freski tworzone długopisami
Szczyty tonęły w chmurach, zacierając granicę nieba wszechobecną bielą.
Dwa dni po przylocie do Mediolanu zapakowali bagaże do ciemnooliwkowego SUV-a z boksem na dachu, który niebezpiecznie przypominał trumnę. Edwin skomentował to: "Tak wampiry jeżdżą na narty?"
Wybór samochodu z pokaźnej kolekcji włoskich Złotych Ludzi poprzedziły: "Weźmy coś sportowego" (Mamy za dużo bagażu, Kaeden), "Możemy pojechać dwoma, amore" (Kaeden, nie), "Ale ja chcę Diablo" (Nie dam ci lamborghini w góry, kuzynie) i bardzo zirytowane spojrzenia Jamesa.
Może to Xanthia nosiła spodnie w tym związku, a może Kaeden wiedział, że nie może realizować wszystkich swoich zachcianek, bo siedzieli w przestronnym SUV-ie. Wystarczająco przestronnym, by między chłopcami stał kosz wypełniony jedzeniem i termosami z herbatą, bo od incydentu w Waszyngtonie nie ruszali kawy.
– Robi wrażenie, co Edwin? – zagadnął ojciec Jamesa, widząc, jak wpatruje się w widok za oknem.
Skrzyżowali spojrzenia w lusterku. Malarz przytaknął.
– Jak wysokie są te góry?
– Wystarczająco, żeby człowiek poczuł się malutki.
– Tutaj między półtora a dwoma tysiącami metrów – sprecyzowała Xanthia – ale najwyższy szczyt Alp ma prawie pięć.
Z rozszerzonymi oczami odwrócił się do Jamesa. Zanim zdążył zapytać, ile dla porównania mają góry otaczające szkołę, Devir odpowiedział:
– Najwyższy szczyt w Pensylwanii ma niecałe tysiąc metrów.
– A nasz hotel jest jak wysoko?
– Ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza.
Z wrażenia wypuścił powietrze.
– To bezpieczne?
– W tym roku obchodzą dziewięćdziesiątą rocznicę otwarcia, więc tak – odpowiedziała Xanthia. – Kaeden zwolnij!
Kaeden zwolnił.
Wjechali między drzewa, zrobili ostry zakręt, przejechali obok spadu do rzeczki, który od drogi oddzielała licha barierka.
– Nie powinni tego lepiej zabezpieczać?
– Potrafią nie zabezpieczyć drogi przy urwisku – rzucił Kaeden, jakby to nie oznaczało, że im bliżej Zermatt, tym częściej będą ocierać się o śmierć.
Może Edwin dramatyzował, ale bardziej prawdopodobne, że to Devirowie podchodzili zbyt lekceważąco do spadania w przepaść.
Wyciągnął kolejnego croissanta z koszyka.
Zdążył się przekonać, że rogalik i kawa to często całe śniadanie dla Włocha. Za to po rodzinnej kolacji postanowił stworzyć fresk pod tytułem Inferno. Przedstawi na nim Devirów i Soleów oraz siebie między nimi, próbującego zrozumieć coś z łaciny przeplatanej angielskim i włoskim. Po raz pierwszy doświadczył posiłku z taką ilością osób przy jednym stole, gdzie każdy się przekrzykuje, próbując rozmawiać ze swoją grupą na wybrany temat. Jakaś jego część zazdrościła tego Jamesowi. Reszta chciała zostać drugim Michałem Aniołem, zbić fortunę i postawić sobie dwie takie posiadłości jak ta włochów. Jedna dla niego i Devira, druga dla rodziny.
W nocy, po tym, jak Edwin zamknął się w łazience, bo James uznał, że dzień po przespanych walentynkach nie jest wystarczająco wyjątkowy, długo rozmawiali. James udawał, że nic nie słyszał, Edwin udawał, że nie chciał, by James słyszał. Skupili się na rozmiarach posiadłości Soleów w Mediolanie, willi Devirów w Waszyngtonie, hotelu Rivedów w Gold Mount i kamienicy Dieulafoyów w Paryżu. Edwin potrzebował przypomnienia, że plastyk i gastronomiczka należą do tych ostatnich. Wtedy zdziwił się, że mają francuskie korzenie, a później wywrócił oczami na "tylko trzysta metrów kwadratowych" odnośnie do kamienicy, w której żyli rodzice Basile'a i ojciec Honorine, bo mieszkanie jego mam miało niecałe pięćdziesiąt. Używanie łaciny do komunikacji między rodami James wytłumaczył tradycjonalizmem i czasami, gdy znał ją każdy wykształcony człowiek.
Jak na wykształconego człowieka przystało, James właśnie czytał książkę, ukradzioną z biblioteki Soleów. Rzecz jasna napisaną po łacinie, bo z włoskiego zrozumiałby odrobinę więcej niż nic.
Edwin chciałby złapać go za rękę, położyć dłoń na udzie, zrobić cokolwiek beznadziejnie romantycznego i udawać, że wcale nie patrzył krzywo na Wymonda i Glorię, gdy zachowywali się tak samo.
Dzień wcześniej, kiedy już nie mogli zwiedzać Mediolanu, nie ryzykując ataku paniki u Jamesa, zadzwonili do szkoły. Dokładniej na telefon Valarie Devir, która jako opiekunka Glorii, miała obowiązek udostępnić go protegowanej. Tak jak Basile Dieulafoy udostępniał Edwinowi, Nejc Matij Wymondowi, a Jeffrey Goldblood Jamesowi, bo jego rodzice woleli dzwonić do dyrektora niż ciotki Kaedena.
W każdym razie przez ponad godzinę opowiadała, jak Wymond urządził kolację przy świecach w sali historycznej i udawał, że jej brat wcale nie maczał w tym palców.
Wścibstwo Tamsena stawało się coraz bardziej niepokojące, a Edwin nie mógł pozbyć się myśli, że młodszy brat Glorii wie o wszystkim. Nie wiedział tylko, co to oznacza, ale spodziewał się szantażu. "Dziesięć butelek wina albo wszystkim powiem, że jesteście razem" – czy czegoś w tym stylu.
Z rozważań wyrwał go głos Xanthii.
– Chłopcy? – odwróciła się przez ramię. – Zastanawialiśmy się wczoraj z ojcem, jak nazwać człowieka, który lubi obie płcie.
Brwi Jamesa drgnęły, jakby chciał je zmarszczyć, ale powstrzymał się w ostatnim momencie.
Edwin bez zastanowienia odpowiedział:
– Bi. Bo pyta pani o kogoś biseksualnego, prawda?
– Bi. – Pokiwała głową. – Tak. O to pytam. Kaeden, sto dolców dla mnie. Nikt nie mówi pięćdziesięcioprocentowy gej.
– I nikt nie mówi szary gej.
W Jamesie narastał strach, że zaraz usłyszy pytanie o swoją orientację. Jednak Kaeden i Xanthia jeszcze dwa dni wcześniej ustalili, że nie będą pytać. Leżeli nadzy w nowym samochodzie Soleów, zakrywając sobie nawzajem usta, gdy James próbował zabrać Edwina z garażu. Edwin zachwycał się kolekcją włochów i ewidentnie flirtował z Jamesem. Dlatego pierwsze pytanie Kaedena po wyjściu chłopców brzmiało:
– Myślisz, że nasz syn jest gejem?
Wykręcona pod dziwnym kątem Xanthia pokręciła głową.
– I udawał uczucia do tamtych dziewczyn? Nie.
– Może zmienił orientację.
– Kaeden. Gdyby ludzie mogli ot, tak zmieniać orientację, wszyscy byliby hetero.
– Nie "ot, tak"! Mówię, że dziewczyna go rzuciła, spodobał mu się Edwin i został gejem, a kiedyś spodoba mu się dziewczyna i znów będzie hetero.
Otworzyła usta, chociaż jeszcze nie wymyśliła odpowiedzi. Kontrargument przyszedł sam chwilę później.
– Co, jeśli jednocześnie będzie mu się podobać chłopak i dziewczyna?
– Będzie i hetero, i homo w tym samym czasie? – spróbował.
– Taki pięćdziesięcioprocentowy gej?
– Coś takiego, amore.
– Myślisz, że istnieje trzecia orientacja z własną nazwą? – Kolejny pomysł zaatakował jej umysł, bo procenty nie brzmiały przekonująco. – Zawsze jest coś pośrodku spektrum. Jak szary między czernią i bielą. Orientacja Jamesa może być szara albo...
– Amore.
– Tak, Kaeden?
– Powinniśmy coś z tym zrobić.
– Chcesz zepsuć wyjazd?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Chcę być dobrym rodzicem i z nim porozmawiać.
– I co powiesz? "Zastanawiamy się z matką, czy pieprzysz tego malarza"?
Burknął coś, zanim zapytał:
– A co ty chcesz zrobić?
– Poczekać, aż sam nam powie.
– Nie zrobi tego – stwierdził.
– Dlaczego?
– A dlaczego by miał?
Zastrzelił ją tym pytaniem.
– Jest odpowiedzialny – stwierdziła po chwili namysłu. – Nie musimy z nim o tym rozmawiać.
– Jest zbyt odpowiedzialny. Nie zrobi dziecka pierwszej z brzegu dziewczynie, żeby móc być gejem.
– Szarym gejem.
– Brzmi jak Gandalf – skomentował.
– To nie zmienia faktu, że wciąż nie wiemy, czy Edwin z nim sypia.
– Co nie zmienia faktu? Gandalf?
– Kaeden!
– Co?
Xanthia wywrócił oczami z wieloletnią wprawą. Zrzuciła z siebie męża i zaraz uderzyła głową w miejsce, gdzie byłyby drzwi, gdyby nie leżeli w cholernym porsche. Kaeden spadł między fotele i jeśli istniało bardziej niewygodne, ale satysfakcjonujące miejsce na seks, jeszcze go nie odkrył.
Tak więc nie zapytali Jamesa o orientację tylko Edwina o wrażenia po zwiedzaniu Mediolanu. Nie byli zaskoczeni, słysząc, że przewodnik w Katedrze Narodzin św. Marii kazał swojej grupie stanąć przy "tamtych dwóch amerykanach", jeśli są zainteresowani architekturą, bo "ten z ciemnymi włosami" mówi o rzeczach, na które on nie ma czasu.
Edwin grzecznie opowiadał o neorenesansowych kamieniczkach wewnątrz galerii handlowej Vittorio Emanuele II, obrazach w muzeum Pinacoteca di Brera, freskach i mozaikach w bazylice Santa Maria delle Grazie. Pominął wszystkie przypadkowe muśnięcia dłoni i mniej przypadkową wymianę płynów ustrojowych w toalecie jeden z cukierni przy ulicy Via dei Mercanti.
Z Mediolanu do Zermatt powinni jechać trzy godziny. Wystarczająco długo, by Edwin po pożyczeniu notesu z długopisem od Xanthii mógł przypomnieć sobie, że nie potrafi szkicować ludzi, James nadrobić książkę, a Kaeden pobawić się za kierownicą w trudnych warunkach przy akompaniamencie uwag żony. Kaeden, zwolnij, skręcaj łagodniej, nie ścigaj się, trzymaj kierownicę obiema rękami, patrz na drogę, nie szarżuj...
Wiedząc, że kto jak kto, ale jego ojciec nie jeździ bezpiecznie, James posadził Edwina za fotelem Kaedena. Matka kiedyś mu tłumaczyła, że kierowca podświadomie ratuje siebie, dlatego tak często wychodzą cało z wypadków w przeciwieństwie do swoich pasażerów, i dlatego dzieci nie powinny siedzieć po przeciwnej stronie.
Na granicy włosko-szwajcarskiej stanęli w korku.
Ogólnie korki dają wiele możliwości. Po dwóch godzinach można położyć kosz z jedzeniem na ziemi i rozciągnąć się na trzech fotelach bez obaw, że ojciec chłopaka zabije cię ostrzejszym hamowaniem. Można też skrzyżować spojrzenia z owym chłopakiem i zrozumieć, że to zbyt "gejowe", więc dla ratowania sytuacji można powiedzieć:
– James, wyjdź. Nie zmieszczę się na dwóch siedzeniach.
Problem w tym, że James naprawdę odpiął pas i wyszedł z auta, a Xanthia razem z nim.
Przespacerowali się kilka razy poboczem, zanim James zapytał:
– Zdążymy przed zmierzchem?
Matka wyjęła z kieszeni fajkę, później metalowe pudełko na tytoń, które podała Jamesowi. Otworzył wieczko, by mogła posiniałymi z zimna palcami nabrać liści. Pierwszą warstwę ubiła delikatnie, drugą mocniej, po trzeciej kołkiem roztarła tytoń wewnątrz fajki. Zamknęła pojemnik w dłoniach syna i schowała z powrotem do kieszeni. Z drugiej wyciągnęła zapalniczkę, musnęła płomieniem wnętrze komina, a kłęby dymu zasnuły jej twarz.
– Nie, James. Zeszła lawina. Nie sprzątną tego do zmierzchu.
Rozpoznawał sposób, w jaki próbowała się uspokoić. Wymuszała pokerową twarz, wyrównywała oddech pykaniem fajki. Dlatego sam wcisnął dłonie do kieszeni, wmawiając sobie obojętność.
Dłuższą chwilę mierzyła wzrokiem ginące w chmurach szczyty, zanim zmieniła temat.
– Paskudna pogoda.
– Przynajmniej słońce nie razi w oczy.
– Możliwe, ale na górze nic nie widać.
– Ojciec lubi jeździć w mleku.
– Ojciec lubi wiele niebezpiecznych rzeczy. – Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę. – Twój malarz ma się uczyć.
– Będzie na dole.
– Gdzie bez słońca nie widać muld i lodu.
Otaksował matkę spojrzeniem. Zastąpiła botki oksfordami, a sukienkę dopasowanym garniturem. Jedną dłoń ukryła w kieszeni płaszcza, drugą podtrzymywała fajkę. Wyglądała na ekscentryczną kobietę z ubiegłego półwiecza, a nie matkę, która powoli próbuje przekonać syna do złamania zasad.
– Nie – odmówił, zanim zadała konkretne pytanie. – Ostatni raz to robiłem rok temu pod nadzorem wujka Marcusa. Teraz nie zamierzam.
– Przecież nad tym panujesz.
– Na tyle, żeby nie użyć przez przypadek. Poza tym tu nie chodzi o to, co robię, tylko jakie to ma konsekwencje.
– Dobrą zabawę narciarzy.
– Tajfun na drugiej półkuli.
– Nie jesteś motylem.
– Mamo!
– Nie tym tonem, Devir.
Zamroził i tak zamrożoną stertę śniegu.
– Mamo. Wujek Marcus zabronił mi używać atmokinezy ze względu na ryzyko, jakie ze sobą niesie. Nie złamię jego zasad, ponieważ tobie przeszkadza cień na stoku.
– Dobrze. Hipotetyczna sytuacja. Edwin już całkiem nieźle jeździ pługiem. Zaczyna się czuć pewnie. Nagle wpada na lód, traci panowanie, nie potrafi wyhamować. Nie widzi zaspy, wjeżdża na nią z prędkością, która wystrzeliwuje go w powietrze. Nie potrafi zminimalizować szkód przy upadku. Wbija się nartą w stok, leci na głowę, uderza w zbity śnieg. Skręca kark. Ja nie potrafię wytłumaczyć jego matce, dlaczego jej syn zmarł pod moją opieką, a ty do końca życia winisz się za jego śmierć.
Zaczynało go denerwować, że ludzie widzą w Edwinie jego słabość, którą mogą wykorzystać.
Śnieg nie reagował na obniżanie temperatury.
– Dobrze – odparł sztywno. – By uniknąć tej jakże hipotetycznej sytuacji, nie będziemy jeździć na nartach, dopóki pogoda się nie poprawi. Odwiedzimy sauny, jakieś sklepy, kilka restauracji, może basen, a ty z ojcem będziesz się zakładać o wszystko, co tylko wpadnie wam do głowy.
Xanthia wyminęła syna bez słowa. Otworzyła drzwi włoskiego auta i nieznoszącym sprzeciwu tonem powiedziała:
– Wysiadaj, Kaeden. Do zmierzchu ja prowadzę.
Tytoniowy dym wypełnił wnętrze samochodu.
◊◊◊
W. Nobilian opowiadał otaczającym go dzieciom, i kilku dorosłym, o innych wymiarach, łączącej je Granicy Światów i lustrzanych podróżnikach. Tłumaczył, że Granicę tworzy energia, która zagarnia skrawki różnych rzeczywistości, tworząc między nimi przejścia. Że lustrzani to istoty, którym energia Granicy pozwala otwierać portale w dowolnych miejscach, że to żywe nośniki mocy. Wspominał Światy, gdzie dzieci marzą, by pewnego dnia ujrzeć przed sobą zawieszone w powietrzu lustro, przejść przez nie i odtąd służyć Granicy.
Patrzył Lusijowi w oczy, gdy mówił, że umiejętność teleportacji w wielu kulturach utożsamiana jest z wolnością. Nawiązywał do ich rozmowy o klatkach z otwartymi drzwiami, ale też obwieszczał wszem wobec, że wie, co odróżnia otaczające go istoty od reszty, że wie, czym charakteryzuje się ich Świat.
Dziwnie było słuchać o miejscach, gdzie coś tak naturalnego, jak teleportacja, stanowi anomalię. Jednak przy mamie wiele rzeczy było dziwne.
Już wcześniej spotykał ludzi, przy których po kilku godzinach, miał wrażenie, że zna ich całe lata. Ludzi, którzy na po kilku minutach opowiadali przygody swojego życia, wymieniali imiona krewnych i wieszali się na ramionach niczym starzy przyjaciele. I dopiero później, po chwili zastanowienia, zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę nie wie, kim oni są.
Mama był jednym z nich, ale jednocześnie wydawał się całkiem inny, niż wszyscy, których do tej pory spotkał. Przypominał księcia sprowadzonego do roli żebraka.
✭
ja: mam 1300 słów.
ja: usuwam 1100.
ja: piszę 2000 od nowa.
Brakuje mi czasu zaprzeszłego w języku polskim. Mam nadzieję, że sceny się nie zlały.
Przy researchu uświadomiłam sobie, że nie byłam w Santa Maria delle Grazie. Patrzę na zdjęcia i mogę powiedzieć, że Mediolan ląduje na liście "do zobaczenia po raz drugi", bo nie pomija się takich rzeczy:
A w ogóle to szukałam informacji o hotelu w segregatorze z notatkami i znalazłam dużo lepiej napisaną scenę z W. i Lusijem, więc, zamiast nadrabiać te 1100 słów, edytowałam "elfi kartel".
Btw. Wiedzieliście, że organizują mistrzostwa polski w paleniu fajki?
Przy okazji auto reklama, bo może ktoś jeszcze nie zauważył, a byłby zainteresowany nowym opowiadaniem. Wyjątkowo bez wątków paranormalnych, ale ideą Granicy Światów było sprawienie, by każda historia wydawała się realna (po prostu lubiłam crossovery), więc możemy założyć, że u mnie wszystko dzieje się w tym samym uniwersum tylko nie wszędzie jest to zaznaczone.
(gffjhg zgubiłam okładkę, więc macie gifa)
RÓŻOWE NALEŚNIKI
Urodziłam się... Nie. To nudne. Przewińmy do momentu, gdzie mój przyjaciel gej, który nie lubił chodzić ze mną po sklepach, błagał o moją rękę. Obiecał połowę spadku i dach nad głową. Ja się zgodziłam, bo jeszcze nie wiedziałam, jak uciążliwa może być teściowa feminazistka. Chociaż nie. Wtedy jeszcze było spokojnie.
Przez pierwszy rok po narodzinach syna nasze życie, które do tej pory uważałam za komedię, zmieniło się w dramat. Lekarze straszyli, że za kilka miesięcy pozbawią nasze słońce połowy nogi, mąż panikował, teściowa obwiniała moje geny, a ja płakałam po nocach.
Nie lubię dramatów, więc przeskoczmy do dnia, w którym mój mąż poznał w autobusie studenta gastronomii. Zdecydowanie tutaj zaczęło robić się ciekawie. We dwójkę mogliśmy udawać idealne małżeństwo, które przezwycięży każdą przeszkodę. We trójkę... Cóż. Zostawię to bez komentarza.
Dużo ściemniania, kombinowanie i cebulactwa, ale jakoś trzeba sobie radzić w tym świecie.
30.09.2019
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro