czarne kwiaty
someone talk with me. please.
✭
Edwin nie lubił być sam. Nie dlatego że bał się własnych myśli – te dręczyły go również w towarzystwie. Nie lubił być sam, bo wtedy czuł się słaby. Łatwa ofiara. Może powinien obwiniać za to mizerną posturę, może Charliego. Właściwie oba. Charlie nie czułby, że musi go chronić na każdym kroku, gdyby nie był najdrobniejszym dzieckiem na ich ulicy. Edwin miałby motywację do ćwiczeń, gdyby nie wiedział, że może polegać na swoim przyjacielu, później chłopaku. Pewnie też nie łączyłby poczucia bezpieczeństwa z obecnością drugiej osoby.
Kiedy trafił do Pensylwanii, bał się, że nie da rady. Może dlatego skorzystał z okazji, gdy tylko zauważył odrobinę zainteresowania ze strony swojego współlokatora. Wtedy uznał to za dar od losu, ale Ollie szybko stał się męczący. Później wyszło na jaw, że to najmniejsza z jego wad.
Aktualnie nikogo się nie bał, ale siedzenie przy pustym stole było dziwne. Nigdzie nie widział swoich znajomych artystów, z którymi spędzał czas po przyjeździe do Pensylwanii, a później po zerwaniu z Olliem. Czasem zdarzało mu się siadać z Yo i jego znajomymi, ale teraz wolał tego uniknąć. Mogli wciąż mieć mu za złe te groźby Doriana.
Naprawdę nie sądził, że wyjazd wszystkich Złotych Ludzi, tak uprzykrzy mu życie. Właśnie mordował widelcem jajecznicę, kiedy dwie tace uderzyły o blat. Przyjaciele Tamsena zajęli miejsca obok niego.
– Gdzie Amando? – zapytał malarz.
– No... – Rumiany chłopak rzucił pytające spojrzenie mulatce. – Na pogrzebie.
Edwin też chciał być na pogrzebie, ale James powiedział, że to tylko dla rodziny. Edwin mógł jeszcze zrozumieć, że chłopak Glorii liczył się za rodzinę i również poleciał do Słowenii. Jednak Amando raczej nie został nagle dziewczyną Tamsena, a nawet jeśli, rodzina nie powinna go zaakceptować. Przynajmniej nie tak szybko.
– Amando jest jakimś krewnym Nejca?
– No, nie.
– To dlaczego on poleciał, a ja nie?
– No...
– Mówisz do W. wujku? – przerwała mulatka.
– Nie – przyznał Edwin.
– Amando mówi. Tego. Jak było w Szwajcarii?
Zbyt zaskoczony, żeby poświęcić uwagę szybkiej zmianie tematu, zapytał:
– Skąd wiesz...?
– Od Tamsena, ale wszyscy wiedzą po tej scenie na stołówce.
Przez chwilę nie wiedział, do czego nawiązuje. Zaraz przypomniał sobie próby pożegnania się, które zdecydowanie nie wyszły rodzicom Jamesa. Devirowie skoczyli sobie do gardeł na oczach całej szkoły, może połowy. Konkretnie ojciec pokłócił się z synem, bo matka robiła za mediatora. Edwin oberwał rykoszetem, ale nie specjalnie żałował. Bardziej przeszkadzała mu możliwość powstania kosmicznych plotek, co postanowił wyrazić niezwykle ekspresywnym:
– Cholera.
– Nooo – przytaknął chłopak. – Tamsen aż powiedział, że się cieszy, że jego rodzice nie lubią Amando.
Edwinowi opadły ręce.
– Skoro go nie lubią, to dlaczego go zabrali?!
– Bo W. go lubi – argumentowała mulatka.
– Mnie lubią rodzice Jamesa.
– Nie są W.
– Kim niby jest W? Przywódcą sekty?
Spodziewał się przewracania oczami, małych uśmiechów i cichych westchnień. Cisza i zaniepokojone spojrzenia znajomych Tamsena zbiły go z tropu. Kiedy połączył kropki, strach ścisnął mu żołądek.
– Zgadłem?
◊◊◊
James dźgał wykałaczką pomarańczę, gdy Marcus stanął po drugiej stronie wąskiego stołu i znacząco skinął głową. Posłusznie porzucił siedzenie między pustymi krzesłami rodziców, pozwalając zaprowadzić się do jednego z pustych pokoi w rezydencji Matijów. Najstarsza córka Nejca unowocześniła wnętrza wiekowego budynku, ale nie zabiła tym atmosfery, jaką wprowadzała bliskość rodzinnego cmentarza. Z okna, do którego podszedł Marcus, roztaczał się doskonały widok na nagrobki.
– Tak, wujku?
– Niektórzy wyrazili zaniepokojenie twoim skupieniem na malarzu.
Trochę zbyt gwałtownie wciągnął powietrze. Szybko uspokoił się, zmuszając umysł do logicznego myślenia. Kto wiedział o Edwinie więcej niż to bezpieczne?
– Jeśli wujka Jeffreya i wujka Basile'a niepokoi orientacja mojego współlokatora, mogli sami o tym ze mną porozmawiać. Dowiedzieliby się, że nie jestem gejem, mieszkanie z jednym tego nie zmieni i nie ma sensu cię niepokoić.
Marcus nie sprostował, że to W. po krótkiej rozmowie z Edwinem wrócił do domu i oznajmił, że malarz jest zakochany w Devirze i jest tego prawie pewien, ale czy Devir w malarzu – nie jest pewien w ogóle.
– Nie musisz być. – Sam Marcus przecież nie był.
Oczywiście James zrozumiał aluzję do biseksualności, w końcu na tym oparł swoją półprawdę, ale minimalnie zmarszczył brwi, udając, że jednak nie rozumie.
– Dostaniecie swoje dziecko – zapewnił wujka.
– Chcę wierzyć, że ufasz mi wystarczająco i gdyby owe podejrzenia były słuszne, nie wahałbyś się powiedzieć prawdy – Marcus zlekceważył jego zapewnienie – jednakże muszę się upewnić, że ilość niedopowiedzeń w tej rozmowie jest przypadkowa.
Nie rozumiał dlaczego. Wujka powinno satysfakcjonować to, co usłyszał do tej pory. Gdyby James zdradził mu całą prawdę, powiedziałby coś pokroju: Ufam, że podejmiesz racjonalną decyzję i zakończysz tę znajomość.
Tym samym spokojnym tonem Marcus boleśnie bezpośrednio zapytał:
– Czy odwzajemniasz romantyczne uczucia swojego malarza?
– Odwzajemniam?
– Podobno są raczej oczywiste.
Pokręcił głową ze szczerym zdziwieniem. Myślał, że aż tak tego nie widać.
– Nie. Jesteśmy tylko przyjaciółmi.
Mimo że kłamstwo nie raz przychodziło mu łatwiej niż prawda, do tej pory przy Marcusie operował jedynie niedopowiedzeniami i półprawdami. Zwykle wampir to zauważał, chwalił i dawał rady, jak oszukiwać sprawniej. Bezpośrednie kłamstwo wywołało w nim dziwny dyskomfort. Przeczucie, że jeszcze będzie tego żałować.
Wychodząc, minął W.
– I jak? – zapytał młodszy Nobilian, gdy James zniknął za drzwiami.
– Przyjaźń.
– Za bardzo mu ufasz.
– Nie ufam mu. Wierzę w siebie. – Wierzył w to, że dobrze wychował Devira.
– Brakuje ci cynizmu, Marcus.
– Stoi przede mną.
– Myślałem, że trzymasz mnie do ozdoby.
– Myślałem, że sam wyglądam wystarczająco dobrze.
Przesadnie ekspresywna mina W. wyrażała takie dwa na dziesięć.
Marcus uśmiechnął się samymi oczami i delikatnie pocałował męża. W. uśmiechnął się ustami. Przez chwilę lekceważyli fakt, że są na stypie, aż Marcus zapytał:
– Czy mój cynizm, chce usłyszeć, kto do mnie napisał?
– Oczywiście.
– Pewna Wiceksiężna. Jest gotowa oddać koronę za córkę. Będziecie mogli ze Skatem wcielić wasze pomysły w życie.
W. cofnął się, a nagłe napięcie w jego sylwetce, choć trudnozauważalne, sugerowało pogorszenie nastroju.
– Odsyłasz nas?
– Zanim przypomnisz mi, że obiecałem Skatowi chwilę wytchnienia, on musi czuć się potrzebny. Robiąc to, co uważa za słuszne, odpocznie dużo efektywniej, niż kontynuując dotychczasową formę spędzania wolnego czasu.
Wbrew oczekiwaniom męża W. nie skrytykował tego pomysłu ani nie zaaprobował. Wbijał niespokojne spojrzenie w Marcusa, jakby próbował przeczytać jego myśli bez telepatii. Analizował, szukał na coś odpowiedzi. Zachowywał się w ten sposób po ataku, przed podróżą do Pensylwanii. Ataki zdarzały mu się co jakiś czas od tamtego incydentu dziesiątki lat temu. Zwykle w momentach, gdy przeceniali jego wytrzymałość i przekraczali jej granice. Myślał, że tak samo było tym razem. Dopiero w wannie – gdy W. przestał krzyczeć, a Marcus obrócił go tak, by trzymać jego twarz w dłoniach – zrozumiał, że to nie wina ich błędnych kalkulacji. W. patrzył na niego tak, jak miał już nigdy nie patrzeć. Przynajmniej Marcus obiecał sobie, że więcej do tego nie dopuści.
Jednak W. Nobilian nie był tamtym młodym wampirem z reakcjami przewidywalnymi do tego stopnia, że początkowo Marcus chciał go zastąpić kimś, kogo uszczęśliwianie będzie prawdziwym wyzwaniem. Jednocześnie pozbycie się W. oznaczałoby porażkę, więc zamiast odpuszczać Marcus postanowił uczynić chłopca interesującym. Jeśli nie pod kątem psychologicznym, to chociaż jako towarzysza podróży. Przez wieki rozwijał i rozpieszczał Wayliama, nie zauważając, że od jego samopoczucia uzależnia własne. Zrozumiał, dopiero gdy W. umierał przed nim na śniegu, a myśl, że mógłby go stracić, wywołała w nim emocje, jakich nie czuł od wieków. Później sprawy się skomplikowały i potrzebował dziesięcioleci, by na nowo nauczyć się swojego chłopca.
Mimo że aktualnie przez większość czasu rozumieli się bez słów, czasem W. reagował w sposób, którego Marcus nie potrafił przewidzieć. Dlatego w tamtej wannie z rosnącym przerażeniem wpatrywał się w przestraszone oczy swojego męża, aż w końcu zapytał, co się dzieje. W. wybuchając płaczem, zaczął błagać, by Marcus nie patrzył na niego jak na rzecz, a Marcus chciałby nienawidzić siebie za to, że znów to zrobił. Jego umysł jednak krążył wokół: Proszę, nie bój się mnie, więc zamiast przepraszać, zapewniał, że W. nie jest rzeczą.
Kiedy poskładał męża z powrotem – uciszając usatysfakcjonowaną część swojego umysłu, która wiedziała, że W. nie popełni dwa razy tego samego błędu – Wayliam dostał nowy kamień teleportacji i przeskoczył do helikoptera w Pensylwanii. Marcus nie potrafił zrozumieć, dlaczego w tej chwili jego mąż wyglądał tak nerwowo.
– Jeśli chcesz zatrzymać to dziecko...
– Nie chcę go, Marcus.
– Czego w takim razie chcesz?
– Czego ty chcesz?
Marcus prawie zmarszczył brwi.
– Wiesz, czego chcę.
– Nie, nie wiem. Nie rozumiem, dlaczego wciąż mnie karzesz.
– Nie karzę cię.
– Odsuwasz mnie.
– Wysłałem cię do Pensylwanii, ponieważ uznałem, że najlepiej się do tego nadajesz, a czas z dziećmi dobrze ci zrobi. Proponuję ci objęcie tronu, ponieważ to ty i Skat jesteście tutaj istotami z wizją. Chcę wam dać możliwość zrealizowania jej.
W. odwrócił wzrok.
– Co z Lusijem?
– Co uznasz za słuszne.
– Jest za wcześnie, żeby go tam zabrać. Straci do nas zaufanie, jeśli zobaczy niektóre z naszych metod.
– W takim razie zostaw go pod moją opieką. Daj mu czas na naukę i poznanie innych lustrzanych. Pozwól mu zatęsknić za sobą i Skatem. Kiedy zacznie mu naprawdę zależeć, zabierzesz go ze sobą.
◊◊◊
Edwin przerabiał w głowie piąty scenariusz nadchodzącej kłótni z Jamesem. Nie, nie kłótni. Nie będzie kłótni. Jasno przedstawi swoje żądania, a James je zaakceptuje i zabierze go na pogrzeb Valarie. Edwin będzie mógł pożegnać wuefistkę, która uratowała mu tyłek, gdy stłukł perfumy w sklepie i przy okazji bliżej przyjrzy się rodzinie swojego chłopaka. Przyjaciele Tamsena nie chcieli mu nic więcej powiedzieć, a trochę bał się zapytać Jamesa, do jakiego rodzaju sekty należy.
Słońce topiło sople lodu za oknem, pierwsze kwiaty przebijały śnieg, pogoda obiecywała piękny dzień. Malarz prawie jej uwierzył, jednak gdy poczuł dłoń na ramieniu, już wiedział, że kłamała.
– Puść mnie. – Odwrócił się do Olliego.
O dziwo Ollie posłuchał. Nie tracąc czasu, Edwin ruszył w stronę swojego pokoju. Ollie za nim.
– Zostaw mnie – warknął, ale tym razem Były Numer Dwa go zignorował.
Mógł poszukać Yo, ale narastający gniew mu nie pozwolił. Nogi same zaprowadziły malarza do sypialni, ręce same włożyły klucz do zamka i odtworzyły pokój. Wszedł. Chciał zatrzasnąć drzwi, ale nie zdążył. Ollie wszedł za nim. Edwin odsunął się pod samo biurko.
– Czego chcesz?
– Porozmawiać.
– Nie będę z tobą rozmawiać.
– Już to robisz, Edwin.
Cholera. Miał rację.
– Nie chcę z tobą rozmawiać.
– A ja chcę tylko zapytać, jak się czujesz.
– Chujowo, odkąd cię zobaczyłem, a teraz wyjdź.
Ollie pokręcił głową, dramatycznie wzdychając.
– Pytam o Necja. Devir nawet nie zauważył, że coś jest nie tak i cię zostawił, więc pomyślałem...
– Myślenie nie jest twoją mocną stroną.
– Złośliwy jak zawsze.
– Kazałem ci wyjść.
– Nie muszę cię słuchać, bebe*.
Edwin parsknął.
– Oczywiście. Ty nigdy mnie nie słuchasz.
Ollie zmienił temat:
– Chciałbym mieć z tobą kontakt. Nie mówię, że mamy się przyjaźnić, ale jeśli chcesz, to z jasne.
Needly odpowiedział zimnym uśmiechem.
– Obawiam się, że mamy różne definicje przyjaźni.
– Nadal jesteś zły o tamto? Źle odczytałem sygnały. Moja wina. Przepraszam.
– Jakie, kurwa, sygnały? – Zacisnął rękę na uchwycie szuflady.
– Nie protestowałeś. Skąd miałem wiedzieć, że ci się nie podoba?
– Nie wiem, kurwa. Zapytać? Obserwować mowę ciała? Porozmawiać ze mną?
Ollie się zawahał, jakby wreszcie do niego dotarło, że zjebał. Przez krótki moment Edwin pozwolił sobie mieć nadzieję, że tak właśnie jest. Później Ollie prychnął, wzruszył ramionami, otrząsając się z poczucia winy i rzucił:
– Przesadzasz.
Cały żal, cała wściekłość, ogień wypełniający Edwina – umarły. Powoli otworzył szufladę. Pierwszy raz odwrócił wzrok od Olliego, prawie uśmiechnął się na widok scyzoryka. Wyciągnął szwajcarski nóż oficerski, rozłożył ostrze. Gdy znów skrzyżował spojrzenia z Olliem, coś się między nimi zmieniło. W ich postawach. Wtedy jeszcze nie potrafił powiedzieć co. Nie myślał o tym. Tak naprawdę nie myślał o niczym.
Ollie wyszedł. Edwin wpatrywał się w zamknięte drzwi, aż otępienie zniknęło. Zachłysnął się powietrzem jak tonący, upuścił nóż, wypuścił drżący oddech. Miał się rozpaść, ale ktoś szarpnął za klamkę i...
– Ej, stary, wszystko gra? – Yo wszedł do środka. – Widziałem, jak ten mały chuj stąd wychodzi.
Czuł, że trzęsą mu się ręce.
– Masz...? – Przyłożył dwa palce do ust. Równolegle. Nie trzymał ich pod kątem, odkąd ktoś powiedział mu, że pali jak dziwka. Typ później oberwał od Charliego, ale jego słowa wryły się w psychikę Edwina.
Zaskoczony Yo wyciągnął paczkę z kieszeni. Podał Edwinowi, informując, że gaz w zapalniczce prawie się skończył. Edwin nerwowo pokiwał głową, włożył papierosa do ust i wyciągnął palnik laboratoryjny z biurka. Prawie podpalił sobie grzywkę, a Yo wyglądał na przerażonego, gdy patrzył, jak Edwin nachyla się do płomienia, ale ostatecznie odniósł sukces bez najmniejszego poparzenia. Otworzył okno i usiadł na parapecie.
Po pierwszym zaciągnięciu popłakał się od kaszlu.
Yo z niepokojem obserwował, jak Edwin próbuje palić, krztusi się i płacze, ale nie przestaje. Nie wiedział, czy to już samookaleczanie i czy powinien zareagować. Właściwie żałował, że wszedł do tego pokoju. W przebłysku rozsądku schował paczkę do kieszeni. Nie wyciągnął jej, gdy Edwin złamał papierosa podczas próby strzepnięcia popiołu i domagał się następnego. Ściągnął malarza z parapetu, gdyby chciał skakać. Zamknął okno.
– Powiesz, co się stało?
Edwin dłuższą chwilę wpatrywał się w podłogę.
– Miałeś kiedyś wrażenie, że zaraz kogoś zabijesz?
– Przez większość czasu, gdy z tobą rozmawiam.
– Nie: Ale on mnie wkurza. Jeszcze słowo i normalnie go zabiję. – Podniósł wzrok. – Czy kiedyś po prostu wiedziałeś, że za chwilę wbijesz komuś nóż w tętnicę i w ogóle nie myślałeś o konsekwencjach?
Jeśli do tej pory Yo wyglądał na zaniepokojonego, teraz zaczął się bać.
– Nie.
Edwin pokiwał głową. Oblizał usta.
Stali obok siebie w niezręcznej ciszy. Yo czuł, że musi o coś zapytać. O cokoliwek. Byle zmienić temat.
– Co u twoich matek?
– Dobrze. Co u twoich ojców?
– Znowu pokłóceni.
– Po czyjej jesteś stronie? – Edwin nie dodał: tym razem.
– Wujka. Ojciec nawet do mnie nie dzwoni.
– Słabo.
– Ta.
Po następnych minutach niezręcznej ciszy Yo oznajmił, że lepiej już pójdzie. Edwin zatrzymał go w drzwiach.
– James nie może się o tym dowiedzieć.
W jego głowie Devir powtarzał jak mantrę: Spalę go żywcem, a Edwin nagle nie chciał, żeby James kogoś krzywdził. Nie ze względu na Olliego. Po prostu nie chciał go stracić i jeśli musiał kłamać, żeby go chronić, mógł z tym żyć.
Yo przytaknął.
– Trzymamy swoje sekrety.
– Trzymamy.
✭
*w ameryce łacińskiej stosowane jako baby
james: i will kill for you
edwin: i will die for you
proszę im wytłumaczyć, że mogliby po prostu ze sobą rozmawiać i nie składać obietnic, które sparawią, że druga strona będzie próbowała chronić pierwszą własnym kosztem. dziękuję
dwudziestypiąty września roku zagłady
fun fact: sprawdzając, jak to zapisać (wciąż nie wiem, czy jest poprawnie) dowiedziałam się o istnieniu zegara zagłady. fuck u google. to miał być żart.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro