Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

słowa o smaku mrozu

Diamenty skrzyły się we włosach W., gdy półnagi leżał na szezlongu i czytał o kulturze wymiaru, który zamierzali przejąć. Marcus obracał w palcach węgiel kreślarski, zastanawiając się, czego mu brakuje.

Światło rozproszone przez magię w szkle i odbite od bębna kopuły nadawało sali balowej mistycyzmu, upodabniając W. do nimfy, ale W. miał w sobie coś więcej, miał w sobie coś królewskiego, a Marcus wiedział, że nie odda tego, rysując jego sylwetkę na sofie. Nie dotykał węgla od kilku lat, nie wiedział, czy uda mu się stworzyć cokolwiek sensownego i gdyby nie przekonanie, że jeśli coś robi, musi to robić najlepiej, jak potrafi, skupiłby się na czerpaniu przyjemności z chwili relaksu z mężem.

W. nie podniósł wzroku znad książki, gdy Marcus wyszedł z sali balowej. Nie zrobił tego również, gdy Marcus wrócił z koroną w rękach. Dopiero kiedy buty męża znalazły się w jego polu widzenia, zwrócił uwagę na działania Marcusa.

Ostrożnie, żeby nie uszkodzić spinek, Marcus położył koronę na głowie W., a kiedy próbował się odsunąć, został przyciągnięty do pocałunku.

– Jestem zajęty – mruknął.

– Proszę?

– Gdy skończę.

– Skończysz za kilka godzin.

Słuszna uwaga. Poza tym W. nie prosił o seks od... To musiało być jeszcze przed adopcją Lusija. Co prawda tydzień temu poprosił o nowe futro – sztuczne, żeby dawać dobry przykład – a Marcus mu je kupił, ale dla W. to był inny rodzaj przyjemności. Rozważał zgodzenie się, kiedy do sali balowej wszedł Skat. W. puścił Marcusa, ale nie zrobił nic, żeby się zakryć. Na Skacie podobne sytuacje już dawno przestały robić wrażenie, więc przeszedł do rzeczy.

Kilka godzin wcześniej lustrzany dostał list od podwładnego, o tym, że jest problem z podjęciem decyzji o przesiedleniach. Prawdopodobnie Marcus by tego nie wiedział – poczułby, że Skat się teleportował i domyślił dokąd, ale nie znałby powodów – gdyby Skat nie przerwał mu przepytywania Lusija. Marcus sprawdzał jego postępy w nauce nieregularnie i w różnych okolicznościach. Tym razem siedzieli razem na sofie. Syn wtulony w W. i z kubkiem kakao w rękach – Marcus naprzeciwko. Mimo że znajdowali się w biurze, gdzie zazwyczaj Lusija pożerał stres, wyglądał na bardziej zrelaksowanego niż w bibliotece. Skat od progu zaczął tłumaczyć, że chce wyburzyć kilka walących się kamienic i postawić zamiast nich szpital, ale nie może, bo w tej dzielnicy mieszka bardzo zżyta społeczność, przywiązana do miejsca równie mocno, co do siebie nawzajem – rozsiedleni zebraliby się z powrotem i wywołali zamieszki. Skat i tak już fundował rewolucję kulturową poddanym, więc zmęczonemu intensywnymi zmianami ludowi brakowało jedynie iskry do buntu. Oczywiście bunt nie potrwałby długo, bo Skat nie został ulubionym lustrzanym Nobilianów dzięki zdolnościom kulinarnym, ale mimo wszystko woleli tego uniknąć.

Grunt, że puścili Lusija ze Skatem, żeby przedyskutowali decyzję z doradcami. A jeśli Lusij wychodząc z biura, powiedział: Pa, tato, to tylko W. zauważył zaskoczenie Marcusa.

Teraz Skat wrócił, żeby zasięgnąć ich opinii. Marcus spojrzał na W., W. westchnął, Marcus się uśmiechnął.

– Chcielibyśmy to przedyskutować w towarzystwie twoich doradców – poinformował, a ekspresja W. wyraźnie prostowała, że tylko jeden z nich uważa podobną debatę za dobry sposób na spędzenie wolnego czasu.

Tak oto wylądowali w ojczystym wymiarze Lusija, przerzucając się argumentami. Sporadycznie prosili innych zgromadzonych o wyrażenie opinii, ale zgromadzeni nie wydawali się z tego powodu szczęśliwi. W pewnym momencie W. odkrył, że udało mu się zaangażować i nie żałuje, że szuka dziur logicznych w rozumowaniu męża, zamiast przez kilka godzin pozować na sofie.

Później do sali wpadł kruk i usiadł na owalnym stole. Marcus przebiegł list wzrokiem, bardziej skupiony na wywodzie W. o kazirodztwie w zamkniętych społecznościach niż treści wiadomości. Pewnie odłożyłby nużące problemy Złotych Ludzi na później, gdyby nie jedno zdanie. Bez słowa podał list mężowi.

W. przeczytał. Przełknął triumfalny uśmieszek. Podniósł wzrok na Marcusa i powiedział ostrzegawczo:

– Marcus.

Marcus znał ten ton. To nie było śpiewne: Marcus, chcę..., ani cyniczne: Nie podoba mi się ten pomysł, ale jak uważasz. To było ciężkie, poważne: Marcus, nie.

– Nie przesiedlajcie ich – rozkazał starszy Nobilian. – Skat, wracamy.

Gdy Skat otworzył portal, pierwszy przeszedł Lusij, za nim W. – jakby nie przerwano mu w połowie argumentacji, dlaczego przesiedlenie jest konieczne – a później Marcus i na końcu Skat. Nobilianowie od razu skierowali się do gabinetu Marcusa, żeby omówić plan działania. Dokładniej, żeby W. zweryfikował plan Marcusa, Marcus podważył słuszność sugerowanych zmian, W. podważył podważenie słuszności i w rezultacie wypracowali kompromis. Tym razem W. zależało na wyniku dyskusji, więc minęło kilka godzin, zanim wezwali Skata. Ponieważ zdecydowali, że nie ma sensu konfrontować się ze Złotymi Ludźmi, jeśli nie są w komplecie, tylko W. i Skat przeszli do rezydencji Goldbloodów.

– Kogo nie ma? – Przeskanował zgromadzonych wzrokiem, lekceważąc fakt, że starsi Devirowie i Soel wiszą w powietrzu.

Poprosił Skata o zlokalizowanie i teleportowanie brakujących przedstawicieli rodów. Dopiero gdy wszyscy zajęli miejsca przy ustawionych w kształt podkowy stołach, dołączył do nich Marcus. Nie odwołali Skata. W. kazał mu stanąć pod ścianą i interweniować, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Ze wszystkich zgromadzonych istot to właśnie Skatowi Edwin poświęcił najwięcej uwagi. Logika nakazywała założyć, że skoro przeprowadza ludzi przez magiczne lustro, jest tym mistycznym lustrzanym czy też jednym z mistycznych lustrzanych. W jakiś sposób przypominał Edwinowi byłego numer jeden, chociaż był zbyt wysoki na Wietnamczyka i zbyt blady. Może też zbyt umięśniony, ale Edwin nie widział w życiu wielu Wietnamczyków, a Charlie, mimo że wysportowany, wciąż był tylko nastolatkiem, gdy się żegnali. Z kolei ojciec Charliego stawiał na masę i zapomniał o rzeźbie. Przy okazji żaden z nich nie miał ogolonej głowy, a co dopiero brwi, ale Charlie lubił szare bluzy i skórzane kurtki, więc strój się zgadzał. Często też powtarzał, że kiedyś przebije ucho – Skat miał co najmniej cztery różne kolczyki. Jednak tym, co zmusiło Edwina do szczegółowej analizy podobieństw i różnic była postawa. Oboje wyglądali na gotowych do walki. Sposób, w jaki Skat obserwował zgromadzonych, niczym nie różnił się od sposobu, w jaki Charlie szukał zagrożenia, które trzeba będzie wyeliminować.

Edwin znalazł pod stołem dłoń Jamesa. Tym razem nie po to, by dodać mu otuchy, ale przez przytłaczające uczucie niepokoju. Dopiero zachowanie Skata uświadomiło mu, że nie wie, jak niebezpieczne są istoty wokół niego. Nie, nie uświadomiło. Od dawna zdawał sobie z tego sprawę i spychał to na dalszy plan.

Jeszcze raz przyjrzał się wszystkim i tym razem poświęcił więcej uwagi wampirom. Dwóm Goldbloodom po lewej stronie Marcusa, W., rozpartemu na krześle po jego prawej i wreszcie samemu Marcusowi. Jeff wyglądał na zmartwionego, jego ojciec na zirytowanego, W. obojętnego, a Marcus... Marcus miał nieruchomą twarz i autorytarną postawę, ale emanował zimnem, które nasuwało na myśl jedynie wściekłość.

Może George Goldblood tego nie zauważył, może go to nie obchodziło, bo na pytanie, gdzie jest jego siostra, odpowiedział lekceważącym:

– W Nowej Zelandii.

– Nie powinna być w Chinach?

– Powinna, ale Nowa Zelandia jest dalej i może za każdym razem odrzucać moje zaproszenia

– Rozumiem, że odmówiła przybycia, a ty nie nalegałeś.

– Nalegałbym, ale wiesz, jaką jest czarującą istotą.

W tym momencie Marcus rzucił krótkie Skat, nawet nie patrząc na podwładnego. Lustrzany odbił się od ściany i zniknął w portalu, a po kilku minutach wrócił z bardzo niezadowoloną wampirzycą u boku. Wampirzyca uśmiechnęła się jadowicie.

– Marcus.

– Eleonore. Miło z twojej strony, że jednak do nas dołączyłaś.

Eleonore uśmiechnęła się jeszcze bardziej jadowicie.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Z tym samy uśmiechem wbiła swoje nieruchome spojrzenie w George'a. – Zrób mi miejsce.

– Czarująca jak zawsze. – George nie próbował się uśmiechać.

Kiedy Eleonore usiadła między bratem a bratankiem na dostawionym przez służbę krześle, ponownie zwróciła się do Marcusa:

– Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego fatygowałeś po mnie swojego cennego lustrzanego, Marcusie. To mój drogi brat jest głową rodziny, nie ja.

– Eleonore, jak wiesz, traktuję was na równi, dlatego twoja obecność wiele dla mnie znaczy.

Wzrok Edwina ześlizgnął się z Marcusa na W., którego obojętność została zastąpiona czujnością. Intensywnie analizował sytuację i mimo że wciąż półleżał na krześle, wyglądał na gotowego do interwencji. Podświadomie mocniej zacisnął rękę na dłoni Jamesa.

Chaos, który wybuchł krótko po tym, przypominał Edwinowi przewijanie filmu. Ktoś coś mówił, wszyscy mówili, krzyczeli, ale niczego nie mógł zrozumieć. Jedynie James, Marcus, W. i on tkwili nieruchomo, zapauzowani. James ściskał jego dłoń, W. patrzył na Marcusa, Marcus na W., a kiedy oderwali od siebie wzrok, W. również przyśpieszył. Więc pozostali tylko oni. Trzy nieruchome punkty w czasie.

Później Marcus skinął im głową i następne, co Edwin pamięta, to to, że siedzieli w gabinecie. Wiedział, że się nie teleportowali. W jakiś sposób był świadomy tego, że wstał od stołu, że James pociągnął go za Marcusem, i że usiadł przed biurkiem, ale wszystko to rozmazywało się, przyspieszało i dziwnie zwalniało.

Marcus przeglądał półki, aż z jednej z nich wyciągnął zwój, a kiedy go rozłożył na biurku, oczom chłopców ukazało się drzewo genealogiczne Goldbloodów.

– Jak, mam nadzieję, oboje wiecie, Goldbloodowie zarządzają szkołami dla istot nadnaturalnych. Potomkowie George oraz jego żona i synowe mają pod swoją jurysdykcją szkoły w Europie, Ameryce Północnej i Afryce. Linia Eleonore – w Azji oraz Australii i Oceanii. Ich potomstwo wraz z małżonkami odpowiada przed nimi, oni bezpośrednio przede mną. Region podlegający Eleonore jest lepiej prowadzony, a mimo to ona sama uważa brata za głowę rodziny.

Przerwał, jakby chciał sprawdzić, czy chłopcy rozumieją.

– Eleonore wychowano na siostrę króla. Trzysta lat traktowania ich jak równych sobie, nie sprostuje pierwszych czterystu wmawiania Eleonore, że podlega bratu. Nawet jeśli przez te trzysta nadrobiła luki w edukacji i prześcignęła George'a w umiejętnościach, które zdobywał od urodzenia.

Edwin zdążył uwierzyć, że Marcus dąży do: patriarchat jest zły, ale Eleonore miała jedynie posłużyć za przykład do tego, jak ważne jest wychowanie i chociaż Marcus przyznał, że resocjalizacja bywa efektywna, zajmuje zbyt dużo czasu. Wszystko to stanowiło swoisty wstęp do: James, potrzebujemy tego dziecka. Tutaj Marcus znowu wspomniał coś o możliwościach i czasie. Edwin nie zrozumiał, ale James zgarbił się pod spojrzeniem wujka. To mogło popchnąć Edwina do zabrania głosu.

– Chodzi o surogatkę, tak? Ciąża zawsze długo trwa, więc nie widzę różnicy.

Nie podobał mu się sposób, w jaki Marcus na niego patrzył. Przeszywająco, z zaintrygowaniem i kalkulacją. Jakby oceniał malarza, jednak bez wrogości. Oceniał, ale nie osądzał.

– Potrzebowalibyśmy czasu, żeby przekonać rodzinę do tego pomysłu. Zarówno do surogatki jak i wychowania lustrzanego przez dwóch mężczyzn. Obecnie, jak zapewne zauważyłeś, nie są przyjaźnie nastawieni.

– Może jeśli przeproszę za to włamanie...

– Musisz zrozumieć, że gdybyś był kobietą, zażądaliby ślubu. Problemem jest homofobia, nie twoja ciekawość.

– Właściwie to bardziej troska, bo widzi pan, James...

– Obie są zaletami zarówno w mojej jak i ich opinii.

Edwin odwrócił wzrok, jakby szukał podpowiedzi na bezosobowej ścianie, ale zaraz ponownie skupił się na Marcusie.

– Nie mogę wejść do waszej rodziny inaczej?

– Mógłbyś, jednakże to wciąż może budzić niepokój.

– Dlaczego?

– Czy nie odciągałbyś uwagi Jamesa?

Znów na chwilę uciekł wzrokiem.

– Skoro to ważne, mogę pilnować, żeby... pozostał skupiony.

– To nie mnie powinieneś o tym przekonywać.

– Więc nie jest pan tutaj najważniejszą osobą?

Gdyby W. był w pokoju, uznałby nieznaczną zmianę w postawie Marcusa za uśmiech. W. nie było, a Edwin widział tylko skupione na nim oczy i w tamtej chwili jedyną słuszną reakcją wydawało mu się odpowiedzieć niewiele mniej intensywnym spojrzeniem. Jeśli rzucał wyzwanie potężnemu wampirowi, trudno.

– Nie oznacza to, że prowadzę dyktaturę – wyjaśnił Marcus.

– Więc co powinienem powiedzieć? Jeśli wymażecie mi pamięć, James nie będzie współpracować, ale jeśli przyjmiecie mnie do rodziny, dopilnuję, żeby to zrobił?

– Jeśli chcesz.

I wtedy Edwin zrozumiał. To nie on rzucał wyzwanie wampirowi. To wampir wyzywał jego. Pokaż mi, na co cię stać. Tym razem to Edwin się uśmiechnął.

– Dobrze. Na co czekamy?

Marcus wstał, minął chłopców, otworzył drzwi i gestem zaprosił ich do wyjścia. Tyle wystarczyło za odpowiedź.

Wracając, jak i podczas całej rozmowy w gabinecie, James milczał. Już rozumiał, co Marcus chce przekazać. Wiedział, że rozbudowany wstęp prowadzi do rozdzielamy was z niewypowiedzianym bo James mnie okłamał, ale wtedy wtrącił się Edwin i wszystko to wyglądało tak, jakby Marcus w połowie porzucił wcześniej przygotowaną przemowę. Wciąż dusił go niepokój, ale gdzieś tam pojawiła się nadzieja, że jego rodzice mieli rację. Edwin dołączy do organizacji jako lustrzany bez lustra.

Jeszcze w korytarzu słyszeli gwar dobiegający z jadalni, która tymczasowo pełniła rolę sali konferencyjnej. Może przez zamieszanie zapomnieli się przenieść, może Nobilianowie celowo tego nie zasugerowali. James nie wiedział, tak jak nie wiedział, dlaczego W. stoi na krześle, ani kto, co krzyczy. Zgromadzeni stopniowo cichli na ich widok i po kolei siadali. Kiedy chłopcy zajęli swoje miejsca, wszyscy milczeli. Spokojne: W., zejdź Marcusa brzmiało nienaturalnie głośno w zapadłej ciszy.

W. opadł na krzesło, a Marcus sięgnął po kieliszek i nalał do niego krew z termosu. Pochylił się nad mężem, podając mu napój.

– Improwizowałem.

W. przyjął kieliszek, wbijając paznokcie w dłoń Marcusa, ale nie uzyskał odpowiedzi na niezadane pytanie. Wszystko, co Marcus powiedział, to: Patrz, a W. pozostało nie okazywać strachu. Mentalnie szykował się do kłótni o zmienianie planów bez jego wiedzy.

Marcus usiadł i skinął głową Edwinowi, a Edwin dopiero później miał zdać sobie sprawę, że drży. W tamtej chwili, gdy stawał przed radą nadnaturalnych istot, nie czuł strachu. Czuł siłę. I nawet gdy w połowie pierwszego zdania ktoś mu przerwał, nie spanikował. Mógł się nawet uśmiechnąć, znaleźć przyjemność w wyzwaniu. Jakby zapomniał, o co walczy.

Nikt nie krzyczał. Pytania padały tym samym stanowczym tonem, co odpowiedzi Edwina. Nadał nową dynamikę dyskusji, a W. zaczynał rozumieć, na kogo patrzy. Odwrócił się do Skata, żeby zauważyć uznanie na jego twarzy. Marcus zrobił to samo, a Skat, widząc spojrzenia swoich szefów, tylko zacisnął zęby. Marcus niewerbalnie zapytał męża o zgodę. W. przytaknął. Marcus nawiązał kontakt wzrokowy z Georgem Goldbloodem. George odchrząknął, zanim zapytał:

– Podsumowując, uwiodłeś Jamesa, włamałeś się do gabinetu dyrektora szkoły, żeby wykraść informacje zgromadzone przez naszą rodzinę, a teraz próbujesz nas przekonać, że powinieneś dołączyć do tej rodziny.

– Nie chciałem wykraść informacji, tylko zrozumieć sytuację. I tak, włamałem się do gabinetu dyrektora, żeby to zrobić, ale czy nie tak postępują lustrzani.

– Ty nie jesteś lustrzanym.

– Myślę, że sprawdziłbym się jako substytut, dopóki James nie załatwi nam prawdziwego lustrzanego.

– Od dawna to planujesz?

– Słucham?

– Wiesz zbyt dużo o lustrzanych, jak na kogoś, kto dowiedział się o ich istnieniu kilkanaście godzin wcześniej. Od dawna planujesz wejście do naszej rodziny?

– Szybko się uczę, a gdybym zaplanował to, co pan sugeruje, uwiódłbym Glorię.

– Czyli przyznajesz, że uwiodłeś Jamesa?

– Georgie, nie rób z dziecka szpiega – wtrąciła Eleonore. – Co chcesz z nim zrobić? Wtrącić do lochu?

– Mówię tylko, że to podejrzane. Nawet jeśli mówi prawdę, jego zachowanie nie powinno przejść bez konsekwencji.

Zaraz wtrącił się już-nie-ulubiony kuzyn Kaedena, po nim sam Kaeden i nie minęła chwila, nim znowu wszyscy zaczęli krzyczeć. Edwin usiadł, rozumiejąc, że nie ma szans się przebić. James wciąż milczał.

Chaos trwał, dopóki Marcus nie wstał, a nawet dłużej, dopóki ostatnia osoba nie zauważyła, że Marcus stoi. Stoi i czeka.

– Proponuję kompromis – powiedział w końcu, a jego spokój nagle wydał się Edwinowi złowrogi. – James wróci do Stanów kontynuować naukę, a Edwin zostanie oficjalnie przeniesiony do szkoły w Anglii. Separacja powinna wystarczyć za konsekwencje. Nie wprowadzimy Edwina do rodziny, ale też nie pozbawimy go wspomnień. Pozostanie pod obserwacją. James, liczę, że wiesz, czego wszyscy od ciebie oczekujemy.

James przytaknął, chociaż czuł kwas, podchodzący mu do gardła.

– Dobrze – kontynuował Marcus. – Jeśli ten układ wszystkich satysfakcjonuje, myślę, że możecie się rozejść. Proszę, żeby Goldbloodowie, James i Edwin zostali. George, poślij po Fredericka.

Rodzice Jamesa obiecali na niego zaczekać w pokoju, który zwykle zajmowali podczas wizyt w Anglii. Jeśli ich tam nie znajdzie, to znaczy, że jeszcze ustalają z pilotem, kiedy najszybciej będzie w stanie zabrać ich do Pensylwanii. Oboje przytulili Edwina i obiecali pozostać w kontakcie, jeśli będzie tego chciał.

Frederick wszedł do jadalni krótko po tym, jak pozostali z niej wyszli. Pochylił się nad Jeffreyem, żeby chwycić jego kieliszek z krwią i po opróżnieniu naczynia zapytał:

– Co zrobiłeś z moją szkołą?

Miał rozczochrane włosy, poplamiony podkoszulek i szary dres. Skat przez moment zastanawiał się, czy tak by wyglądał w wolne od pracy dni, gdyby miał włosy. Nie. Nie lubił podkoszulków.

Starszy brat Jeffa usiadł obok niego, stawiając jedną nogę na krześle, zupełnie nieprzejęty zgorszonym spojrzeniem ojca.

– Fredericku. – Tym razem Marcus się nie uśmiechał. – Myślę, że twój brat powinien spędzić przynajmniej kilka lat z żoną i wnuczką, dlatego przejmiesz jego stanowisko.

Frederick Nicolas Goldblood potarł kark.

– To będzie dziwne, jeśli będę dyrektorem szkoły mojego własnego imienia.

– Liczę na twoją kreatywność. Czy ktoś ma coś przeciwko?

Odpowiedziała mu cisza.

– Dobrze. Skat, zabierz Eleonorę do domu. Frederick, za godzinę wylatujecie. Edwin, James możecie tu zostać, żeby się pożegnać. George, chcielibyśmy coś omówić w twoim gabinecie. Miłych wakacji, Jeffrey.

Nie musiał dodawać: W., chodź, gdy wstał. Chłopcy zostali sami.

– Jeśli to nie jest dyktatura, to nie wiem, co to jest – rzucił Edwin.

James tylko na niego patrzył przekrwionymi oczami, zbyt zmęczony, by znów płakać. Chciał powiedzieć tyle rzeczy, ale nie mógł dobrać słów. Sama chęć musiała mieć miejsce na poziomie czysto emocjonalnym, bo własne myśli przypominały mu biały szum. Znów złapał Edwina za rękę i pociągnął do pionu, a Edwin nie wierzył, że będzie w stanie zrobić krok i nie upaść. Pomyślał, że tak czuły się małe żyrafy w programie zoologicznym, który oglądał z Glorią.

– Chcę, żebyś był pierwszy – powiedział James.

Edwin, wciąż myśląc o żyrafach, próbował przetworzyć, dlaczego James klęka i dlaczego rozpina mu spodnie, gdy James próbował robić wszystko tak, jak w harlekinach Glorii. Gdyby urodził się w innych czasach, już dawno wygooglowałby, jak obsługiwać cudzego penisa, żeby być gotowym na tę chwilę, ale urodził się w 1978 i jego jedynym źródłem wiedzy były erotyki dla niespełnionych czterdziestolatek, irytujących kuzynek i nastoletnich wampirów.

Niestety Edwin miał doświadczenie i wiedział, że James robi to bardzo źle. Dlatego podciągnął go za ramię i wymamrotał:

– Poczekaj, pokażę ci.

Kilka pokoi dalej W. próbował nie podsłuchiwać, gdy Marcus tłumaczył Georgowi, że nigdy nie powiedział: chcielibyśmy coś omówić Z TOBĄ w twoim gabinecie. George szybko zrozumiał, że powinien ulotnić się na tyle daleko, by nie słyszeć ich rozmowy.

W. stał tyłem do Marcusa, kiedy ten zamykał drzwi na klucz, ale nie potrzebował patrzeć na swojego męża, by wiedzieć, że ostrożnie do niego podchodzi. Nie zareagował, więc Marcus równie ostrożnie objął go od tyłu i W. w jakiś sposób już wiedział, że Marcus nie odezwie się pierwszy.

– Malarz wraca z nami, prawda? – upewnił się, że dobrze zinterpretował gesty Marcusa.

– Jesteś zły?

W. westchnął z potrzeby dramatyzmu, bo oddychania umarła razem z nim trzysta lat wcześniej.

– Nie tak się umawialiśmy, ale ostatecznie skonsultowałeś ze mną zmianę, więc nie mam powodu do gniewu.

Może poza trawiącym go poczuciem niesprawiedliwości, ale zepchnął je gdzieś tam głęboko, gdzie spychał wszystkie niechciane uczucia ze świadomością, że kiedyś wybuchną mu w twarz. Ostatecznie nie było tak źle, jak przypuszczał.

Olekal jakiś czas temu powiedział, że chciałby, żeby lusij kiedyś powiedział do marcusa tato, a ja nie mogłam zrezygnować z tego pomysłu

05.06.2021

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro