi, po czym krzyknął:
– Żyję!
– Odgrywamy, Frankensteina? – zażartował James, zamiast pomóc mu wstać.
Wzięli tylko małą walizkę z ubraniami na zmianę i strojami kąpielowymi. W recepcji dostali białe ręczniki, ponumerowane szlafroki i miniaturowe kosmetyki.
Aura spokoju nie pozwoliła im się odezwać. Tylko Kaeden niespotykanie cichą włoszczyzną omawiał formalności. Łagodny kolor ścian kontrastował z czarno-białymi kafelkami. Wzory przywodziły na myśl klasycyzm, ale bez uwag Jamesa Edwin nie mógł być pewny.
Zanim się zorientował, bagaż leżał w pokoju państwa D., a oni całą czwórką stali pod wejściem na termy. Obok sterty lodu. Sterty, z której Kaeden wziął garść i wrzucił Xanthii za strój. Oczywiście.
Pisnęła, ale zakrył jej usta dłońmi i powiedział:
– Strefa relaksu. Nie hałasuj.
O dziwo nie zginął za ten bezczelny atak na własną żonę, ale gdy doszli do pierwszego basenu z zimną wodą, Xanthia uniosła wyzywająco brew.
– Tesoro. – Kaeden mrugnął do żony. – Podobno lubisz przygody.
– Więc zakład, że wytrzymam dłużej niż ty?
Panu D. zrzedła mina, ale nie potrafił
odrzucić wyzwania. Przytaknął.
Po wąskich schodkach Xanthia weszła do umieszczonego we wnęce basenu. Nie próbowała udawać, że czerpie z tego przyjemność. Po prostu zastygła, starając się przyzwyczaić do zimna.
Nagle machnęła ręką, a fala lodowatej wody uderzyła w jej dwóch ukochanych mężczyzn. James oberwał rykoszetem, ale krzyknął równie głośno, co ojciec. Edwin miał szczęście stać obok.
– Ciii – skarciła ich Xanthia. – To strefa relaksu.
Może państwo Devir musieli wyrównać rachunki fizyczną przemocą, bo od tej pory przypominali bardziej zakochaną parę, niż pokłócone małżeństwo. Pod jedną z saun – fińską, w której malarz nie potrafił oddychać – zgromadzili wokół siebie sporą, jak na małą przestrzeń, grupkę gapiów. Kaeden wszedł do pięknej wanny pełnej zimnej wody. Zanurzył się po szyję. Według tabliczki informacyjne każdy powinien spędzić tam dziesięć sekund, ale nikt inny nie próbował. Edwin odliczał czas, Xanthia całowała Kaedena, James udawał, że ich nie zna. Po dziesięciu sekundach i fali oklasków, łamiących nakaz ciszy w strefie relaksu, syn oznajmił, że ma dość rodziców i idzie z Edwinem do kościoła.
– Myślałem, że jesteś ateistą – rzucił malarz już na ośnieżonej ścieżce. Wcześniej upuścił gdzieś szlafrok i teraz czuł, jak mokry materiał się wychładza.
– Agnostykiem.
– Cokolwiek, James. To wciąż dziwne.
Minęli ogromną balię, w której jakaś para zapomniała, że jest w miejscu publicznym. Weszli do romańskiego kościółka i o ile wieszak na szlafroki nie dziwił, o tyle dwa zalane pomieszczenia już tak. James wciągnął Edwina do ciepłej wody.
– Chciałem zrobić wykład, ale musiałbym przeczytać tabliczkę na drzwiach, a nie wiem, czy jest po angielsku.
– Nie musisz, James.
– Nie? Nie chcę, żebyś się nudził.
Edwin uśmiechnął się w sposób, który jasno mówił, że przy Jamesie nigdy się nie nudzi.
Przylgnęli do siebie, korzystając z chwili prywatności. Później zniszczyli chwilę prywatności pary z bali, gdy James bezprecedensowo do niej wszedł. Para wyszła, a James wypatrzył się w chmury nad głową.
– Będziesz musiał tu przyjść w nocy – powiedział, nie patrząc na Edwina. – Gwiazdy będą piękne.
Tylko że Edwin nie zamierzał siedzieć w balii z Kaeden. Gdy James bał się wyjść na zewnątrz, testowali zapachowe sauny, różne natryski i darmowe herbaty. Zapomnieli o kolacji.
◊◊◊
Wiele godzin po zmierzchu leżeli w hotelowym łóżku – James z Edwinem na piersi i palcami wplecionymi w jego rzadkie włosy.
– Mogliśmy być tu cały tydzień – wymamrotał malarz.
– Ojciec umarłby z nudów.
– Nie obchodzi mnie to.
James otworzył usta, ale ciepło w klatce piersiowej ścisnęło mu gardło i cholera jasna, czasami czuł, że się dusi. Czasami patrzył na Edwina i chciał płakać, bo nie wiedział, co zrobić z własnymi emocjami, ale był Jamesem Devirem, więc zaciskał zęby i podnosił głowę. Czasami chciał, tylko żeby ktoś mu powiedział, że to, co czuje, jest w porządku i, że niczym nie musi się martwić. Że wszystko będzie dobrze.
Tylko że nikt tego nie robił, a przez głowę Jamesa przewijały się setki scenariuszy. Nie potrafił już myśleć o Edwinie jak o kimś na chwilę. Nie chciał, żeby to było na chwilę, a jeśli nie było na chwilę, wszystko komplikowało.
Wcisnął nos we włosy swojego malarza i przełknął szloch.
– Edwin? – zapytał drżącym głosem, a Edwin podniósł głowę z jego piersi, żeby spojrzeć mu w oczy/
– James.
– Ja... Ja naprawdę potrzebuję tego dziecka.
– Co?
– Potomka. – Widząc przestraszoną minę malarza, dodał: – Nie zrywam z tobą. Chcę powiedzieć, że traktuję cię poważnie i jeśli ty też traktujesz mnie poważnie, musisz wiedzieć, że muszę mieć biologiczne dziecko. Nie ważne jak. Muszę je mieć.
– Traktujesz mnie poważnie?
– Tak, Edwin. I muszę wiedzieć, czy ty mnie też, bo bez tego nie zaplanuję przyszłości. – Edwin milczał, więc James mówił dalej, byle zagłuszyć ciszę. – Nie oświadczam ci się. Nie chcę, żebyś czuł presję. Po prostu moja rodzina jest... trudna i muszę wszystko dobrze rozegrać. Jeśli nie traktujesz tego tak samo, okej. Po prostu mi powiedz, żebym się niepotrzebnie nie martwił.
Edwin przełknął ślinę. Oblizał usta. Drżał.
– Muszę ci coś pokazać.
– Okej.
– Proszę, nie uciekaj. – Wstał z łóżka.
– Zabiłeś kogoś?
– Nie. To trochę dziwniejsze.
– Jesteś kosmitą i masz macki?
– Nie. James. Proszę. Wiem, że mówiłem, że żarty mi pomagają, ale w tej chwili muszę się skupić.
Więc James zamilkł, Edwin się skupił i Edwin zniknął, żeby pojawić się kilka metrów dalej.
Przez ułamek sekundy Devir nie rozumiał, czego był świadkiem. Później przypomniał sobie, po co właściwie zaczął spędzać czas z Edwinem. Ten idiota, znany jako jego zeszłoroczne ja, chciał zdobyć zaufanie teleportera i go pilnować. Gdy teraz o tym myślał, potrzebował pretekstu do bliższego poznania dziwnego chłopca, który wpadł mu pod prysznic. Jak powinien zareagować? Już mu nie zależało na kontroli. Chciał, żeby Edwin czuł się akceptowany, ale jednocześnie nie mógł wyglądać, jakby wiedział o tym od dawna.
– O – wykrztusił w końcu.
– O?
– To... Nie wiem, jak to skomentować. Chcesz mi powiedzieć, co właśnie zobaczyłem?
– Teleportację.
– O. To brzmi praktycznie. – Pogratulował sobie w myślach.
– Nie przeraża cię to?
– A powinno?
– Nie wiem, James. Nigdy nikomu tego nie pokazałem.
– Czyli tylko ja o tym wiem?
– I... kilka osób, które też tak potrafią.
– Aż kilka? Jeśli poznajesz kogoś, kto to potrafi, od razu to wiesz?
– Nie. To... To jeden z nauczycieli nas znajduje.
– Czyli on potrafi was wyczuwać.
Edwin objął się ramionami.
– Nie, James. Nie wiem. Powiedział, że gdy zniknąłem z tego radiowozu, informacja dotarła do jego przyjaciela, a on zadzwonił do niego, a on przekonał dyrektora, że warto dać mi stypendium, a później dał mi pokój z... innym teleporterem.
– Jakiego radiowozu? – zlekceważył wzmiankę o ex numer dwa.
– No radiowozu. Policja mnie zgarnęła, a ja spanikowałem i niechcący użyłem... mocy.
– Dlaczego policja cię złapała?
– Bo byłem za niski, żeby przeskoczyć przez płot, z którym Charlie nie miał problemu.
– Charlie to twój były?
– Skupiasz się na wszystkim, tylko nie na tym, co najważniejsze.
– Skupiam się na tobie.
Edwin przygryzł wargę.
– Czyli nie masz nic przeciwko?
– Malarzowi z super mocami? Nie.
– I chcesz ze mną wychować dziecko?
– Tak.
– To trochę przytłaczające.
– Zapewne.
– James. Jesteś nieobecny.
– Możliwe.
– Chcesz o coś zapytać?
Powinien? To wyglądałoby realistycznie, ale nie miał pojęcia, o co się pyta, gdy twój chłopak mówi ci, że nie jest do końca człowiekiem. Może gdyby powiedział Edwinowi o sobie... Nie wszystko. Tylko troszeczkę. Delikatnie uchyliłby rąbka tajemnicy. Nie wydałby rodziny. Po prostu pokazałby swojemu malarzowi, że nie musi się martwić. Pokazałby, że coś ich łączy. Ale jeśli Edwin zbyt szybko zacznie podejrzewać...
– Czy możemy iść spać? – zapytał w końcu. – Muszę to sobie poukładać.
◊◊◊
W Mediolanie Kaeden wyszedł z samochodu i szeroko rozłożył ręce.
– Kuzynie! – krzyknął po Włosku.
Jednak kuzyn nie wpadł mu w ramiona, nie uśmiechnął się jak zawsze, nie zapytał, jakim cudem auto jest całe. Kaeden opuścił ręce.
– Coś się stało?
– Nejc nie żyje.
✭
aaa!!! wracamy do złotej szkoły! kto się cieszy? ja bardzo.
mam szczegółowo rozplanowane pięć następnych rozdziałów. później luźno spisane scenki pod odpowiednimi punktami fabuły. czy jest coś, co chcielibyście zobaczyć przed punktem kulminacyjnym? (gloria spadająca ze schodów nie wchodzi w grę). ktoś powinien dostać więcej czasu ekranowego? czyjejś perspektywy zabrakło? po kulminacyjnym fabuła jest już nie do ruszenia. przed mogę pospełniać życzenia i odwlec (w mistycznych granicach rozsądku, więc większości sugestii pewnie nie zrealizuję) nieuniknione.
25.04.2020
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro