Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

kawa z lodami

Jeśli kogoś ominęła publikacja poprzedniego rozdziału, zapraszam na gin.

– Nie musiałaś zatrzymywać całego autobusu.

– Pojechaliby bez was.

– Mogliśmy jechać bez czapek. Mamy osiemnaście lat. Nie musisz kontrolować tego, jak się ubieramy.

– Musisz trzymać Edwina za rękę, żeby nie spadł z krawężnika.

James oderwał wzrok od Glorii, żeby spojrzeć na wpatrzonego w swoje stopy malarza. Po tym, jak James go złapał, gdy nie trafił w krawężnik, Gloria zauważyła, że jeśli połamie nogi, może zapomnieć o Szwajcarii. Edwin wbrew oczekiwaniom nie zszedł na chodnik, ale Devir podał mu dłoń, jakby zapraszał do tańca i tak w ślimaczym tempie stawiali kolejne kroki.

– Nie widzę związku. Nejc też chodzi po krawężnikach, a nie zatrzymywałaś całego autobusu, kiedy ostatnio nie miał czapki.

– Ostatni raz jechałam z wujkiem Nejcem do miasta w listopadzie, a mamy koniec stycznia.

– Połowę.

– Koniec. – poprawił Wymond. – Od dwudziestego trzeciego zaokrągla się do góry.

Edwin nie podniósł głowy, ale udowodnił, że słucha:

– Który mamy?

– Dwudziesty piąty.

– Godzina jedenasta siedem, temperatura minus cztery stopnie Celsjusza, opady śniegu wreszcie ustały...

Gloria puściła dłoń Wymonda, żeby odsunąć rękaw i spojrzeć na zegarek.

– Jest jedenasta pięć. Nie ściemniaj, Devir. Poza tym od trzech dni nie masz osiemnastu lat.

Wszyscy trzej spojrzeli na nią z zaskoczeniem. Pierwszy zreflektował się James.

– Faktycznie.

– Miałeś w środę urodziny? – nie dowierzał Wymond.

– W środę był dwudziesty drugi?

– Tak.

– Więc tak.

– Więc wszystkiego najlepszego.

– Więc dzięki.

Zamiast skomentować jakże błyskotliwym „wtf", Edwin milczał ze zmarszczonymi brwiami.

Gloria wsunęła dłoń pomiędzy palce Wymonda, po czym oznajmiła:

– To tu.

Stanęli przed kawiarnią z nazwą wypaloną w drewnianym szyldzie. Wymond nie potrafił rozszyfrować ozdobnej czcionki.

Chciał rzucić do chłopaków „siema" czy inne „pa", ale znowu zaczęli się droczyć. Po kilku lodowatych, jednak wciąż niekriokinetycznych, spojrzeniach Jamesa wciagu ostatnich tygodni zrozumiał, że nie warto im przerywać.

Pozwolił wciągnąć się do środka.

Uderzył go jazz, silny aromat kawy i coś słodkiego. Obdarzył tęsknym spojrzeniem ciasta w gablocie, po czym odwrócił się do okna, sprawdzić, co robi Edwin z Jamesem. Nie zwracał uwagi na Glorię, sadzającą go przy stoliku i kelnera.

– Zamówiła dwie porcje lodów śmietankowych w podwójnym espresso – poinformowała. – Jeśli nie będziecie ci smakować, możesz mi oddać.

Wymruczał coś w odpowiedzi, zamiast parsknąć śmiechem. Chłopcy dawno zniknęli z pola widzenia, ale wciąż nie oderwał wzroku od okna.

Nauczona, że Wymond od czasu do czasu pogrąża się w myślach Gloria, składała origami z serwetek. Co prawda Blance nie reagował agresywnie na przywrócenie go rzeczywistości, ale przez resztę rozmowy nie potrafił się skupić. Poza tym Gloria sama nie lubiła, gdy ktoś w czymś jej przerywał, więc nie zamierzała przerywać swojemu chłopakowi. Nawet jeśli przerwałaby patrzenie za okno.

Wreszcie Wymond zamrugał szybciej. Zamiast obdarzyć Glorię uśmiechem, zmarszczył brwi.

– Też ci się wydaje, że oni ze sobą flirtują?

Gloria zgniotła serwetkowego kwiatka. Nie odpowiedziała.

– Coś nie tak?

Rozprostowała serwetkę. Nie mogła wygładzić zmarszczek, ale musiała zająć czymś ręce, zastanawiając się, jak zacząć.

– Wymond, wiesz, kim są Devirowie?

Znów zmarszczył brwi.

– Psychokinetykami.

– I?

– Bankierami? W sensie, że zajmują się... – machnął ręką w bezsensownej gestykulacji. – Pieniędzmi.

– Inaczej. Co ich łączy z lustrzanymi podróżnikami?

– Aaaa. Co któryś tam Devir jest lustrzanym.

– Właśnie. „Co któryś" wypada na dziecko Jamesa.

– A on flirtuje z Edwinem.

– Właśnie. A Edwin nie urodzi dziecka.

Wymond myślał dłuższą chwilę.

– To tylko lustrzany. W sensie, że nie jakiś wybraniec, który zbawi świat. Mówiłaś, że Edwin umie się teleportować. Że tak jest w jego papierach. Wiem, że to nie to samo, co lustrzany, ale...

– Nie rozumiesz – przerwała Gloria. – My nie potrzebujemy lustrzanych. Jasne, miło jest mieć kogoś o zdolnościach teleportacyjnych na takim poziomie – Gloria nigdy kogoś takiego nie spotkała – i kogoś, kto ułatwia rozmowy z Granicą Światów, ale od śmierci babci Jamesa Złoci Ludzie świetnie sobie radzą bez lustrzanych.

– Masz rację. Nie rozumiem.

– Orientujesz się, ile Granica ma lustrzanych?

– Nie.

– Ja też nie, Wymond. Ale wiem, że lustrzanych nigdy za wiele. Lepiej mieć kogoś od takich Devirów i od małego wychowywać na lustrzanego, zamiast polegać na przypadkowych istotach i marnować czas na ich naukę, gdy mogliby już się do czegoś przydać.

– Okej, ale co jeśli dzieci jest kilkoro?

– Tak było w przypadku cioci Valarie, opiekunki psychokinetyków w naszej szkole, wiesz, tej stukniętej wuefistki, i jej rodzeństwa. Całą trójkę przygotowywali do bycia lustrzanymi. Ostatecznie wypadło na babcię Jamesa, wujek przejął firmę, a ciocia Valarie... Rekompensowała sobie brak lustra podróżami dookoła świata. Naszego.

Potrząsnęła głową.

– Ale to teraz nie ma znaczenia. Oficjalnie potrzebujemy lustrzanego dla siebie. Łatwiej jest zorganizować nagłe zebranie, kiedy ktoś może wszystkich teleportować. I łatwiej coś sprowadzić z innego wymiaru, kiedy ktoś może otworzyć przejście w niemal każdym miejscu. Nieoficjalnie potrzebujemy lustrzanego, żeby utrzymać dobre stosunki z Granicą.

Wymond zamrugał z niedowierzaniem.

– Gloria, dajecie azyl zbiegom z Granicy. Jak wasze stosunki mogą być dobre?

Przypomniała sobie, kim są dziadkowie Wymonda, dlaczego tyle wie, i dlaczego nie może mu powiedzieć, że czasem, w wyjątkowych przypadkach, wydają uciekinierów.

– Nie kradniemy im lustrzanych. Tyle musi wystarczyć, żeby nasze stosunki były dobre, bo przecież to, że jesteśmy potrzebni w tym wymiarze, nic nie znaczy.

Wymond odwrócił wzrok.

– James nie może flirtować z Edwinem, bo Granica upomni się o dziecko. Rozumiem. Ale James nie jest głupi i na pewno zdaje sobie z tego sprawę.

– Na pewno.

Kelner postawił przed nimi kubki z kawą i lodami.

♢♢♢

Oficjalnie Edwin nie cierpiał perfumerii.

Mniej oficjalnie uwielbiał Jamesa Devira, więc mógł zlekceważyć ból głowy, kiedy chłopak, z którym dzielił łóżko, podsuwał mu kolejne zapachy.

Odkąd weszli do sklepu, James rozwodził się nad wyjątkowo ładnymi pudełkami, różnymi firmami i tym, jak zapach wpływa na wizerunek. A Edwin słuchał, komentował i żartował. Dopiero kiedy James zamilkł, przypomniał sobie, o co chciał zapytać.

– Rozumiem, że organizowanie przyjęcia to strata pieniędzy, ale dlaczego nikt nie złożył ci życzeń?

James zamarł z papierkiem testowym w połowie drogi do nosa.

– To strata czasu.

– Cała twoja rodzina tak myśli?

– Nie, ale ja tak myślę i szanuję ich czas. – Podał Edwinowi kolejne pudełko, żeby nie zapomnieć, z których zapachów będzie wybierał ten jeden idealny.

– James?

– Tak?

– Czy rodzice zapominali do ciebie dzwonić, dlatego zabroniłeś pozostałym składać ci życzenia?

Dłuższą chwilę James milczał. Później, nie zrywając kontaktu wzrokowego z Edwinem, powiedział:

– Ustaliliśmy, że nie potrzebujemy, by ktoś nas pocieszał swoim „wszystkiego najlepszego". Lepiej po prostu zaakceptować fakt, że się starzenie. – Mijając Edwina, dodał: – Ale masz rację.

Malarz spuścił wzrok na swoje rozsznurowane buty. Wiedział, że James nie oczekuje współczucia.

Właściwie rozsznurowany był tylko jeden. Ten z rysą po zahaczeniu czubkiem o krawężnik. Przelał całą litość na szkolnego trzewika.

James nie powinien dawać Edwinowi tylu pudełek perfum, Edwin powinien na chwilę wszystkie odłożyć, żeby zawiązać sznurówki. Flint Lockwood z „Klopsiki i inne zjawiska pogodowe" powinien cofnąć się w czasie i podarować malarzowi buty w spreju.

Żadna z tych rzeczy nie miała miejsca, a wszystko stało się zbyt szybko, by James mógł zrobić coś więcej niż przełknąć ślinę. Edwin leżał bez ruchu, udając, że zapach perfum nie stał się zbyt intensywny. Ekspedientka powoli wyszła zza lady.

– Zapłacę za to. – Devir nie podniósł na nią wzroku, a Edwin nie podniósł wzroku na Devira, bo zbyt wyraźnie słyszał napięcie w jego głosie. Właściwie Edwin w ogóle się nie podniósł.

James przyklęknął. Dotknął pleców malarza.

– Nic ci nie jest?

– Mhm.

Pomógł Edwinowi wstać.

Razem z ekspedientką pozbierali zgniecione pudełka i sprawdzili stan szklanych buteleczek wewnątrz.

Dwa były całe, ale przez zniszczone opakowania nie nadawały się do sprzedaży. Reszta w różnym stopniu stłuczona. Jeden tylko pęknięty.

James zamarzał z każdą kolejną sumą, doliczaną do rachunku.

– Edwin, zostań tu – nakazał. – Pójdę po pieniądze.

Edwin milczał ze spuszczoną głową i okropnym wrażenie, że wszystko zepsuł, a Devir nie wróci z pieniędzmi.

Za Jamesem trzasnęły drzwi.

Już w podstawówce zauważył, że Marcus Nobilian nie biega, że bieganie obdziera z dostojeństwa. Wtedy James odmówił ćwiczenia na wuefie i dopiero mama uświadomiła mu, że gorzej wygląda, kiedy tego nie robi.

Prawdopodobnie dlatego tylu uczniów odwróciło za nim głowy, kiedy mijał ich na posypanym solą i piaskiem chodniku.

Nikt nie posypał parkingu.

Zatańczył na lodzie, próbując utrzymać równowagę. Nie utrzymał.

Leżąc, poczuł, jak palą go płuca, jak rwą mięśnie.

Musiał wstać.

Wszedł do marketu, nie dbając o urywany oddech. Znalazł odpowiednie drzwi. Skinął głową ochroniarzowi. Położył dłoń na klamce.

– „Dla personelu". – Ochroniarz chwycił go za bark. – Ślepyś?

– Nie. Devir.

– Nie jestem... Ach. Pełnoletni?

– Nie – warknął. – Zdesperowany.

– To sorry. Nie wchodzisz.

– Nazywam się James Devir. Dobrze ci radzę, przepuść mnie.

Ochroniarz pokiwał głową.

– Mówili, że będziecie straszyć nazwiskami. Sorry, młody. Zasady.

Devir wydał z siebie dźwięk, którego później miał się wstydzić.

– Tam jest moja ciocia. Muszę z nią porozmawiać.

– Poczekaj, aż wyjdzie.

– Nie mogę czekać!

Może to empatia, a może ogień w oczach Jamesa, ale ochroniarz zapytał:

– Jak się nazywa?

– Valarie Devir.

Otworzył drzwi na tyle, by móc porozumieć się z kimś po drugiej stronie.

Czekając, James sunął wzrokiem od drzwi do ściany i z powrotem. Nie chciał niczego stopić.

Valarie wyszła po kilku minutach z siatkami owoców i warzyw, których nie powinna sprowadzać do szkoły. Uczniowie mieli całkowity zakaz choćby wchodzenia na supernaturalny targ, ale dyrektor wierzył w odpowiedzialność większości nauczycieli. Nadzieja umiera ostatnia, czy coś.

– Co się stało?

– Ja... Opowiem ci po drodze.

I opowiedział. I obiecał wszystko oddać. I wyprosił, żeby nikt się o tym nie dowiedział.

Valarie zapłaciła swoją częścią spadku po rodzicach. W przeciwieństwie do brata, a po jego śmierci siostrzeńca, nie szukała sposobu na pomnożenie majątku. Jednak brak przedsiębiorczych zapędów nie oznaczał hojności.

– Rozliczymy się w szkole – mruknęła po wyjściu z perfumerii, po czym skręciła w górę ulicy.

James skręcił w dół. Edwin nie bez wahania poszedł za nim. Bał się odezwać, a Devir w milczeniu stawiał kolejne kroki. Najpierw po chodnikach, później ośnieżonym poboczem. Zadrżał, kiedy zrozumiał, gdzie idą.

Żeby zejść z drogi, musieli wdrapać się na usypany przez pług wał. James zeskoczył po drugiej stronie, grzęznąc w śniegu do kolan. Edwin spróbował zjechać, ale wylądował na czworaka. Wstał, unikając wzroku Devira.

Drzewa na sąsiednim zboczu góry straszyły nagimi konarami. Mróz kłuł w policzki, a ubrania coraz bardziej przemakał. Jedynie wysiłek i resztki adrenaliny chroniły ich przed zimnem.

Stanęli przed zagłębieniem, gdzie pod warstwą śniegu i lodu wszechświat pogrzebał jezioro.

Edwin zastanawiał się, czy James spróbuje rozbić taflę, czy od razu zepchnie malarza z lądu, licząc, że lód nie wytrzyma jego ciężaru. Gdzieś w umyśle artysty tańczyła myśl, że to absurdalne. Jednak cichła pod naporem paniki, bo James nigdy wcześniej nie przypominał kogoś, kto chce zobaczyć, jak świat płonie.

Czekał, aż palce w czarnych rękawiczkach zacisną się na jego ramionach i pociągną w stronę jeziora.

Zamiast tego James usiadł, a później położył się w głębokim śniegu. Wbił wzrok w zasnute chmurami niebo.

Edwin stanął nad Devirem. Zasłonił skrawek nieskończonej bieli.

– Przepraszam – wydusił.

Ogień zelżał, pochłonięty zmęczeniem, zaczerwieniona skóra kontrastowała z czarnym szalikiem i śniegiem wokół, a oddech przypominał dym.

– Odrobimy to.

– Nie. To moja wina. Oddam ci to. Nie wiem jak, ale wszystko ci oddam.

James podniósł się do siadu.

– Edwin. Jesteśmy partnerami. Oddamy z zakładów, frytek, alkoholu i starszych oszczędności. A później to nadrobimy.

– Ale to w większości twoje pieniądze. Naprawdę, Devir. Nie mam problemu z tym, że ktoś na mnie wydaje. Wręcz przeciwnie. Ale ty... Ugh. Konkurujesz ze Sknerusem McKwaczem. Nie możesz po prostu wyrzucić na mnie pieniędzy, które tak długo zbierałeś!

James chwycił dłoń malarza i sprowadził go do swojego poziomu.

– Dlaczego zbierałem je przez tyle czasu?

– Żeby komuś zaimponować, coś udowodnić, móc na nie patrzeć, pływać... – Zamilkł, gdy palce Jamesa dotknęły jego policzka.

– By móc je wydać, kiedy uznam, że warto.

Para z ust James przysłoniła twarz Edwina, gdy musnął wargami wargi malarza. Odsunął się delikatnie, kalkulując. Edwin czekał. Czekał z myślą, że już zawsze mógłby czekać na kolejny pocałunek. A później kolejny i następny.

– Ile będę musiał zapłacić, by ktoś urodził moje dziecko?

– Dużo, James. Dużo.

– Będzie warto.

Grzecznie czytam, co napisałam, a tu „mógł zlekceważyć ból głowy" po tym, jak poszłam po tabletkę, bo z głowy zaczęło promieniować do zębów i nie mogłam dalej lekceważyć bólu na rzecz rozdziału.

Zdałam sobie, że Jogurt ma rok i siedemnaście dni, osiemnaście rozdziałów oraz oficjalnie został pierwszą częścią, chociaż miał być novelką, odskocznią od Cogitatio (którego proszę nie czytać, jeśli nie chce się powiedzieć, co poprawić, bo jest coraz bardziej niezgodne z Jogurtem, ale i tak można się dopatrzeć spoilerów).

I omg. Oni wreszcie się pocałowali. Mogę dać na recykling wszystkie koncepty tej sceny.

wow. akapity same się rozkleiły. szok i niedowierzanie. i cudzysłowy się nie zmieniły. wattpadzie, jestem z ciebie dumna.

Rok szkolny się skończy jutro, więc wypadałoby zapytać, jak wrażenia.

Doszłam do wniosku, że jednak się potłumaczę. Nie mam dostępu do własnego komputera plus czerwcowy zapiernicz. Koniec tłumaczeń. Moja wina, bo źle mi się pisze na telefonie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro