Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

klucze na haftowanym dywanie

dedykowane maturzystom, bo trzeba wziąć wdech po polskim. inni też niech wezmą wdech, bo stres zabija. *wdycha tlen*

James Devir nie należał do szczególnie towarzyskich istot.

Wczesne dzieciństwo spędził głównie wśród dorosłych. Rodzice zrezygnowali z wysłania go do przedszkola po tym, jak zmienił akwarium w makabryczną rzeźbę lodową. Na szczęście rybki zginęły bez niewtajemniczonych świadków, chociaż wtajemniczeni świadkowie mogliby wreszcie zapomnieć. Zwłaszcza że Devirowie odwiedzali ich w każde wakacje i James naprawdę miał dość żartów o mrożonych owocach morza.

Przez pierwsze lata życia James podróżował z mamą, okazjonalnie obojgiem rodziców. Raz, w wieku czterech lat i tylko na tydzień, został w domu sam ze swoim ojcem. Podobno wypadł z okna, ale nie pamiętał tego szczególnie, więc pewnie z parteru. Kaeden mógł dramatyzować, żeby opieka nad dzieckiem nie przeszkadzała mu więcej w pracy.

Kiedy wreszcie poszedł do szkoły, czuł się przede wszystkim uwięziony. Na drugim miejscu sfrustrowany żartami o kupie i przeświadczeniem, że nikt go nie lubi. Większość czasu spędzał w towarzystwie starszych kuzynów, których nie szczególnie interesowało, co ma do powiedzenia.

Rok później dołączyła do nich Gloria. Uzbrojona w zestaw umiejętności społecznych, a przynajmniej tej odpowiadającej za płytkie rozmowy, urozmaiciła jego życie towarzyskie o przypadkowe kontakty z odrobinę mniej przypadkowymi istotami.

Spłycając zachowanie dziecka, rodzina uznała go za wyjątkowo nieśmiałą latorośl – słowa najstarszego Goldblooda. Naturalnie wszyscy byli w szoku, gdy zaczął grozić o głowę wyższemu chłopakowi, bo zwyzywał dzieciaka za nie trafienie piłką do bramki. James obserwował tego dzieciaka od kilku tygodni i upewniał się w przekonaniu, że niektórzy radzą sobie w szkole gorzej niż on. Po bohaterskim wyczynie – który skutkował długą rozmową z psychologiem – dzieciak nie chciał się odczepić. James zauważył, że chronienie kogoś wywołuje w nim przyjemne uczucie, więc nie próbował odczepiać dzieciaka na siłę. W ten sposób jego grono znajomych osiągnęło zastraszające rozmiary dwóch osób. Później dzieciak wyprowadził się do Portugalii.

W okolicach okresu dojrzewania Gloria zaczęła interesować się płcią przeciwną, co zmusiło Jamesa do bliższych kontaktów z różnymi indywiduami. Kilku nawet siedziało z nimi przy posiłkach w tym samym czasie, co on przyjaźnił się z pewną Chorwatką. Przyjaźń zakończył niezręczny związek, bo byli młodzi, głupi i uwierzyli, że damsko-męskie relacje nie mogą wyglądać inaczej.

Po Chorwatce była Amerykanka, która nigdy nie przestała płakać za zachodnim wybrzeżem, ale z nią naprawdę chciał czegoś więcej. Tak samo z Peruwiańczykiem i kolejną Amerykanką, i oczywiście Amerykaninem, który na spółkę z aktualnym chłopakiem Glorii pozwalał Jamesowi uważać się za członka czteroosobowej paczki.

Przywykł do kontaktów fizycznych z Glorią, Edwin ciągle przesuwał jego granice, a z Wymondem od powrotu wymienił dwa zdania. Co wciąż stanowi niezły wynik, biorąc pod uwagę fakt, że minęło niecałe dwadzieścia godzin.

Opisanie szoku, jaki wywołała w Jamesie plątanina kończyn na łóżku Tamsena, jest zadaniem trudnym i wymagającym umiejętności, których mi brakuje, więc się go nie podejmę. Grunt, że James Devir planując poważną rozmowę z kuzynem, nie przewidział następującej sytuacji. Tamsen leżał z głową na brzuchu Amando, ramieniem owiniętym wokół wiecznie rumianego chłopaka, palcami we włosach mulatki i skośnooką dziewczyną między nogami. Ewidentnie coś opowiadał, ale cała piątka zamarła na widok Devira i Needly'ego w drzwiach.

– Ładny harem – skomentował malarz.

James spiorunował go wzorkiem.

– Edwin.

– Co? Może też taki chcę.

James nie przestał, metaforycznie, zabijać partnera wzrokiem. Poziom niezręczności sytuacji powoli wykraczał poza skalę. Tamsen interweniował.

– Chciałeś coś kuzynie?

Devir powoli przeniósł uwagę na Riveda.

– Chcemy wiedzieć, jak weszliście do naszego pokoju.

– Drzwiami.

– Tamsen.

– James.

– Myślisz, że W. będzie z ciebie dumny?

– Myślisz, że pozwoli ci zatrzymać alkohol pod łóżkiem?

– Tak.

– Więc tak – blefował Tamsen.

– Edwin?

Edwin oderwał się od grzebania w szufladach.

– James? – Naśladował Tamsena i to nie był jego najlepszy wybór, bo Devir wyglądał na coraz bardziej zirytowanego.

– Co robisz?

– Szukam kluczy woźnego.

– Słucham?

– Albo wytrychów.

Może gdyby nie skupiali się na sobie nawzajem, zauważyliby nerwowość Tamsena i zaniepokojony wzrok Amando, i może, ale tylko może, James nie zaufałby kuzynowi.

– Ok – rzucił Tamsen. – Powiem ci, ale malarz ma wyjść.

Dla Devira był to jasny znak, że historii nie powinien słyszeć ktoś niewtajemniczony. Rived doskonale o tym wiedział, ale przecież celowe sugerowanie czegoś, to nie kłamstwo. Nie jego wina, że James zinterpretował niewinne zdanie w ten sposób.

Edwin uznał, że Tamsen go obraża, a przecież James nie pozwoli go obrażać. Dlatego z przekonaniem odpowiedział:

– Malarz nigdzie nie idzie.

– Malarz – zaakcentował Tamsen – idzie z moją dziewczyną sprawdzić, czy nie ma go w bibliotece.

Na to oświadczenie Finka gwałtownie poderwała się z łóżka, a Edwin już współczuj Tamsenowi. Jednak Tamsen patrzył tylko na Jamesa, James tylko na Tamsena i zdawali się rozmawiać bez słów.

Może gdyby Jamesowi nie wpojono, że najważniejsze jest utrzymanie tajemnicy, nie byłby takim idiotą.

– Edwin. Idź z nią.

Finka krzyczała, żądała wyjaśnień, machała rękami. Gestykulacją próbowała zwrócić na siebie uwagę Tamsena.

Malarz milczał wpatrzony w plecy swojego chłopaka, zamrożony narastającym gniewem, aż gniew eksplodował. Edwin uśmiechnął się, jakby jego twarz pękła, zanim wyrwał szufladę z szyn. Z brzękiem uderzyła o podłogę, przygniotła zawartość i może wciąż nic by nie wiedzieli, gdyby Edwin z tym samym uśmiechem nie kopnął sklejki. Parodia drewna przeleciała przez pokój, dziesiątki kluczy i rozrzucone ubrania pokryły dywan.

– Nie ma za co, Devir. – Odwrócił się na pięcie i wyszedł, a James wyszedł za nim. – Kobiety do kuchni, co? – drwił.

Nie usłyszał odpowiedzi. Nie, dopóki nie weszli do własnego pokoju. Dopóki James nie zatrzasnął za nimi drzwi.

– Co to miało być, Edwin?

– Znalazłem klucze.

– Nie możesz trzymać poziomu, gdy zastraszam kuzyna?

– Zniszczenie szuflady jest poniżej twojego poziomu?

– Żarty o seksie są poniżej mojego poziomu.

– Przykro mi, że jestem poniżej twojego poziomu.

– Nie jesteś poniżej mojego poziomu.

– Nie? Czyli tylko mój humor jest poniżej twojego poziomu?

– To nie był twój humor.

– Nie? Wydawało mi się, że to ja chwalę jego harem.

– To nie był poziom twojego humoru.

– Obrażasz mój poziom, bo myślisz, że mi nie wystarczasz?

– To nie był twój poziom.

– Och, przestań James. Przecież jestem tylko twoim malarzem, którego możesz wysłać do biblioteki, bo nie jest na twoim poziomie.

I to było jak uderzenie w twarz. James zamarł wpół słowa. Puzzle wskoczyły na swoje miejsce.

– O to się martwisz? Że nie jesteś na moim poziomie?

A Edwin nie mógł zrozumieć, dlaczego James nagle wbił w niego zaniepokojone spojrzenie, chociaż wcześniej zabijał nim ściany.

– Po prostu to wiem, James.

– Kto tak powiedział?

– Ja.

– Więc przekaż sobie, że jeśli powiesz to jeszcze raz, będziesz mieć do czynienia ze mną.

Tym razem Edwin uśmiechnął się również oczami. Zaczepnie, znajomo.

– Grozisz mi, Devir?

– Zawsze.

Mogło już być dobrze, ale Edwin musiał wyjaśnić jeszcze jedną rzecz.

– To były tylko żarty, James. Wystarczasz mi.

– Zastanawiałeś się, dlaczego akurat takie żarty. Skąd się biorą?

– Z sytuacji.

James tylko pokręcił głową.

◊◊◊

Policja zabrała ciało. Rodzice Jamesa, po wielkiej scenie na stołówce, opuścili Pensylwanię. Kadra zdecydowała, że najlepiej dla wszystkich będzie spróbować wrócić do normalności jeszcze przed pogrzebem. Dlatego dwa dni po śmierci Nejca odbyły się pierwsze lekcje.

Edwin nie widziałby w tym nic złego, gdyby jego tymczasowym nauczycielem historii nie został W. Nobilian. James naprawdę mu wystarczał – czasem wręcz czuł, że na niego nie zasługuje – ale nie był ślepy. Może gdyby wydłubał sobie oczy, nie myślałby o W., ale wciąż zastanawiałby się, kim jest.

Wiedział, że słyszał o nim wcześniej, ale nie pamiętał, co konkretnie. Walczył z niejasnym wspomnieniem Tamsena i ciastek, żeby podało mu jakieś szczegóły, jednak podświadomość nie chciała współpracować. Krążące plotki nie pomagały w dojściu do tego, ile informacji usłyszał od Rivedów i Devira, a ile sobie dopowiedział.

Nawet teraz, czekając na rozpoczęcie lekcji w jednej z dotąd nieużywanych klas, uczniowie szeptali między sobą o W. Nobilianie. Część osób wzdychała nad jego urokiem, część wyrażała zaniepokojenie, część tworzyła teorie spiskowe. Jeden ze Złotych Ludzi jak gdyby nigdy nic rysował z tyłu sali.

– Nie rozumiem, dlaczego wszyscy tak sikają na jego widok – rzuciła stara znajoma, z którą usiadł. Rzeźbiarka, jeśli dobrze pamiętał.

– Widziałaś go?

– Ta. Jest nudny w chuj.

– Jest piękny.

– Zbyt symetryczny. I zbyt gładki. Ogólnie nijaki.

– Widziałaś jego włosy?

– Mam lepsze.

– Masz dredy.

– Właśnie.

Nie skomentował. Będzie musiał później przyjrzeć się jej rzeźbom.

Kiedy W. wreszcie wszedł do sali, klasa umilkła. Edwin nie potrafił powiedzieć, o czym była lekcja. Bardziej niż na słowach skupiał się na tonie głosu, gestach i mimice. Zauważył moment zwątpienia, po którym W. przestał krążyć między ławkami, gdzieś zadzwonił i o coś zapytał. Rzeźbiarka później powiedziała, że zapomniał imienia postaci historycznej, więc niejaki Marcus musiał mu podpowiedzieć.

Zarejestrował tylko:

– Panie Needly, proszę zostać po lekcji – powiedziane chwilę przed dzwonkiem, gdy W. siedział przy biurku z nogami przerzuconymi przez podłokietnik i kablem od telefonu między palcami.

Bał się, że patrząc w złoto-zielone oczy Nobiliana nie będzie w stanie myśleć o niczym innym. Ku jego zdziwieniu, gdy zostali sami, urok W. zniknął. Wciąż wyglądał zbyt gładko i zbyt symetrycznie, ale czegoś brakowało. Nie hipnotyzował.

– Mam nadzieję, że polubił pan Szwajcarię, panie Needly.

– O – zaskoczenie nie pozwoliło mu powiedzieć więcej.

– Dziękujemy za telefon, gdy James zniknął. To wstyd, że jego rodzice nie zadzwonili do nas w pierwszej kolejności.

– Cóż. Tak. Dziękuję. Byli zestresowani.

– Oczywiste i zrozumiałe, ale nie o tym chciałem z panem porozmawiać. Ma pan zaległości.

– Wiem.

– Zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest trudna, jednak liczę, że wszystko nadrobisz.

– Oczywiście.

– Może James mógłby ci pomóc z niektórymi przedmiotami.

Edwin uśmiechnął się na myśl o Jamesie.

– Poproszę go. Dziękuję.

– Nie ma za co, kochanie – wymknęło mu się. – Do zobaczenia jutro.

– Do widzenia.

Patrzył, jak chłopiec Devirów wychodzi, mijając w drzwiach drugiego blondyna. Ten miał gęste loki, lepiej zbudowane ciało i ciemniejszą cerę. Napięcie, które wywołał krótki kontakt wzrokowy między uczniami, nie umknęłoby największemu ignorantowi.

W. nie uważał się za ignoranta, ale bardziej niż napięcie interesował go uśmiech kędzierzawego chłopca.

Wyjaśnijmy coś sobie. W. Nobilian był wampirem miejskim. Jego krew pochłonął jad, przeniknął wszystkie tkanki, zabił część organów, rozbudował inne. Zmienił strukturę kości, nadając budowie ciała klasycznych proporcji. Poprawił stan skóry, odżywił włosy, wzmocnił mięśnie. Wreszcie pozwolił na wytwarzanie feromonów, które przyciągały do niego pokarm, ale też otumaniały nieprzyzwyczajone jednostki.

Potrzebował Edwina skupionego, dlatego zablokował produkcję feromonów i wrócił do niej po wyjściu malarza. Drugi chłopiec uśmiechnął się jeszcze zanim mógł odczuć działanie uroku kusiciela.

Rzecz jasna W. odwzajemnił uśmiech. Zabrał nogi z podłokietnika i w lekkim rozkroku postawił je na podłodze.

– Tak, skarbie?

– Chciałem zobaczyć mężczyznę, o którym mówi cała szkoła.

– Co mówią?

– Dziewczyny w większości o swoich nadziejach i urodzie profesora. Byłoby zabawnie, gdyby okazało się, że jest pan gejem.

– Co jeśli nie jestem?

Chłopiec stanął między jego nogami.

– Mógłby pan udawać. Dla zabawy.

Patrząc chłopcu w oczy, delikatnie złapał go za nadgarstek. Przyciągnął bliżej.

– A jeśli jestem? – Przełknął własne zęby.

– Nie musi pan udawać.

W. wbił kły w nadgarstek dziecka. Dziecka. Wyglądał na niewiele starszego od Lusija, może kogoś w wieku Jamesa. Mógłby mieć sześćdziesiąt lat i wciąż byłby dzieckiem.

Chłopiec otworzył usta do krzyku, ale otępienie zdusiło dźwięk. Usiadł na kolanie wampira, oparł głowę o jego bark. Miał o tym zapomnieć.

Kiedy W. skończył, polizał ranę. Nie patrzył, jak się regeneruje. Wypluł kły i postawił chłopca przy biurku. Poczekał, aż otępienie zniknie.

– Wszystko w porządku? – zmusił głos do naśladowania troski.

– Ja... Nie wiem.

– Wyglądasz blado. Odprowadzić cię do skrzydła szpitalnego.

Zdezorientowany chłopiec pokiwał głową.

– Dziękuję panu.

– Nie ma za co...

– Ollie – przestawił się były chłopak Edwina.

– Nie ma za co, Ollie.

◊◊◊

Wściekły Jeffrey Goldblood wpadł do sali okupowanej przez Nobiliana. Wampirzyca odpowiedzialna za wydawanie worków z krwią poinformowała go, że W. nie odbiera swojej porcji. Zlekceważył to, bo nie wiedział, jak często miejskie muszą jeść, ani czy W. nie wraca do domu na noc. Później przyszła pielęgniarka i jąkając się, opowiedziała o uczniach. Nie zapytał, o których uczniów chodzi.

– Nie pijesz z worków – oskarżył Nobiliana na wstępie.

Podniósł wzrok znad książki.

– Nie piję.

– To dzieci.

W. przechylił głowę.

– Fascynujący rozwój moralności.

Zlekceważył uwagę. Musiał się uspokoić. Podać logiczne argumenty.

– Nawet jeśli znieczulacz, później są osłabione i gorzej się uczą. Rozumiem, że same przychodzą, ale to dzieci. Nie rozumieją skutków oddania krwi, tylko cieszą się, że mogą zarobić.

W. znów przechylił głowę.

Do Goldblooda dotarło, że mówią o dwóch różnych rzeczach. Zamknął oczy.

– O Boże...

– Próbowałem zostać, ale moi niedoszli wyznawcy zginęli w powodzi.

– Nie płacisz im. Nawet nie pytasz ich o zgodę.

– Wychodzę z założenia, że jeśli nie będą pamiętać, co zaszło, w żaden sposób nie wpłynie to na ich psychikę.

– Łamiesz własne prawo.

– Które zostało wprowadzone w Gold Mount w trosce o zdrowie fizyczne jak i psychiczne dawców krwi. Żadnego z nich nie naruszam.

– To dzieci – powtórzył.

– Masz rację. Mogą mieć problemy z nauką. Później skoczę do domu po jakieś witaminy.

Nie o to chodziło. W. wiedział, że nie o to chodziło, a mimo to przyglądał się swoim martwym wzrokiem, jak Jeffreya pochłania bezsilność.

wywaliłam stąd dwie sceny. jedną permanentnie, jedna wróci w retrospekcji po pogrzebie. chyba. w każdym razie to miał być rozdział na sceny, które nigdzie indziej mi nie pasują, ale nie mogłam się zmusić do pisania w taki sposób. dlatego tyle to trwało.

scena z olliem jest strasznie stara, a przynajmniej jej pierwowzór, bo w. albo wtedy nie istniał, albo był źródłem krwi w piwnicy. w każdym razie z jakiegoś powodu marcus był w złotej szkole i randomowa uczennica (która później została lustrzaną i działała na cztery fronty, szpiegując dla niego trzy części granicy, a w późniejszej wersji była trochę takim dzieckiem nobilianów. aktualnie tę rolę pełni lusij) powiedziała mu, że byłoby zabawnie, gdyby był gejem, bo jej koleżanki ciągle o nim mówią i zapytała, czy mógłby owego udawać. trochę mi przykro, że już nie istnieje. a jeszcze niedawno w tej scenie i tak miała być przypadkowa dziewczynka, ale stwierdziłam, że nie mogę stworzyć kolejnego statysty. dlatego macie rzeźbiarkę. możecie już o niej zapomnieć.

czasami w. to taka mary sue, że mdli mnie, gdy na niego patrzę.

08.06.2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro