one-shot o w. i marcusie
TW: dark fic, szczegóły na pv
1901
Skacze z balkonu, uderza stopami w dach, topniejący śnieg tworzy cienką warstwę wody, która minimalizuje tarcie i grunt wymyka się W. spod nóg. Ląduje na plecach, ale grawitacja nie pozwala mu po prostu leżeć. Zsuwa się po śliskich dachówkach, próby wyhamowania zawodzą. Puch amortyzuje upadek, gdy dociera do krawędzi dachu, ale jego ręka wygina się pod dziwnym kątem, gdy próbuje wstać. Nie czeka, aż kość się zrośnie. Biegnie, przynajmniej próbuje.
Brodzi w śniegu, upadając co chwilę, aż dociera do niego, że lepiej się czołgać. Ręka nie protestuje. Znów zdrowa. Brnie przed siebie w przemoczonych ubraniach, a każdy centymetr ciała boli go, jakby zamarzał od środka. Nie. Nie od środka. Tuż pod skórą jad powoli zmienia stan skupienia na stały, grożąc rozerwaniem tkanek. Nie ma szans.
Kopie, bo to jedyne, co podpowiada mu zamroczony bólem i strachem umysł. Kopie, bo to robią zwierzęta, by przetrwać zimę. Pod śniegiem będzie ciepło. Bez wiatru, bez powietrza. Nie potrzebuje powietrza i dzięki temu wciąż może kopać, bo gdyby oddychał, utopiłby się we własnej krwi. Ale nie oddycha, nie ma krwi. Jeśli jad rozsadził jego pęcherzyki płucne, trudno. Zregeneruje je. Musi tylko się zagrzebać.
Nie czuje dłoni, nie może poruszać palcami, kopie coraz wolniej. Umrze. Znowu.
Zmusza się, żeby wejść do czegoś, co chciałby nazwać ciepłą norą, ale wcale nie jest ciepło. Widzi nad sobą ciemny kształt, wciska się głębiej w śnieg.
– To było imponujące – słyszy głos Marcusa, ale nie dociera do niego sens słów. – Nie jestem zły. Nie na ciebie. Powinienem docenić twój spryt i dociekliwość. Teraz gdy już wiesz, decyzja, co dalej, należy do ciebie. Aczkolwiek sugerowałbym powrót do domu i przemyślenie wszystkich opcji w bardziej sprzyjających warunkach.
W. nie odpowiada, nie może. Nie jest w stanie otworzyć ust. Wszystko boli go niemal tak potwornie jak w dniu przemiany. Umiera, a Marcus kontynuuje monolog, ale on już nie słucha. Zamyka oczy, a ostatnim, co rejestruje jego umysł, jest: Istnieją lepsze sposoby na śmierć.
⬡⬢⬡
Krzyczy, bo to boli bardziej niż w dniu przemiany. Krzyczy, ale dźwięk nie opuszcza jego ust. Musiałby je otworzyć. Musiałby móc nabrać powietrze do płuc, ale nie wie, jak inaczej wyrazić agonię.
Z czasem rozpalona biel łagodnieje. W. powoli odzyskuje kontrolę nad ciałem i otwiera oczy. Wtedy dociera do niego, że jest pod wodą. Gwałtownie próbuje się wynurzyć, jednak w faktycznym ruchu nie ma nic gwałtownego. Przytrzymujące W. ręce, podnoszą go do pionu. Kaszle wodą, ale pali tak jakby kaszlał krwią. Opiera czoło o pierś Marcusa i pozwala, by ciecz kapała mu z ust.
Gdyby ktoś go zapytał, skąd w tamtej chwili wiedział, czyja to pierś, nie potrafiłby podać konkretnej odpowiedzi. Wiedział to, tak jak wiedział, że nie jest człowiekiem. Jak fundamentalną prawdę, rzecz tak oczywistą, że niepodważalną.
Kiedy wreszcie podnosi głowę, widzi strach i ulgę, tak obce na twarzy Marcusa i tak szczere, w tej samej chwili. W następnej Marcus przyciska go do siebie, jak przyciska się powracającego z wojny brata, cudem ocalałego żołnierza. Mija wieczność nim mąż go puści, ale nie wykonuje w tym czasie żadnego ruchu. Nie odważy się.
Zauważa, że oboje są ubrani, mimo że stoją w balii z ciepłą wodą. W. mgliście przypomina sobie, że coś takiego tylko szybciej zabiłoby człowieka. Dobrze, że od dawna jest martwy.
Marcus odgarnia mokre kosmyki z twarzy W. – znajoma czułość, którą w tej chwili kwestionuje. W tej chwili kwestionuje wszystko, co robi jego mąż. Jak naiwny był, że poślubił tego mężczyznę.
Przytakuje, gdy Marcus pyta, czy może zdjąć jego ubrania. Nie pamięta, kiedy ostatnio pytał i szybko zdaje sobie sprawę, że to dopiero pierwsza niecodzienna rzecz w zachowaniu Marcusa. Później Marcus telekinezą stawia go na zimnej posadzce, owija w ręcznik i rozplata włosy, żeby wysuszyć je podmuchem ciepłego powietrza. Ubiera go w koszulę nocną, okrywa futrem i przez lustro zabiera do jednego z salonów, gdzie ogień już trzaska w kominku. Siadają w fotelach ustawionych pod kątem – przodem do ognia i siebie nawzajem jednocześnie.
– To krew Hadriana? – pyta W. i to pierwsze, co mówi od włamania się do umysłu Marcusa.
Marcus przytakuje, a W. zastanawia się, jak przez dwieście lat mógł nie zauważyć, że jego mąż przejmuje umiejętności istot, których krew pije.
– Zrozumiem, jeśli zechcesz odejść, jednakże wolałbym teleportować cię do Londynu lub w inne zamieszkane miejsce.
– Byłem w twojej głowie, Marcus. – Uśmiecha się, ale równie dobrze mógłby płakać.
Marcus zabrał go z ulicy i obiecał nauczyć wszystkiego, ale nigdy nie powiedział, że wszystko to również samodzielność. Nauczył go żyć ze sobą, dopasował do swoich potrzeb i uzależnił od siebie.
Mdli go, gdy o tym myśli, ale możesz odejść to tylko daję ci wybór, bo wiem, że z niego nie skorzystasz, a jeśli spróbujesz, szybko wrócisz.
– Byłeś w mojej głowie, więc wiesz, ile dla mnie znaczysz.
– Jak długo?
– Słucham?
– Jak długo jeszcze będzie ci na mnie zależeć?
Trafił w czuły punkt. Może teraz już zawsze będzie trafiać. Marcus milczy. Siedzi nieruchomo i patrzy na W. z setkami scenariuszy tej rozmowy, przewijającymi się przez umysł. A przynajmniej tak to sobie wyobraża W, kiedy już zna sposób myślenia swojego męża.
– Chciałbym móc cię zapewnić, że zawsze będziesz dla mnie ważny, jednak, jak wiesz, nigdy na nikim tak mi nie zależało, więc nie jestem w stanie tego ocenić.
W. mocniej otula się futrem.
– A jeśli wybiorę śmierć?
– Słucham?
– Teraz przedstawiasz wszystko tak, jakbym miał do wyboru zostać lub próbować przetrwać na własną rękę, ale wcześniej powiedziałeś, że istnieją lepsze sposoby na śmierć, więc samobójstwo też jest opcją. Kiedyś tego chciałeś. Na początku, gdy nie mogłeś mnie znieść. A teraz? Co zrobisz teraz?
– Czy tego chcesz?
W. bierze głęboki wdech, którego nie potrzebuje.
– Prędzej czy później nie pozostanie mi nic innego.
– Wiesz, czym dla mnie jesteś. Na tej podstawie możemy założyć, że raczej później.
Kotwicą. Jest jego kotwicą.
– Czyli jeszcze mi na to nie pozwolisz.
– Będę próbował cię od tego odwlec.
Każdym możliwym sposobem.
1902
Hadrian Diamond, jego żona, trójka dzieci i wnuk zginęli, gdy ich pociąg wykoleił się w górach. Jednak wypadek nie oznaczał końca rodu Devirów. Jedyny pozostały przy życiu syn Hadriana przejął rodzinny interes, jego trzy młodsze siostry wyjechały do Paryża, by dorastać pod opieką rodu Dieulafoy, a kilkumiesięczne bliźnięta jednej z córek Hadriana leżą w kołysce przed W.
Posyła Marcusowi zdezorientowane spojrzenie. Marcus odpowiada spokojnie:
– Chciałeś wychować dziecko.
Chciał, to prawda. W czasach, gdy nie wiedział, że ich związek dla Marcusa był samorozwojowym eksperymentem. Poza tym początkowo W. mówił o przemienieniu kogoś, ale Marcus przekonał go, że to zły pomysł. Teraz wie, że mimo racjonalnych argumentów, jego mężem nie kierowała logika, a zaborczość. W. mógł przysiąc, że z tego samego powodu osierocone dzieci Anastasii Devir zamiast trafić pod opiekę kogokolwiek innego, skończyły w Norwegii.
Przez ostatnie kilka miesięcy nie opuścił posiadłości, ale emocjonalnie nigdy nie był tak daleko od Marcusa. Właściwie odciął się od wszystkich, na pytania męża odpowiadał zdawkowo i rzadko inicjował jakiekolwiek rozmowy. Najczęściej odzywał się pierwszy do osób, z których chciał się napić, ale wraz z głodem znikała wszelka potrzeba kontaktu z innymi. Wystarczały mu książki, sen i obsesyjnie układane domki z kart. Chociaż sny niejednokrotnie przypominały koszmary oparte na wspomnieniach z umysłu męża.
Czasem zastanawiał się, czy podświadomie próbuje sobą znudzić Marcusa. Czasem dochodził do wniosku, że wręcz przeciwnie. Nie wiedział tylko, jak długo jeszcze próby dotarcia do niego będą bawić jego męża. Bo Marcus mógł patrzeć na niego z troską, ale W. wiedział, że ostatecznie zmiana dynamiki jest tylko nowym wyzwaniem. Nie dopuszczał do siebie myśli, że Marcus może naprawdę się martwić. Nie wiedziałby, co z nią zrobić. Kolejny obraz własnego męża, jaki stworzył w głowie, okazałby się błędny.
Jeszcze nie wie, co dokładnie myśli o tych dzieciach. Są tylko próbą zakotwiczenia go, kolejnym prezentem czy sposobem na odbudowanie więzi. Znając Marcusa – wszystkim. Wiele pieczeni na jednym ogniu. Ostatecznie może odebrać chociaż jedną.
– Chcę tego z włoskim imieniem. – Podnosi jedno z bliźniąt, Gabriele Devira, i wychodzi.
Nie będzie mieć dzieci z Marcusem.
⬡⬢⬡
Od tej pory W. nie widzi świata poza swoim małym Devirem. Marcus próbuje nie być zazdrosny o dziecko. Wytrzymuje pięć lat.
1907
W. uczy syna grać na skrzypcach, gdy Marcus wchodzi do pokoju muzycznego i oznajmia, że ma do załatwienia kilka spraw w Rosji. Równie dobrze mógł kazać spakować walizki.
Przez pierwszy rok od zmiany dynamiki w ich relacji Marcus nie opuszczał posiadłości. Później zrozumiał, że jeszcze długo nie zaufa W. na tyle, by zostawić go samego. Wtedy zaczęli podróżować we dwoje. Czasem nie było ich dwa dni, czasem miesiąc. Nie dłużej, bo podczas wspólnych wyjazdów cisza między nimi wydawała się bardziej oczywista i bardziej męcząca.
Znajduje opiekunkę dla swojego dziecka. Pakuje ubrania na trzy dni i z kamienną twarzą przyjmuje informację, że kupią ich więcej na miejscu. To sposób Marcusa na przyznanie, że nie wie, kiedy wrócą.
Jedna z ich lustrzanych, która ze względu na ciążę nie opuszcza posiadłości, otwiera dla nich przejście na tyły Moskiewskiej kawiarni. Z tego samego portu korzystają lustrzani Granicy, więc bez chwili zwłoki wychodzą na ulicę. Dorożką docierają do hotelu, gdzie zostawiają walizki i po chwili znów gdzieś jadą.
W. stara się podziwiać Moskwę, ale nie może zlekceważyć narastającego niepokoju. Nie jest zdziwiony, gdy opuszczają reprezentacyjną część miasta, a mimo to musi zapytać:
– Dokąd jedziemy?
– Odwiedzić moją starą przyjaciółkę.
W. drga, bo to nie jest określenie, którym Marcus mógłby opisać ich wspólnych znajomych. Od dwustu lat mają tylko wspólnych znajomych, a W. bardzo nie chce poznawać nikogo z poprzedniego życia swojego męża.
– Kogo? – pyta mimo wszystko.
– Valentinę.
Strach jest zimny – zdaje sobie sprawę – ma zapach mrozu i smak śniegu. Tym razem nie ucieka. Patrzy na Marcusa, jakby mógł błagać, gdyby nie wszechogarniająca bezsilność.
Marcus podnosi jego dłoń do ust i całuje knykcie. W. jeszcze nie wie, czy to przeprosiny, czy obietnica. Może żadne. Chce płakać, ale gdzieś po drodze Marcus spieprzył jego emocjonalność i w tej chwili nie potrafi.
Widział, co Valentina robiła z osobami, które przyprowadził do niej Marcus i z tymi, które znalazła sama. Nie chce być jedną z nich, ale gdy Marcus wysiada z dorożki, podąża za nim. Co innego mógłby zrobić?
Po przekroczeniu progu starej kamienicy Marcus oferuje mu ramię. Przylega do niego, jakby nie był źródłem wszystkich jego zmartwień. Po raz pierwszy od lat znajduje pocieszenie w dotyku męża i wie, że będzie błagać, żeby go nie zostawiał.
Wchodzą do małego mieszkania. Śmierdzi stęchlizną. Słońce ledwo oświetla wypełniony książkami pokój. Widzi czaszkę w rogu pomieszczenia i niemal wzdycha z ulgą, że nie przypomina ludzkiej. Wiedźma, która ich wita, jest niższa, niż zapamiętał lub niższa niż pamiętał ją Marcus.
– Valentino. – Marcus wita ją skinieniem głowy.
Jednak oczy Valentiny są już na W, a dłoń prawie dotyka jego policzka. Marcus łapie ją za nadgarstek ku zaskoczeniu obu stron. Ton Marcusa odzwierciedla lód w jego spojrzeniu, gdy stawia Valentinie warunek:
– Nie dotykaj go, dopóki ci nie pozwoli.
– Dopóki on mi nie pozwoli? – upewnia się.
– Dokładnie.
Wiedźma wyrywa rękę z uścisku wampira. Pozwala jej.
– Myślałam, że skończyłeś z tymi bzdurami. – Mierzy W. wzrokiem. – Nie wygląda lepiej niż większość poprzednich. Rzuciłeś sobie wyzwanie, któremu nie możesz podołać?
– Właściwie jesteśmy razem od dwustu lat. Jako małżeństwo półtora wieku.
– I nie zaprosiłeś mnie na wesele? – Kręci głową, podchodząc do zakurzonej kanapy. – Łamiesz mi serce.
Nie siada jak dama. Bardziej jak stajenny, gdy stawia nogę na sofie i opiera na niej łokieć. Jej sukienka została uszyta z wystarczającej ilości materiału, by nie krępować ruchów. Musi być z innej epoki lub wymiaru. Może to cygańska spódnica albo coś, co Valentina sama uszyła. W. nie potrafi stwierdzić.
– Do czego mnie potrzebujesz, bo nie wierzę, że po dwóch stuleciach milczenia postanowiłeś bezinteresownie wypić ze mną herbatę. Przypominam, że moja krew jest droga.
– W takim razie zaskoczy cię wiadomość, że to odwiedziny przy okazji wizyty w Moskwie.
– Wolałam, gdy udawałeś, że jesteś tu dla mnie.
– Nigdy nie udawałem. Chciałbym, żebyś opiekowała się W, gdy będę zajęty.
Przekrzywia głowę. Włosy opadają jej na ramię.
– To zdumiewające jak bardzo mi ufasz. A może nie? Może to sprawdzian lojalności i twój uroczy mąż tylko udaje ofiarę, a w rzeczywistości jest równie szalony co ty? Czy naprawdę myślisz, że dwieście lat milczenia zachwiało naszą przyjaźnią?
– Gdyby tak było, nie nazywałbym cię przyjaciółką.
– Jesteś zbyt słodki. – Wstaje. – Pozwólcie mi się przebrać i zabiorę twojego męża do biblioteki, teatru czy cokolwiek teraz interesuje młode wampiry.
Kiedy ich mija, Marcus łapie ją za ramię i ostrzegawczo zaciska palce.
– Jeśli coś mu się stanie...
Uśmiech Valentiny rośnie.
– Chcę zobaczyć, jak próbujesz. – Zanim udławią się napięciem, zrywa kontakt wzrokowy. – Bez obaw, na mocy naszej przyjaźni i tego, że wciąż nie oddałeś mi kilku książek, twój piękny chłopiec jest ze mną bezpieczny.
⬡⬢⬡
Odwiedzają Miejską Galerię Pawła i Siergieja Trietiakowów. Valentina w bordowej sukni wtapia się w tłum, ale W, którego trzyma pod ramię, czuje jej niespokojną energię.
– Więc jak masz na imię, piękny chłopcze Marcusa? – pyta z uśmiechem, któremu przenikliwe spojrzenie nadaje przerażający wydźwięk.
– Wail – odruchowo odpowiada pierwsze, co przyjdzie mu do głowy.
– To Arabskie imię, a ty masz Brytyjski akcent. Myślałam, że twój mąż nie toleruje kłamstwa.
Nie patrzy na nią, gdy wyjaśnia.
– Mówi na mnie W. i nie uznaje za kłamstwo żadnego rozwinięcia.
Mimo to czuje jej przenikliwe spojrzenie na sobie.
– Jak się poznaliście, W?
Jakby próbowała czytać więcej, niż jej mówi.
– Próbował mnie zjeść.
– Udawał.
– Wiem – wymyka mu się.
– Powiedział ci to?
– Po prostu go znam.
– Tak dobrze jak ja?
Nie odpowiada.
– Chcesz, żebym ci o nim opowiedziała? O naszym wspólnym czasie~
– Sprawiasz, że brzmi to tak, jakbyście ze sobą sypiali.
– Skąd pewność, że nie?
– Jego to nie interesuje.
– Może nie interesuje go to z mężczyznami.
– Ta dyskusja nie ma sensu.
– Chcę tylko wiedzieć, dlaczego jesteś taki pewien swoich racji.
– Niczego nie jestem pewien.
– To twoje przekonania, nie twoje zachowanie.
– Człowiek pięć obrazów w prawo nas obserwuje.
Valentina z subtelnością trzysta tonowego smoka posyła człowiekowi uwodzicielskie spojrzenie. Wraca wzrokiem do obrazu, na którym W. próbuje się skupić.
– Obserwuje ciebie, piękny chłopcze.
– Czyli nie muszę się martwić o obiad.
Valentina patrzy na niego z rozbawieniem, ale po wyjściu z galerii człowiek nie pozwala zaprowadzić się w żadne opuszczone miejsce. Kilka godzin później mijają go na ulicy. Śledzi ich, dopóki nie skręcają w ciemny zaułek. Udają zagubionych turystów, żeby odzyskać jego uwagę, a W. nie wie, kto komu pomaga w polowaniu. Człowiek znika, gdy wchodzą do podejrzanej dzielnicy, w której mieszka Valentina. Marcus już na nich czeka ze stosem kamieni na stole.
⬡⬢⬡
Następnego dnia Marcus przynosi czyjąś odrąbaną rękę. Za trzecim razem to tylko zwój, a oni są zbyt zajęci przymierzaniem nowych ubrań, żeby się tym martwić. Wracając z zakupów, znów widzieli tamtego człowieka, ale W. zrezygnował ze zjedzenia go.
Robi z niego posiłek czwartego dnia, gdy obecność mężczyzny zaczyna go denerwować. Wieczorem odkrywa, że coś w tym czasie próbowało zabić Marcusa, bo kradł magiczny węgiel, i nie wie, jak się z tym czuje. Ostatnio mało czuje.
Nim minie tydzień, W. prowadzi z Valentiną ożywione dyskusje. Marcus studiuje księgi, pokrywające większość powierzchni mieszkania. Człowiek wciąż za nim chodzi i nie reaguje na groźby.
Po dwóch tygodniach Valentina oferuje, że zajmie się natrętnym człowiekiem, ale resztki moralności W. odmawiają. Nikomu nie życzyłby Val, tak jak nikomu nie życzyłby Marcusa, który przerobił czyjąś rękę na zielonkawą maź.
Piętnastego dnia człowiek prosi W. o przemianę. Instynkt każe mu skorzystać z okazji, rozsądek odmawia. Człowiek błaga i podaje swoje imię. Siergiej. Niezbyt oryginalne, ale gdy później Val z tego żartuje, Marcus chce wiedzieć, o kogo chodzi.
Mówią mu. Oczywiście, że mu mówią.
W hotelu, żeby uniknąć komentarzy Valentiny, Marcus pyta, czy ma interweniować. Czy W. chce jego interwencji. Zaprzecza i przez moment boi się, że skazał tym Siergieja na swojego męża, ale w odpowiedzi słyszy tylko:
– Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie.
Trzy dni później Siergiej zaczyna mu grozić. W. spokojnie informuje go, że prędzej zostanie wyśmiany, niż ktoś mu uwierzy, że spotkał wampira, ale Siergiej nie odpuszcza. Powtarza, że chce być piękny i porównuje W. do Dawida. W. każe mu odpuścić, zanim zmieni go w Goliata. To pusta groźba i zdaniem W. trochę żałosna, ale przez moment działa.
Następnego dnia Siergiej wraca, a Val pyta, dlaczego W. go nie zabije. Opowiada jej, jak poznał Marcusa. Jak Marcus skarcił go za zabijanie jedzenia i nauczył wymazywać ofiarom pamięć, żeby móc zostawić je przy życiu. Jak później nauczył go skręcać kark tak, by doprowadzić do śmierci, nie paraliżu. Marcus z potwora zmienił go w broń, a W. nie chciał być żadnym.
Valentina udaje, że rozumie.
W trzecim tygodniu Siergiej rzuca się na W. z pięściami. Myśli, że do przemiany może dojść przypadkiem. Nobilian przyciska człowieka do gruntu i każe odpuścić, jeśli ceni życie swoje lub bliskich. To pierwszy raz, gdy grozi komuś Marcusem.
Na początku czwartego tygodnia Siergiej puka do ich pokoju. Obsługa hotelu później przeprasza i zapewnia, że nie wie, jak wszedł. Zanim do tego dojdzie, W. błaga Marcusa, żeby nikogo nie zabijał. To skrót myślowy, bo Marcus nie zabija własnymi rękami.
Nie spodziewał się, że jego prośby podziałają. Tym bardziej jest zdziwiony, gdy Marcus zamyka się z nim w pokoju i pyta, jak W. chce rozwiązać ten problem. Rozmawiają o tym przez kilka godzin. Komunikat jest jasny. Marcus nie zrobi nic bez jego zgody.
Dają Siergiejowi ostatnią szansę, a ponieważ nie pojawia się następnego dnia, W. uśmiecha się z zadowoleniem.
Dwa dni później Siergiej przykłada nóż do szyi Val i grozi, że ją zabije, jeśli W. go nie przemieni. Valentina wybucha śmiechem. Siergiej mdleje. Ostatecznie to ona rysuje symbole magicznym węglem Marcusa, układa kamienie i tylko maź z ręki zostawia w spokoju. Rytuał jest długi, ale efekt satysfakcjonujący.
Siergiej jest Dawidem i pozostaje zdecydować, co z nim zrobić. Sprzedaliby go, gdyby nie miał co dwadzieścia jeden godzin zmieniać się w człowieka. Przez moment W. chce go zostawić Valentinie, ale przypomina sobie, o kim właściwie mowa. Ostatecznie zabierają go do Norwegii. Na miejscu okazuje się być homofobiczną świnią, ale biorąc pod uwagę czasy i wymiar, nie są zdziwieni.
Przed wyjazdem Marcus siada obok Valentiny na jej zakurzonej kanapie.
– Ile chcesz za krew?
– W. – ryzykuje.
– Nie jest na sprzedaż.
– Wystarczy na jedną noc.
– Nie.
– Stałeś się nudny. – Opiera brodę na dłoni. – Chcę wiedzieć, dlaczego coś się między wami zepsuło.
Marcus jej to daje.
1925
Dzieci dorosły, opuściły dom, po drodze skoczyły sobie do gardeł i jego mały Devir został Rivedem, a Devir Marcusa osiadł w Ameryce. Siergiej albo się nie starzał, albo starzał się tylko przez trzy godziny dziennie. Valentina czasem pisała listy, W. zawsze odpisywał. Marcus konsultował z nim wszystkie decyzje, a od rozmowy o niezależności, wysyłał go na samodzielne misje dyplomatyczne.
Rozmowa o niezależności miała miejsce siedem lat po Moskwie. Pewnej nocy W. wszedł do gabinetu Marcusa, oparł dłonie na blacie biurka i powiedział:
– Jeśli mam ci ufać, musisz mi zaufać. Oboje musimy wiedzieć, że mogę odejść, i że tego nie zrobię, bo nie chcę.
– Do czego zmierzasz? – zapytał, jakby nie wiedział.
– Naucz mnie samodzielnego przetrwania.
Nauczył go tego i wiele więcej, ale to nie znaczy, że ich relacja wróciła do normy. Może już nigdy nie miało być normy.
Na pewno W. czuł się bezpieczniej przy Marcusie. Pozwolił sobie uwierzyć, że mąż nie chce zrobić nic, co mogłoby go skrzywdzić. Gdy podczas jednego z licznych momentów zwątpienia zapytał, skąd ma mieć pewność, że to wszystko nie jest tylko podstępem, Marcus wpuścił go do swojego umysłu.
Zaufanie, jakim Marcus obdarzył go w tamtym momencie, wywoływało równie ciepłe uczucie w jego wnętrzu co troska i uwielbienie, które widział we wspomnieniach męża.
Rozmawiali. Nie toczyli zażartych dyskusji jak kiedyś, ponieważ W. wciąż traktował Marcusa z pewnym dystansem, ale rozmawiali. Na podstawie tych rozmów zaczęli układać zasady. Nigdy więcej sekretów przed sobą nawzajem. Żadnych kłamstw i żadnego sadyzmu. Podejmowanie decyzji wspólnie i wyznaczanie granic. Głównie W. miał wyznaczać granice Marcusowi, a w razie celowego ich przekraczania, odejść.
Apodyktyczność Marcusa nigdy nie zniknęła, ale wobec męża stał się uległy. Bez względu na to, jak bardzo tego chciał, to nie wystarczyło, by W. przestał widzieć w nim potwora. Z niebezpiecznej bestii, zmienił się w bestię na cienkim łańcuchu. Mimo wszelkich starań nie potrafił wrócić na pozycję istoty, której W. kładł głowę na kolanach, podczas czytania książki, i którą celowo prowokował w debacie. Zbyt dobrze wiedział, że wszystko, co Marcus robi, robi dla siebie.
Ukształtował dla siebie idealnego męża, przez nieuwagę pozwolił mu się stłuc, i nie potrafił skleić kawałków w jednolitą całość. Rekonstrukcja nie wchodziła w grę, a nowy projekt był wybrakowany. Mimo to Marcus podpaliłby świat dla W, gdyby tylko mu pozwolił.
Może powinien mu pozwolić.
Marcus przeforsował zakaz handlu żywym towarem w wymiarze, nad którym stopniowo przejmowali kontrolę. Miesiąc później W. obudził się z elektrycznymi bransoletami wokół nadgarstków i kostek, w dwupiętrowym domu pełnym klatek z pięknymi, egzotycznymi stworzeniami i podejrzanie wyglądających ludzi. Może w tym wymiarze też był egzotyczny. Może zawsze był tylko elementem kolekcji.
Dom należał do człowieka, który zamiast akwarium z rybkami w gabinecie trzymał syreny. Podejrzani ludzie mieszkali tam tymczasowo, dokładniej na czas szantażowania Marcusa, żeby pozwolił im znów handlować nadrzędnymi.
Większość kusicieli, w tym W, mogła swobodnie przemieszczać się po budynku i dopierodopiero gdy próbowali przekroczyć próg, bransolety raziły ich prądem. Wiedział, bo para elfów wyskoczyła przez okno i bransolety usmażyły ich żywcem, zanim właściciel znalazł pilot dezaktywujący. Poza tym handlarze mieli przy sobie piloty aktywujące, na wypadek gdyby któryś z kusicieli ich zaatakował. Wszyscy byli zbyt głodni, żeby atakować.
Właściwie W. traktował nową niewolę jak wakacje. Przesypiał większość doby, grał w coś przypominającego warcaby, czytał książki, a nawet wdawał się w długie dyskusje z pozostałymi domownikami.
Sielanka skończyła się, gdy zniecierpliwieni handlarze przywiązali go do stołu i za pomocą siekiery obcięli rękę w połowie przedramienia.
Marcus nauczył go krzyczeć, żeby wypuścić emocje, które z upływem lat stawały się coraz bardziej obce. Nic niezwykłego u wampirów, ale Marcus chciał pokierować tym procesem u W. i go przyspieszył. Później W. to odkrył razem z szeregiem rzeczy, o których wolał nie wiedzieć, i zamknął się w sobie na lata. Dlatego, gdy patrzył na przepołowioną rękę, wszystko wybuchło.
Pierwszy szok szybko minął, dopuszczając ból, jakiego nie czuł od dawna, ale wciąż o wiele słabszy niż umieranie. Jego wampirze ciało wiedziało, że może go zregenerować, więc szybko przestało wysyłać impulsy do mózgu. Ból zastąpiło mrowienie, jednak W. wciąż krzyczał, dopóki nie opadł z sił.
Na nieszczęście handlarzy krótko przed tym, jak wreszcie zamilkł, pan domu wrócił. Wpadł do prowizorycznej sali operacyjnej przekonany, że któraś z niebezpiecznych bestii zdołała uciec. Zamiast tego znalazł jednego z kusicieli okaleczonego i przywiązanego do stołu. Gdyby siekiera wpadła właścicielowi w ręce, mógłby kogoś nią zabić.
– Co robicie z moim wampirem?!
W. chciał powiedzieć, że nie jest jego. Jest Marcusa i nikogo więcej. Chciał, ale nie miał na to siły.
Jego ręka została wysłana Marcusowi w formie pogróżki, bo ktoś uznał, że to lepsze niż palec. Dlaczego palec miałby poruszyć wampira? Potrzebowali czegoś mocniejszego i wzięli coś mocniejszego.
Krótko później bliskim handlarzy zaczęły przytrafiać się wypadki. W. uśmiechał się, obserwując narastającą panikę, aż skończył przyciśnięty do ściany w gabinecie pana domu. Gdyby był człowiekiem, palce zaciśnięte na jego szyi odcięłyby dopływ krwi do mózgu, ale nie jest człowiekiem.
W. Nobilian jest wampirem i uśmiecha się dwuznacznie pod wściekłym spojrzeniem właściciela.
– Długo się powstrzymywałeś – mówi, ale pan domu nie wyłapuje sugestii, więc dodaje: – Przed dotknięciem mnie.
Pan domu zmniejsza dystans między nimi. Warczy:
– Jeśli twój mąż myśli, że w ten sposób cię odzyska...
W. przesuwa palcami po piersi mężczyzny. Bawi się guzikami jego kamizelki, gdy ten miażdży mu krtań.
– Nie wiem, czy tak myśli – chrypi, a pan domu zmniejsza nacisk na jego szyję. – Pewnie tak. Może nie. Korzysta z tego, że może się bawić, bo nie ma nikogo, kto go powstrzyma.
Nacisk znów rośnie. Pan domu przysuwa się jeszcze bliżej. W. czuje jego oddech na twarzy, gdy mówi:
– Moja córka straciła pracę, zięć złamał kręgosłup, a wnuczce zdiagnozowali śmiertelną chorobę. Uważasz to za zabawne?
W. nie jest w stanie odpowiedzieć. Pan domu przykłada usta do jego ucha, żeby wyszeptać:
– Jeśli wyślę mu twoją głowę, uzna to za zabawne?
– Tak – wydycha.
Jego głowa uderza o ścianę, nacisk na krtań znika, leci do przodu. Mężczyzna odruchowo go łapie, a W. wystarcza sekunda na połknięcie zębów, wypchniętych przez kły. Wbija się w szyję pana domu i pije do syta.
Odpycha od siebie zwłoki. Wyciera usta jedyną ręką. Jad potrzebuje chwili, by wchłonąć krew, a W. nagle czuje się młodszy. Silny, pełen energii i pozbawiony skrupułów.
Wypuszcza bestie z klatek i zabija każdego, kto próbuje go powstrzymać, zanim ten sięgnie po pilot do bransolet. Gryf odgryza głowę jedynej osobie, która zdążyła porazić go prądem. Jej zdekapitowane ciało to dziwnie satysfakcjonujący widok.
Pod koniec dnia w budynku zostaje on, dwie syreny i kilku kusicieli. Szukają sposobu na zdjęcie bransolet, ale pilotami mogą tylko wywołać elektrowstrząsy, a handlarze nie raczyli zostawić instrukcji obsługi w żadnej szufladzie.
Kusiciele zamykają się w spiżarni, radośnie uszczuplając własne zapasy. W. karmi syreny zwłokami pana domu.
Idzie do biblioteki, zaczekać na męża. Wtedy po raz pierwszy myśli, że może nie ma nic złego w tym, jakim Marcus jest potworem. Może on jest taki sam.
⬡⬢⬡
Przesiąknięte krwią tapety brązowieją, a ciała zaczynają śmierdzieć rozkładem, gdy Marcus przekracza próg domu. Znajduje swojego męża rozłożonego w fotelu i pochłoniętego lekturą. Ślady rzezi wyraźne na bladej skórze, włosy zlepione posoką, koszula sztywna od rdzawych plam. Marcus prawie uśmiecha się z czułością.
Gdy podchodzi, W. odkłada książkę i całuje go pierwszy raz od dwudziestu czterech lat.
2021
Koszula W. wygląda, jakby ktoś naszył na siebie kilkadziesiąt kawałków tkanin w różne wzory art déco. Sam W. siedzi praktycznie na odcinku lędźwiowym kręgosłupa, opiera kolana razem z całymi piszczelami o fotel przed sobą i patrzy w telefon, lekceważąc prośby kierowcy o zapięcie pasów.
Moskwa zimą jest piękna, ale W. woli narzekać na politykę Rosji względem LGBT+, bo Marcus nie pozwolił mu ubrać tęczowych skarpetek. Narzeka też na decyzję Valentiny o powrocie do tego kraju, bo zdecydowanie wolałby ją odwiedzić w Australii.
Marcus z cieniem pobłażliwego uśmiechu wysłuchuje skarg męża przez całą drogę do hotelu. Tam W. na chwilę milknie, bo nie lubi mówić z maseczką na twarzy. Ściąga ją pod drzwiami do pokoju, żeby od progu krzyknąć:
– Val!
– W!
Wpadają sobie w ramiona.
– Miłości mojego życia, potrzebuję sponsora – oznajmia W. – Mój mąż przejął się wpływem fast fashion na środowisko i nie chce kupować mi ubrań w tym wymiarze.
– Nie zabije mnie za romans z tobą?
– Honey, I'm gay. Chciałem w zamian zrobić ci reklamę na Instagramie.
– Well, I have big dick energy.
– Energy won't penetrate me.
– But a strap on will.
– Po prostu nie, Val. Reklama twojego witchowego Instagrama albo nic.
– Nie chcę reklamy od kogoś, komu mąż kupuje obserwujących.
– Zapłacił tylko za jedną promocję.
Marcus pamięta, że płacił za pięć, ale to nieważne. Valentina rzadko prowadzi rozmowę na poziomie werbalnym, więc nie można uznać tego za kłamstwo. Nonsens, który wychodzi z jej ust zwykle ma po prostu wywołać reakcję. Kiedyś Marcus sądził, że nonsens jest nonsensem tylko z pozoru i może tak było. Może kiedyś Valentina ostrożnie dobierała słowa, żeby wyczytać jak najwięcej z drugiej osoby. Teraz wyrzuca z siebie pierwszą myśl, która przyjdzie jej do głowy. Gdyby porównać to do alchemii, Valentina miesza losowe składniki i czeka, aż wybuchną jej w twarz.
– Miałbyś ich więcej, gdybyś pokazywał twarz – ciągnie Val.
– Mój sugar daddy mi nie pozwala. Bo co ja biedny zrobię, gdy ludzie zauważą, że się nie starzeję?
– Powiesz, że jesteś reptilianem.
– Genialne!
Ich słowotok wzbogacony gwałtowną gestykulacją trwa trzy godziny. Przez następne dwie rozmawiają na kanapie, ale tym razem Marcus jest w stanie się wtrącić co jakiś czas. Woli słuchać i przeczesywać palcami loki W, którego głowa leży na jego kolanach, a nogi na kolanach Valentiny.
Chwilę wytchnienia przerywa telefon od sekretarki. Słuchając, dlaczego są potrzebni w jednym z podległych im wymiarów, wzdycha w myślach, bo już wie, że nie zdążą kupić prezentów na Święta. Dobrze. James dostanie pod choinkę coś z ich piwnicy. Byle nie było ostre lub przeklęte.
Już ma powiedzieć, że muszą wracać, gdy W. wybucha szczerym, wesołym śmiechem. Spojrzenie Marcusa mięknie na ten dźwięk i naprawdę nie chce w tym momencie mówić W, że stracili lustrzanego, bo nie zauważył, że jego poddani robią własną rewolucję francuską. Z tym że nie wiedzą o istnieniu Francji, o ile w przewrót nie jest zaangażowany nikt z zewnątrz. Uspokaja się myślą, że jedna gilotyna jeszcze o niczym nie świadczy.
Nieważne, jak skupiony na czymś wydaje się W, zawsze kątem oka obserwuje Marcusa. Tylko dlatego zauważa subtelną zmianę w postawie męża i unosi dłoń, żeby opuszkami palców dotknąć jego policzka. To nieme pytanie, na które Marcus odpowiada spokojnym tonem, ale nawet Valentina uważnie go słucha. Po wszystkim oferuje Marcusowi swoją krew. Za darmo, bez proszenia. Niemal podejrzane, ale mimo stuleci znajomości, wciąż nie zawiodła jego zaufania. Zgadza się.
25.09.2021
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro