sprej
Dorian Goldblood siedział po turecku na perskim dywanie. W uśmiechu pokazywał szereg drobnych zębów, ale oczy, które kolorem przypominały skrystalizowany miód, pozostawały martwe. Obracał złote pierścienie na palcach i mimo pozornego zamyślenia, zdawał się szykować do ataku.
Naprzeciwko w identycznej pozycji James Devir tasował karty, nie zrywając kontaktu wzrokowego z Goldbloodem. Pozostała szóstka Złotych Ludzi w ciszy czekała na rozwój wypadków.
– Gloria opowiedziała nam, co zrobiłeś – zaczął Dorian i robiąc teatralną pauzę, zamilkł.
Skłonność do przesady miał we krwi.
– Opowiedziała też, co stało się później. – Popatrzył po reszcie. – Martwimy się o ciebie, James. Jesteś ważną częścią naszej rodziny...
Organizacji – poprawił go w myślach.
– Dlatego doszliśmy do wniosku, że nie powinieneś się tak narażać.
James był pewny, że Dorian z niego kpi, ale zdobył się tylko na:
– Słucham?
– Będzie lepiej, jeśli zajmiesz się szukaniem sobie żony, a bardziej niebezpieczne zadania zostawisz innym.
Nie wiedział, czy Dorian chce go upokorzyć, czy naprawdę przejmuje się ciągłością rodu Devirów. Prawdopodobnie oba. Dwie pieczenie na jednym ogniu.
– Mam osiemnaście lat...
– A ja sto siedemdziesiąt trzy. Wiek jest pojęciem względnym – jak to będzie mawiać twoje dziecko.
Nie musiał patrzeć na pozostałych Złotych Ludzi, żeby dostrzec ich rozbawienie. Raczej śmiali się z dziecinności jego argumentu, nie z błyskotliwej riposty Doriana.
Chciał powiedzieć: Nie możesz mi zabronić, ale Dorian cholerny Goldblood odparłby: Kto mnie powstrzyma? i wtedy James musiałby odpuścić. Zacisnął zęby.
– Obawiam się, że wy również stanowicie dla mnie zagrożenie. Każdy z was może stracić panowanie nad swoimi zdolnościami i przypadkowo mnie zranić – odpowiedział byle co, byle mieć ostatnie słowo.
Dorian przestał się uśmiechać. Zapewne mięśnie twarzy bolały go od nienaturalnego skurczu. Co bardziej prawdopodobne, czegokolwiek oczekiwał, nie spodziewał się równie absurdalnej wymówki. Zanim wymyślił odpowiedź, James odłożył karty i wyszedł z pokoju.
Rozbiegany wzrok niszczył pewny siebie wizerunek Jamesa, ale tylko to powstrzymywało go od zamrożenia korytarza lub, co gorsza, przypadkowego ucznia.
Skup się na szukaniu żony. Jakby jego jedyną wartością było to, kogo może spłodzić.
Mięśnie zaczynały go boleć, ale nie potrafił ich rozluźnić.
Pozwolił się prowadzić pulsującej potrzebie upokorzenia Doriana Goldblooda, lekceważąc uczniów i irytująco żółte ściany korytarza. Przynajmniej nie były złote.
Zwrócił uwagę na numer pokoju, do którego zapukał, dopiero gdy otworzył mu znajomy chłopak. Kiedyś sprawdzał, kim jest i co potrafi, ale nie zapamiętał imienia. Współlokator nazywał go Yo, więc James tak o nim myślał, a ostatnio myślał o nim często, raz po raz odtwarzając w pamięci wydarzenia sprzed tygodnia. To, jak chciał wziąć prysznic, jak Edwin wpadł do jego kabiny, jak Yo agresywnie się do niej dobijał, jak odpuścił po krótkiej rozmowie i jak później Edwin nie chciał wyjść.
Yo widocznie też o tym myślał, bo rzucił na powitanie:
– Nie rozjebałem tych drzwi.
– Nie martw się drzwiami. Przychodzę w interesach.
Chłopak uśmiechnął się mimo morderczego wzroku Devira, wpuszczając go do pokoju.
James w kilku krokach przemierzył dystans między wejściem a biurkiem i usiadł na prostym drewnianym krześle. Zarzucił nogę na nogę, łącząc opuszki palców. Czy ta pozycja pokazywała, że uważa się za lepszego? Tak. I o to chodziło.
Kiedy Yo zamknął drzwi na klucz, James przeszedł do rzeczy.
– Sprawa dotyczy Doriana Goldblooda. To musi być coś wystarczająco spektakularnego, żeby nie przeszło bez echa, ale też wystarczająco prostackiego, żeby nikt mnie o to nie podejrzewał.
– Można go pobić.
Biedak nie wiedział, że Dorian mimo przeciętnej budowy był od niego trzy razy silniejszy, a James nie zamierzał go uświadamiać. W zamian spojrzał na Yo z mieszaniną wyższości i frustracji. Yo mógł stać, ale to Devir nad nim górował.
– Coś, przez co nie wydalą cię ze szkoły.
– Możemy go w coś wrobić.
Machnął lekceważąco ręką. Kiedy ostatnio próbował wrobić w coś Doriana, rodzina prześwietliła wspomnienia Goldblooda. Co prawda zanim okazało się, że to James zjadł wszystkie ciastka, Dorian oberwał od dziadka, jednak ta chwila satysfakcji nie była warta kary, jaką ojciec wymierzył małemu Devirowi.
Leniwie przesunął wzrokiem po trzyosobowym pokoju z beznadziejnie zagospodarowaną przestrzenią i beżową tapetą. Interesy robił tylko z dwoma lokatorami. Ostatniego nie rozpoznałby na korytarzu, ale zgadywał, że książka o sztuce modernizmu należy do niego.
– A gdyby tak pójść w klasykę... Malowałeś kiedyś sprejem?
Yo przytaknął.
– Ale ty kupujesz farby, Devir.
James wstał z krzesła, chociaż wystarczyło, żeby się pochylił. Chorobliwe dbanie o wizerunek i wyuczona potrzeba estetyki mu na to nie pozwoliły. Podniósł książkę i niby od niechcenia pokazał ją rozmówcy.
– Twój kolega nam pomoże.
– Abstynent.
Uniósł brew.
– Szanuję. – Dla potwierdzenia swoich słów odłożył książkę, zamiast rzucić ją na łóżko. Zakładał, że Yo przynajmniej podświadomie to zrozumie. – Będziemy w kontakcie.
♢♢♢
Edwin Needly naprawdę starał się słuchać nauczyciela, prowadzącego zajęcia malarskie, ale jego umysł zaciął się na pytaniu: Co on tu robi?. Chodził do tej szkoły już trzeci rok i nikt nigdy nie odkrył w sobie pasji nagle w ostatniej klasie w środku drugiego kwartału.
Nikt poza Jamesem Devirem.
Stał za nauczycielem, który właśnie rozwodził się nad znaczeniem krytyki dla artysty, i patrzył na Edwina. Nie w ten świdrujący sposób, który w łazience miał go pozbawić pewności siebie. Tym razem Devir wyglądał, jakby równie dobrze mógł zawiesić wzrok na jednym z obrazów. Odpłynął myślami zaraz po uniesieniu brwi na widok Edwina i od tamtej pory zdawał się lekceważyć wywód nauczyciela.
Za to Edwin robił wszystko, by nie okazać dyskomfortu. Zwłaszcza przed koleżanką, która splatała jego grzywkę w warkocz francuski. Może i pozbawiała go tym męskości, ale przynajmniej nie będzie musiał co chwilę odgarniać włosów przy malowaniu, bo znów skończył mu się żel. Właściwie skończył go jeden z jego współlokatorów – Yo.
Według pokrętnej logiki osiłka, skoro Edwinowi udało się przed nim uciec dwa dni wcześniej, musi zapłacić w inny sposób. Needly naprawdę nie wiedział, czy chodzi o oduczenie go pyskowania silniejszym, czy współlokator desperacko potrzebował żelu.
Koreanka, która zajmowała miejsce na podłodze obok niego, poruszyła się niespokojnie. Siedzieli na tyle blisko, że Devir równie dobrze mógł patrzeć na nią.
Tyle dzieł sztuki dookoła, a on stresował grupkę biednych artystów.
Nagle Devir odwrócił wzrok i obdarzył nauczyciela wyuczonym uśmiechem.
– Właśnie dlatego James jest dziś z nami – dokończył wywód, a Edwin zdążył spanikować, że nie wie, o co chodzi. – I też, dlatego że nie mamy osobnego koła dla krytyków sztuki.
James Devir – facet, któremu wydaje się, że jest niewiadomo jakim biznesmenem, gdy w rzeczywistości był przesadnie dramatycznym nastolatkiem – chciał być krytykiem sztuki. Zabawne.
Nie, żeby Edwin nie szanował Devira. Z obserwacji, które czynił zza książek, zeszytów i poduszki, bo raz James odwiedził ich o drugiej w nocy, wnioskował, że ma smykałkę do interesów. Spotkaniem pod prysznicem udowodnił, że umie szybko działać, jest dobrym obserwatorem i ma zdolności aktorskie oraz zapewne wiele innych, o których Edwin nie zdążył się przekonać. Ale krytyk sztuki?
Pokręcił głową i wstał z kamiennej podłogi. Skierował się pod jedno ze strzelistych okien, gdzie stała jego ulubiona sztaluga.
Szkoła dawała wiele możliwości pod tym względem, ale Edwin został przy klasycznym płótnie i farbie akrylowej. Nie, żeby nigdy nie dotknął spreju czy węgla. Po prostu pokochał pędzle. Miłość nie wybiera, prawda?
Koło malarskie różniło się od lekcji sztuki pełną dowolnością. Nauczyciel jedynie doradzał, nigdy niczego nie narzucał, rozumiał, że dla wielu to terapia.
Edwin czuł się jak w transie. Przeżywał każde ostatnie wydarzenie jeszcze raz, ubierał towarzyszące mu emocje w barwy i kształty, pozwalał każdej toksycznej myśli opuścić jego umysł.
Nie zauważył, że ktoś do niego podszedł. Dopiero znajoma dłoń na ramieniu uświadomiła mu, że prowadzący stanął po jego prawej stronie i uśmiechnął się z dumą,
– A to Edwin Needly.
– Znamy się. – James stanął po lewej, nawet nie patrząc na blondyna.
Za to Edwin dokładnie przyjrzał się jego delikatnej ekspresji. Drgnięciu brwi, szybkim ruchom gałek ocznych, rozluźnieniu szczęki.
– Nie znam się na abstrakcji. – Spojrzał Edwinowi w oczy. – Ale dobór kolorów jest interesujący. Mimo kontrastu nie gryzą się ze sobą. Gratuluję wyczucia.
Kłamał.
– Dziękuję, panie Devir.
– Proszę bardzo, panie Needly.
I chciał, żeby Edwin o tym wiedział.
♢♢♢
Jamesa niepokoiło, z jaką łatwością ukradł czerwoną farbę w spreju. Patrząc na beżowe ściany pokoju Yo, zastanawiał się, czy uda mu się zrobić to samo z akrylową, bo chętnie przemaluje sypialnie.
Yo spał, a jego współlokator, który wpuścił Devira do pokoju, wrócił do robienia pompek. Co za brak szacunku.
– To robota dla jednej osoby i jednej osobie zapłacę.
Śpiący okazał się nie spać i usiadł. Lekceważył go. Może powinien udawać wyprowadzonego z równowagi, żeby zasłużyć na uwagę.
– Litr?
– Pół.
– Jak pół?
– Jeden litr to tysiąc gramów. Dziewięćset jest dawką śmiertelną.
Ten od pompek wstał i James spokojnie zauważył, że nawet lekko przygarbiony przewyższa Devira o głowę.
– Normalnie dajesz litr.
– Normalnie płacę dwóm osobom.
Ten od spania spojrzał na trzecie łóżko, zmrużył oczy i powiedział:
– Niech będzie, Devir. Pół litra.
Devir już nie słuchał, bo w głębi łóżka siedział Edwin Needly. Częściowo ukrył się za kołdrą, częściowo za książką. James rozpoznał go po dobieranym, którego jakaś dziewczyna zrobiła przed zajęciami. Już wtedy zastanawiał się, czy są rodzeństwem, czy kuzynostwem, czy to ten typ związku, gdzie jedna ze stron traktuje drugą jak dziecko. W końcu rzadko widywał czesanych chłopców.
Podszedł bliżej, żeby móc zobaczyć tytuł książki.
– Wassily Kandinsky? – Autor bardziej rzucił mu się w oczy.
Edwin wyłonił się zza okładki.
– Ojciec abstrakcjonizmu.
– Wiem.
– Podobno nie znasz się na abstrakcjonizmie.
– Podobno.
Wrócił do czytania.
– Przeszkadza mi pan, panie Devir.
– Przykro mi, panie Needly.
Wcale nie było mu przykro. Edwin o tym wiedział i nie oderwał wzroku od książki, dopóki Devir nie wyszedł. Niestety miejsce Jamesa nad jego głową zajęli szanowni współlokatorzy.
– Wiesz czyja to wina, Ed?
– Poziomu twojego... – gryzł się w język przed powiedzeniem IQ – samopoczucia, Yo?
– Czy wie, czyja to wina, że Devir uparł się na pół litra.
– Twój ton sugeruje, że moja, ale...
– Twoja.
– Świetnie, że powiedzieliśmy sobie, co nas gryzie, bo właśnie miałem iść do profesora od przedmiotu, z którym mam problem.
Próbował ześlizgnąć się z łóżka, ale Yo chwycił go za tył swetra i pociągnął do pionu.
– A wiesz dlaczego?
– Bo jest zazdrosny, że znam się na abstrakcjonizmie?
Yo nawet nie mrugnął, przyzwyczajony do dziwnych odpowiedzi Edwina.
– Bo przerwałem mu przez ciebie prysznic.
Edwin zmierzył go spojrzeniem, którym mierzy się ludzi, twierdzących, że widzieli ufo.
– Okej?
– Bo myślałem, że to ty. Nie wiem, gdzie zniknąłeś, ale to twoja wina.
Czy Edwin był wystarczająco szybki i zdesperowany, żeby wyjść dołem ze swetra i z nagim torsem wybiec na korytarz?
– Dlatego ty kupisz te pół litra. – Puścił malarza.
Edwin zmusił oczy do bycia mniej szeroko otwartymi.
– Okej. – Wzruszył ramionami, żeby je rozluźnić. – Okej.
♢♢♢
Obudziło go walenie w drzwi. Lista osób zdolnych do przerywania mu snu w taki sposób wyglądała skromnie, a on nie śpieszył się do konfrontacji z blondwłosym demonem. Bez względu na to, czy przyjął postać Doriana, czy Glorii.
Zgodnie z oczekiwaniami siła ciemności nie ustępowała. Zwlókł się z łóżka, żeby po beżowej wykładzinie doczłapać do drzwi.
– Czy ty zwariowałeś, Devir?! – Usłyszał po otwarciu.
– Chciałem zapytać cię o to samo, Rived.
Wpuścił Glorię do środka.
– Na ścianie od stołówki jest wielki napis Goldblood to chuj.
– Kreatywnie. – Przekręcił klucz w zamku i uciekł za drzwi szafy, żeby wyjąć mundurek. – Czarna koszula i czarny sweter, biała koszula i czarny sweter, czy tylko czarna koszula?
– Białą powinieneś już dać do prania. – Wychyliła się zza jego ramienia. – O mój Boże, James, jak ty składasz bieliznę?!
Odsunął Glorię od szafy, bo nigdy nie składał bielizny.
– Jeśli przestaniesz krzyczeć, pozwolę ci ułożyć mi włosy.
Blondynka brutalnie popchnęła go na łóżko.
– Nie jestem twoją matką. Sam się czesz i daj mi to poskładać!
Nie protestował, tylko poszedł po grzebień do biurka. Gdy się obrócił, napotkał twarz Glorii wykrzywioną w okropnym grymasie. Może zgubił jedną skarpetkę.
– Zmieniasz temat, Devir! Wiem, że to ty za tym stoisz.
Ponownie odsunął ją od szafy, bo na drzwiach wisiało lustro.
– Nie powinno się tak rzucać oskarżeniami, kuzynko.
– Wiem, co powiedział Dorian. – Chwyciła się pod biodra. – Wiem, że wyszedłeś podczas tasowania kart. Wiem, jak bardzo nienawidzisz tego wampira i wiem, do czego jesteś zdolny, żeby go upokorzyć.
Spojrzał na nią w lustrze, zaczesując włosy do tyłu.
– Cieszę się, że jesteśmy przyjaciółmi. Z taką wiedzą mogłabyś mnie zniszczyć.
– Przestań żartować i nie ulizuj się tak, bo wyglądasz już jak Gordon Gekko z Wall Street. – Wyrwała mu grzebień.
– Chciałbym pracować na Wall Street.
– A ja chciałabym mieć program telewizyjny o dbaniu o czystość, a będę zarządzać miastem portowym.
– A ja wymianą międzywymiarowych walut.
Ruchem głowy wskazała mu łóżko. Usiadł na nim posłusznie, pozwalając jej robić, co zechce z jego włosami.
– James, zaczną szukać winnego.
– Musieliby przeskanować umysły wszystkich uczniów.
– Zaczną od nas.
– Nie uwierzą, że moglibyśmy zniżyć się do czegoś takiego.
Przerwała, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Ty się zniżyłeś.
– Bo w to nie uwierzą.
✭
Chciałam napisać, że James ma fryzurę jak Patrick Bateman, ale American Psycho wyjdzie za cztery lata.
edycja: 05.01.2021
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro