Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

elfi kartel

Hipisowski wóz cioci Valarie przede wszystkim śmierdział, a James nawet nie potrafił powiedzieć czym. Po prostu owinął szalik wokół twarzy na tyle wysoko, by zakrywał nos.

Dzień wcześniej zostawił Wymonda u wuefistki, by w spokoju doszedł do siebie. Sam udał się poinformować historyka, gdzie jego podopieczny spędzi noc. Nejc obiecał przymknąć na to oko w zamian za wytłumaczenie całej sytuacji.

Glorię znalazł śpiącą z głową na kolanach Edwina i nie mógł zdecydować, czy to urocze, czy wzbudza zazdrość. Kiedy grubo po ciszy plastyk wygonił pannę Rived do siebie, położył własną głowę w tym samym miejscu i stwierdził, że jednak zazdrość. Edwin zrozumiał, parsknął śmiechem, zapewnił o swoim homoseksualizmie oraz nazwał Jamesa patologicznym kłamcą. To już w innym kontekście. Nawiązywał do tego, że Devir tłumaczył Glorii swoją nieobecność wpadnięciem na Valarie i uzgadnianiem ceny ziół na katar.

Przecież nie mógł powiedzieć Glorii, że ustalał z ciocią, czy jej chłopak ma tego samego dilera, co ich opiekunka.

Rano planował poważną rozmowę z Wymondem, ale Wymond nie był w stanie poważnie rozmawiać. Blance wrócił do swojego pokoju, a Devirowie zostali sami. Wtedy wyszło na jaw, że wujka Marcusa nie ma w Norwegii ani nigdzie indziej w tym wymiarze, więc nie powie, co robić.

A coś robić trzeba było. Primo zdrowie dzieci. Secundo Jeffrey zrobi dramę, gdy się dowie.

Valarie postanowiła, że sama zakaże elfom sprzedawać psychoaktywne zioła uczniom. James po prostu nie chciał się odczepić i wsiadł do auta, zanim zdążyła zamknąć drzwi.

Dlatego w piękny niedzielny poranek na trasie szkoła – miasto, Valarie próbowała wyperswadować Jamesowi kilka rzeczy. A zaczęła od:

– Powinieneś zostać w samochodzie.

– Bo ktoś musi szybko odjechać, kiedy wskoczysz z torbami pełnymi pieniędzy? – zażartował, po czym stwierdził, że brzmi jak Edwin.

– Nie.

– Więc nie.

– Jeśli coś ci się stanie... – zaczęła Valarie. – O mnie nikt się nie martwi, więc mogę iść, ale ty...

– Ja się o ciebie martwię.

Ciocia uśmiechnęła się jak ktoś, kto zaraz wybuchnie płaczem. Od śmierci Kristin nikt nie powiedział jej czegoś podobnego, ale James nie wiedział, że Kristin kiedykolwiek istniała i nie mógł wiedzieć. Nie ufała siostrzeńcowi do końca, jednak brzmiał tak szczerze, a ona tak bardzo chciała mu wierzyć, że potrzebowała chwili, by się uspokoić. Potem spróbowała podejść Jamesa od innej strony.

– Kiedyś też byłam w twoim wieku. I też ulegałam żądzy przygód. Chociaż przy wyczynach twojej babci, moje to i tak nic. – Uśmiechnęła się do wspomnień. – Ciągnęło ją do niebezpieczeństwa jak ćmę do ognia, ale zawsze jakoś udawało jej się z nich wyjść bez szwanku.

– Do czasu – wtrącił James.

– Tak. Do czasu. – Uśmiech przeobraził się w dziwny grymas. – Między nami, nikomu tego nie powtarzaj, wydaje mi się, że ci z Granicy celowo uzależniają lustrzanych od adrenaliny. Ty – wróciła do meritum – nie jesteś uzależniony i nie uzależnisz się ze mną, a już na pewno nie zginiesz ze mną, zanim się uzależnisz.

Przez chwilę James chciał powiedzieć, że nie interesuje go przygoda. Że zamierza ocenić, czy jego ojciec współpracuje z elfami.

Jeśli mieli wystarczająco wysokie obroty, ktoś musiał się zainteresować, dlaczego często wymieniają spore sumy. Bo musieli wymieniać, żeby sprzedawać importowany towar. Chyba że hodowali wszystko na miejscu. W jakiś szklarniach, czy czymś takim. Jeśli nie korzystali z usług Devirów, kiedyś będą musieli zacząć. Prędzej czy później wszystko wyjdzie na jaw i obie strony poniosą straty. Chyba że firma świadomie nawiąże współpracę z przestępcami i będzie ich chronić. James nie miał nic przeciwko.

Jednak cioci odpowiedział:

– Gdyby naprawdę groziło mi niebezpieczeństwo, oślepiłabyś mnie lumokinezą i wyrzuciła z auta jeszcze na parkingu.

Valarie westchnęła, co odebrał jako przyznanie racji.

W rzeczywistości westchnęła, bo wiedziała, że zaraz uderzy w emocje siostrzeńca.

– Co mam powiedzieć Edwinowi, jeśli coś ci się stanie?

James, zamiast rzucić lekceważącą odpowiedź, poruszył się niespokojnie.

– Dlaczego miałabyś mu coś mówić?

– Jesteście blisko.

– Tak. Jest moim współlokatorem.

– O którego bardzo dbasz.

– Ciociu, nie jestem gejem.

Valarie parsknęła śmiechem, nie odrywając wzroku od drogi.

– Kto mówi, że jesteś?

– Ty to sugerujesz.

– Nie. To ty tak interpretujesz. – Zerknęła na Jamesa. – Ale gdybyś był, pamiętaj o gumkach.

Odwrócił się do szyby, by ukryć rumieńce i więcej nie odezwał.

Niepokój poczuł dopiero, gdy przestał rozpoznawać okolicę. Uliczki były węższe, a budynki ciemniejsze. Podświadomie czuł, że to jedno z tych miejsc, gdzie łatwo stracić krew bez zapłaty, a nawet zapomnieć, że ktoś ją sobie wyssał.

Na szczęście zarówno Valarie, jak i James, o ile nikt go nie oślepi, mogli spalić wampira żywcem. Trupcem? Martwcem?

Wysiedli z auta, bo James nie dał sobą manipulować.

Valarie, dobrze wiedząc gdzie iść, zaprowadziła siostrzeńca pod obdrapane zielone drzwi. Wystukała kod, którego James nie zdołał zapamiętać i natychmiast zostali wpuszczeni do środka.

W wąskim korytarzu brakowało okien. Światło dochodziło z półpiętra, przez co fragmenty pomieszczenia gniły w półmroku.

James wcisnął drżące ręce do kieszeni płaszcza. Spróbował uspokoić oddech. To nie ciemność. Wciąż mógł się bronić. To nie ciemność. Obezwładniająca, dusząca...

– Cześć! – Ciocia Valarie uśmiechnęła się serdecznie. I szczerze. – Mam sprawę do szefa. Popilnujesz mi siostrzeńca?

Elf, który otworzył im drzwi, parsknął rozbawiony.

– Trzeba było przywiązać do latarni.

– Uciekłby. To wrzód na dupie, ale będę mieć kłopoty, jeśli się zgubi.

Przełknął ślinę i posłał spanikowane spojrzenie Valarie.

– Ciociu...

– Mogłeś zostać w samochodzie, jak prosiłam. Teraz trochę postoisz. – Weszła na schody. – Bądź grzeczny, James.

Źle, źle, źle.

Bardzo źle.

Elf, którego twarz przecinała brzydka blizna, uśmiechnął się, odsłaniając szpiczaste zęby. Może postawili go przy drzwiach, żeby odstraszał wyglądem. Może odstraszał tylko wyglądem.

– Więc James Devir, tak?

Skłam, skłam, skłam.

Nie. To bez sensu.

– Tak.

– Dlaczego utrudniasz życie cioci?

Ukaże go za to? Nauczy szacunku?

– Tylko byłem ciekawy.

– Ciekawy czego?

– Tego. Wszystkiego. Was.

– Nas? – Elf podszedł bliżej. Zbyt blisko. – W nas nie ma niczego ciekawego.

Odruchowo zrobił krok w tył.

– Sprzedaję alkohol kolegom. Chciałem zobaczyć, jak działają profesjonaliści.

Elf roześmiał się i podszedł jeszcze bliżej, a James już nie mógł się cofnąć. Nie miał gdzie.

Elf przekrzywił głowę.

– Jesteś małym gównem, prawda?

Nie odpowiedział. Elf oparł dłoń obok głowy młodego Devira.

– Prawda – potwierdził James.

Elf strzepnął pyłek z ramienia nastolatka.

– Dobrze będzie się z tobą robić interesy. – Odsunął twarz od twarzy Jamesa. – Kiedyś.

Elf odszedł, by oprzeć się o przeciwległą ścianę. Założył ręce na piersi, ale nie spuścił oka z Devira.

Wciśniętego w kąt siostrzeńca Valarie znalazła kilkadziesiąt minut później.

– Nie będą – poinformowała.

Nie będą sprzedawać środków odurzających naszym uczniom. Sprawa załatwiona. Wychodzimy.

Dopiero w aucie, daleko za miastem, do Jamesa dotarło, z jaką łatwością Valarie go przechytrzyła. Zakręcona, zdziwaczała, nieszanowana przez nikogo Valarie Devir. Kobieta, w której życiu coś poszło nie tak, więc uciekła w narkotyki i nikt nie próbował jej ratować.

Nikt.

Nawet on, choć sam siebie tłumaczył, że to dorośli ratują nastolatków. Nie nastolatki dorosłych.

Zrozumiał, że wuefistka, której nigdy nie doceniał, mogła być o wiele sprytniejsza od niego. I o wiele bardziej bezwzględna.

Ogarnięty nieznanym uczuciem odwrócił się do niej i powiedział:

– Kocham cię, ciociu. Jesteś okropna i nie wyobrażasz sobie, jak bardzo cię za to kocham.

◊◊◊

Przed powrotem do własnej sypialni musiał załatwić jeszcze jedną sprawę. Dlatego stał w pokoju Wymonda, którego współlokatorzy grzecznie wyszli, choć nikt ich o to nie prosił. Zwłaszcza nie Wymond, kulący się pod spojrzeniem Devira.

– Jak długo to trwa? – zapytał James.

Nie zdradzał gniewu, rozczarowania czy troski. Był poważny, rzeczowy. Po prostu zimny.

– Odpowiedz, Wymond.

– To pierwszy raz. – Z szeroko otwartymi oczami i uniesionymi brwiami wglądał jak ktoś, kto zaraz się rozpłacze. – Powiedzieli, że mi ulży, a ja... – Zniżył głos do szeptu. – Chciałem przestać tęsknić.

Za to James chciał móc powiedzieć, że odwoływanie się do jego emocji nic nie da, że kieruje nim czysta logika. W rzeczywistości nikt ze Złotych Ludzi nie byłby zdziwiony, gdyby w przyszłości założył sierociniec.

Dlatego postanowił skorzystać z otwartości Wymonda, którą wcale nie gardził, i bezpośrednio zapytał:

– Kochasz ją?

– Tak.

– Więc słuchaj. – Stanął nad niedoszłym szwagrem. – Gloria nie uważa, że wasz związek jest chory, ale zacznie, jeśli jeszcze raz sięgniesz po cokolwiek psychoaktywnego. Uwierz, że dowiem się, jeśli to zrobisz i zadbam, by ona również się dowiedziała.

– Kawę też?

Pytanie lekko zbiło Jamesa z tropu.

– Nie, kawę możesz pić.

– Alkohol?

– W rozsądnych ilościach po ukończeniu pełnoletności.

– Antydepresanty?

– A masz depresję?

– Kiedyś mogę mieć.

– Nie będę ingerować w zalecenia lekarza.

– Okej. – Wymond poprawił się na łóżku. – Czyli mogę do niej wrócić?

– Oczywiście. Tylko tym razem się postaraj. Zostaw jej kwiaty pod drzwiami, kup czekoladki, zaproś na spacer w blasku księżyca...

Kilka godzin później Gloria omal nie wdepnęła w zasuszone kwiaty, które ktoś wsunął do jej pokoju przez szparę między drzwiami a podłogą. Dołączona karteczka z ❝Przepraszam. Tak bardzo cię Przepraszam❞ potwierdziła, że kimś, kto romantycznie zaśmiecał podłogę, był Wymond Blance.

◊◊◊

Edwin i Gloria z grawerowanych szklanek pili czekoladowy syrop do kawy.

James nie skomentował, tylko położył się między nimi.

Rano powiedział malarzowi, że idzie do Valarie przedyskutować sprawę Wymonda. Wtedy naprawdę tak myślał, ale teraz dochodziła pora obiadu, a on dopiero wrócił z tych dyskusji. Jeszcze nie wiedział, czy powie prawdę, pomijając gatunek handlarzy, czy ukróci pytania ❝przeciągnęło się❞.

Nawinął na palec kabel od słuchawek Edwina. Chciał odciągnąć jego uwagę od ❝Portretu Doriana Graya❞, bo w przeciwieństwie do Glorii malarz zdawał się naprawdę czytać. Gloria tylko wbijała wzrok w ❝American Psycho❞ i nawet minimalnie nie poruszała oczami.

W końcu Edwin odstawił syrop na szafkę nocną, a książkę położył na łóżku. Zsunął słuchawki.

– Chciałeś coś, Devir?

– Czego słuchasz?

– Czajkowskiego.

James podniósł się na przedramionach i przysunął głowę bliżej słuchawek na szyi malarza. Już w grudniu zauważył u Edwina potrzebę ciągłego udowadniania swojej oryginalności, ale dopiero teraz zaczynała go niepokoić. Tylko że, nawet gdyby Gloria nie leżała obok, nie poruszyłby tego tematu. Nie wiedział jak.

– To Whitney Houston – stwierdził zamiast tego.

Gloria odłożyła książkę.

– Masz coś do Whitney?

– A ktoś ma? – Uniósł brew, bo Gloria nie broniła obcych osób bez osobistego powodu.

– Nasze cudowne kuzynki niedawno mnie pocieszały i jedna powiedziała, że czarni to ćpuny i przestępcy i dobrze się stało. Zapytałam, na jakiej podstawie tak twierdzi, a ona zaczęła wymieniać i między innymi powiedziała, że Whitney ćpa. I nie wiem. Poczułam się okropnie, bo Wymond taki nie jest.

Chłopcy pokiwali głowami.

Wymondowi zdarzyło się ❝być takim❞. Podobnie jak Yo, chociaż był czerwony i jego żółtemu współlokatorowi, którego imienia James nigdy nie zapamiętał. Cioci Valarie zdarzało się to cały, a nawet cholernym elfom, choć tych nie zaliczano do ludzi.

– Szmata – podsumował Edwin. – Obrzucimy jej pokój jogurtem. OMG. Jestem genialny. Zróbmy to.

James odpowiedział ostrzegawczym ❝Edwin, nie❞ w tym samym czasie, co Gloria ❝Kusząca propozycja❞ .

Edwin aż wstał z łóżka.

– Dwa do jednego, Devir. Chcesz, to zostań i pilnuj dywanu.

– Edwin, primo nie mamy dywanu, secundo nie mamy jogurtu.

– Jogurt ukradniemy ze stołówki, a dywan Valarie. – Rozłożył ręce. – Proste? Proste. A teraz Gloria wyjdź, bo nie jestem ekshibicjonistą, a zamierzam namiętnie całować twojego kuzyna.

Glorii opadła szczęka, ale szybko ją pozbierała i uniosła palec. Swój własny wskazujący. Czego jak czego, ale ludzkich szczątków chłopcy nie mieli.

– Nie mów tego w Szwajcarii.

– Że niby nie podbiję tym serc jego rodziców? Z moim urokiem osobistym... Tam są drzwi. Wyjdź i nie próbuj odciągnąć mojej uwagi, podstępna żmijo, bo za trzy sekundy wsadzę mu język do gardła. Jeden...

Gloria wyszła, szybko zgarniając książkę.

James z uśmiechem oparł się o wezgłowie łóżka.

– Dwa?

Edwin usiadł na jego udach i wplótł palce w ciemne włosy. Zacisnął pięść

– Trzy.

Nie spełnił groźby, tylko uśmiechnął się podejrzanie zadowolony z siebie.

– A teraz, Devir, wytłumaczysz, dlaczego cię tyle nie było.

James spróbował pocałować swoją intrygancką gnidę, ale dłoń zaciśnięta we włosach mu to uniemożliwiła.

– Jesteś okropny.

– Dziękuję.

– To wspaniałe.

– Przejdź do sedna, Devir.

Kłamstwo przychodziło Jamesowi naturalnie. Kiedy ktoś pytał, odpowiadał to, co brzmiało najlepiej, a później zdawał sobie sprawę, że to nie prawda. Czasem, jeśli chodziło o jego motyw, zaczynał wierzyć we własne tłumaczenia. Skoro coś brzmiało sensownie, na pewno było jego powodem. Podświadomym powodem, o którym wcześniej nie pomyślał.

Tym razem zgubił się w możliwych odpowiedziach, a później przypomniał sobie matkę, tłumaczącą, że im bliżej prawdy, tym lepsze kłamstwo.

– Ciocia uznała, że nie możemy tego tak zostawić. Pojechałem z nią do miasteczka.

– Co powiedziałeś w zeznaniach?

Kusząca opcja, ale zbyt duże ryzyko.

– Nie pojechaliśmy na policję... Ciocia zna gości, którzy im to sprzedali.

Edwin z wrażenia puścił włosy. Nic nie mówił, a Devir nie nadążał z odczytywaniem emocji malarza, więc odezwał się pierwszy:

– Tak. Myślę, że skłonność do nielegalnych interesów jest u nas rodzinna.

Malarz nie skomentował, tylko wpił się w usta Devira. Bez gryzienia, bez balansowania na granicy przyjemności i bólu. Inaczej. Całował drżącymi wargami, jak nie on, a James naprawdę nie rozumiał dlaczego. Po prostu pozwalał, by Edwin kościstymi palcami przeczesywał jego włosy i gładził policzki. Sam tonął w emocjach, starając się oddać je czymś tak prozaicznym, jak ruch warg.

W pewnym momencie przestali siedzieć. James zawisł nad Edwinem wystarczająco nisko, by czuć każdy ruch swojego malarza. Swojego pięknego, kruchego malarza, który wyciągnął dłoń Jamesa spod zbyt dużego swetra, choć zdążył poczuć rozstępy.

Chciał mu powiedzieć, że jest piękny, że nie musi się niczego wstydzić, ale nie zdążył. Nagle dłonie Edwina, zamiast zataczać koła na plecach James, rozpinały pasek, a James panikował.

– Edwin, Edwin, Edwin – szeptał. – Proszę, przestań.

Edwin przestał. Ze zmarszczonymi brwiami analizował twarz swojego chłopaka. Może gdyby James nie uciekł wzrokiem, niczego by się nie domyślił. Ale James uciekł wzrokiem, a nawet usiadł.

Edwin podniósł się na łokciach.

– James, czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

Jestem psychokinetykiem, w przyszłości będę zarządzał wymianą walut między wymiarami, a ta szkoła należy do organizacji, która przystosowuje ludzi takich jak ty do życia w ukryciu i przy okazji nazywa się moją rodziną.

– Nigdy tego nie robiłem.

– Jakim cudem?

– Nie ufam prezerwatywom. – Wspomniał wybryki ojczulka. – Wiesz dlaczego.

– Ale chłopak nie zajdzie w ciążę. – Znów zmarszczył brwi. – Bo nie jestem twoim pierwszym chłopakiem, nie?

– Nie. Ugh. Po prostu chciałem, by ten pierwszy raz był wyjątkowy.

Edwin przekrzywił głowę.

– Od kiedy jesteś romantykiem?

– Od zawsze, panie Needly. – Uśmiechnął się, odzyskując rezon.

– Więc gdzie jest moja kolacja przy świecach, panie Devir?

James wstał, pozwalając zdezorientowanemu malarzowi leżeć na łóżku.

Zaparzył herbatę na sznurówce, przysięgając sobie, że zdobędzie elektryczny czajnik. Ściągnął tajlandzką pościel na podłogę. Na niej postawił porcelanowe talerzyki i grube świeczki. Między talerzami wylądowało pudełko holenderskich żelków.

Z szarmanckim uśmiechem podał malarzowi dłoń.

– Zechce pan ze mną zjeść kolację przy świecach?

– Z największą przyjemnością.

Kiedyś Edwin wyobrażał sobie Jamesa Devira jako mafioza, który zaprasza do drogich restauracji i chociaż wszyscy wiedzą, że czerpie pieniądze z nielegalnych inwestycji, on nigdy o tym nie mówi. Tymczasem siedział na podłodze i jadł żelki z nastolatkiem, który chwilę wcześniej przyznał, że jego ciotka ma znajomości w kartelu narkotykowym.

Może powinien być zaniepokojony, ale wciąż rozpływał się nad faktem, że James Devir mu ufa. Że patologiczny kłamca jest z nim szczery.

◊◊◊

Powinien czuć się brudny. Wiedział, że powinien czuć się brudny, ale walczył o przetrwanie, bo chroniąca przed słońcem mieszanka skończyła się trzy dni temu. Cel uświęcał środki.

Jasne. Mógł zaszyć się w piwnicy opuszczonego budynku i polować nocami, ale salonowe pieski unikają życia na ulicy. Mógł uwieść kogoś, kogo zniknięcia nikt nie zauważy, ale nie miał czasu szukać. Mógł uwieść kogoś wystarczająco zdesperowanego, by ukryć wampira za odrobinę uwagi, ale nie wytrzymałby długo z jedną osobą, która nie była Marcusem. Poza tym prędzej czy później musiałby zacząć nagradzać swojego dobroczyńcę, a to tylko bardziej przypominałoby zdradę.

Może też liczył na jakąś traumę, która przynajmniej na kilka lat wyrwie z niego tę palącą potrzebę i pozwoli Marcusowi pławić się w swoim aseksualizmie, ale jedyne, co czuł to satysfakcja i rosnące z każdym dniem znudzenie.

Gdzieś na krańcu umysłu tańczyła idea, by wszystkich wymordować w wystarczająco spektakularny sposób, by natychmiast ściągnąć uwagę Marcusa. Jednak oprócz uwagi Marcusa, ściągnąłby również uwagę władz, a przecież to właśnie przed nimi się ukrywał. Poza tym nie chciał tego robić tym wszystkim chłopcom, spragnionym odrobiny matczynego ciepła.

W. Nobilian analizował strzępki emocji, wpatrując się w sufit, gdy nagle usłyszał usilnie duszony szloch. Idąc za dźwiękiem, w którymś z pokoi znalazł chłopca o zapadniętych policzkach i krótkich zmierzwionych lokach. W tej chwili nie dałby mu więcej niż jedenaście lat, choć zwykle celował w szesnaście.

Zwinięty w kłębek, zakrywał usta dłońmi. A przez zaciśnięte oczy zauważył obecność W., dopiero gdy dotknął jego ramienia. Ramienia Lusija – przypomniał sobie imię, a jego serce zatrzepotałoby w tamtej chwili, gdyby wciąż mogło bić.

Chłopiec usiadł i przetarł twarz dłonią.

– Przepraszam – wyszeptał. – Myślałem, że mam to już za sobą. Zwykle to wszystko wydaje mi się złym snem albo... Czasami czuję się po prostu martwy w środku i myślałem, że nie ma bardziej przerażającego uczucia, ale teraz uderzyło mnie, że tkwimy w klatce z otwartymi drzwiami, a mimo to nie przekraczamy progu, bo nie mamy dokąd uciekać i jakoś tak... Jakoś to wszystko mnie przytłoczyło i teraz tęsknię za moją martwą pustką.

W. tylko objął dziecko ramieniem, a ono wtuliło się w niego, jakby od miesięcy nie dotknęło drugiej osoby. Na pewno nie w ten sposób.

– Po prostu czasami wydaje mi się, że byłoby łatwiej – kontynuował Lusij – gdyby trzymali nas tu siłą. Wtedy nie mógłbym myśleć, że sam to sobie robię. Miałbym na kogo zrzucić winę.

W. pogładził chłopca po włosach.

– Więc tak zrób. Nie ważne kogo i czy na to zasłużył. Zdejmij z siebie ciężar.

– Ty tak robisz?

– Nie. Ja czekam na swojego księcia na białym koniu.

Lusij parsknął ponurym śmiechem.

– Nie sądziłem, że jesteś jednym z tych naiwnych.

– Nie?

– Nie. – Oparł głowę na ramieniu W. tak, by patrzeć mu w oczy. – Nie przypominasz nikogo, kogo tu poznałem. Jesteś zbyt piękny, inteligentny i słyszałem, jak niektórzy młodsi chłopcy nazywają cię mamą.

– Jeśli opowiem ci bajkę, też zaczniesz?

– Czy będzie o księżniczkach zamkniętych w wieżach?

– Będzie o książętach, którzy wysyłają księżniczki do lasu, bo sądzą, że przestraszy się ich każdy wilk.

– Już mi się podoba, mamo.

W. obdarzył Lusija ciepłym uśmiechem.

Właśnie znalazł lepszy sposób na zabicie nudy.

Jeśli kiedyś napiszę prequel, będzie o Valarie.

Albo zrobię serię one-shotów o 4 pokoleniach Devirów.

No więc w następnym rozdziale nasi ulubieni rodzice Jamesa, a przede mną dużo googlowania, liczenia i notowania. Nie dawajcie swoim postaciom panicznego lęku przed ciemnością, jeśli planujecie wysyłać ich w daleką podróż.

Byłoby miło, gdybyście zapamiętali elfa. Po to mu blizna.

Przysięgam Lusij nie jest beksą. On tylko lubi mówić o emocjach.

edytowane: 22.19.2019

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro