Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ciemność

 – Kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości – rzucił Wymond, gdy James zabrał jego ostatnie ciastko.

Mimo że wszyscy byli bardziej dorosłymi niż dziećmi, Gloria kategorycznie zabroniła przynosić pieniądze. W swojej błyskotliwości Edwin wywnioskował z tego, że Devir dobrze gra w pokera. Pamiętał o alergii na czekoladę, więc przed spotkaniem w pokoju Jamesa, czyli po środowej kolacji, zabrał ze swojej sypialni Oreo. Liczył, że na koniec wieczoru wszystkie do niego wrócą.

Klęcząca przy łóżku Gloria, uśmiechnęła się do swojego chłopaka.

– Powinnam szybko przegrać, żeby nam się układało?

– Jak iść na dno to razem – skomentował Edwin.

Wymond siedział po turecku naprzeciwko leżącego malarza, ale odpowiadając, patrzył w bok, gdzie Gloria podpierała brodę na dłoni.

– Lepsze to niż samotność na szczycie.

– Wolę szczyt. – James siedział z szeroko rozstawionymi nogami na fotelu, który odsunął od biurka i wcisną w przerwę między łóżkiem a ścianą. Łokcie oparł na kolanach, więc z kartami w dłoniach oraz rozpiętą u góry koszulą wyglądał niemal drapieżnie.

Pozycja musiała być niewygodna, bo James zajął miejsce Wymonda, gdy tylko ten wstał.

Wymond objął Glorię i szepnął jej coś do ucha.

– Doradzasz mi, jak przegrać? – Gloria zachichotała.

Leżenie przed Devirem w jego łóżku, nawet podpierając się na łokciach brudnych od wbitych w sweter okruszków, było co najmniej dziwne, więc Edwin usiadł.

Wtedy światła zgasły.

Wszechświat spowiła ciemność, a powietrze przeszył nieludzki krzyk – poetyzując chwilę, w której bębenki uszne wszystkich w promieniu czterech lat świetlnych umarły.

Ogłuchł.

Cholera jasna.

Ogłuchł.

Dobiegł go stuk, kilka szurnięć i przekleństwo Glorii.

– Gdzie to jest!?

Liczył, że szuka latarki.

– James? James! Słyszysz mnie? Odpowiedz!

Ita – wyrzęził potwierdzenie.

– Niech to wampir wyssie! Rozmawiaj ze mną!

Jednak James nie odpowiedział już nawet po łacinie, a Edwin zdał sobie sprawę, że słyszy jego oddech. Szybki. Rozpaczliwy.

Gorączkowe klikanie.

– Gdzie baterie?!

Cisza.

Skrzypnięcie zawiasów.

– James! – Gloria się oddaliła. – Dlaczego nie masz baterii?!

– Szafa...

– Szukam!

Najpierw usłyszał zapalniczkę, dopiero później zobaczył płomień. Jeden zmienił się w dwa, a drugi skończył w jego rękach.

– Trzymaj. – Gloria wcisnęła malarzowi świeczkę.

James wbijał palce lewej dłoni w ramię. Prawej zaciskał na koszuli przy sercu. Rozpaczliwie utkwił wzrok w oświetlonej twarzy Edwina

– Gloria... Boli...

– Needly! Rozmawiaj z nim! Mów coś do cholery!

– Co się dzieje?!

– Mów coś innego!

Gorączkowo szukał tematu, biegnąc wzrokiem po pokoju, ale jedynym, co widział wystarczająco wyraźnie była twarz Jamesa.

– Em. Wiesz. Wiesz, że masz bardzo prosty nos? Wiesz taki jak arystokrata. Pasuje ci. Serio. Chciałbym taki. W sumie to dobrze, że twoje kości policzkowe są takie płaskie, wiem, że w kiblu mówiłem, że to źle, ale wtedy byłbyś taki zbyt... Nudny. Perfekcja jest nudna i... Dlaczego masz tyle świeczek?

Ciemność zmieniła się w półmrok. Wyraźnie oświetlona Gloria zabiła go wzrokiem, choć James nie zareagował.

– W sensie... No bo... Chyba nie wolno, nie?

– On może.

– Och, okej, jasne. Może, James, teraz ty coś powiesz.

Oddech Devira wyraźnie zwolnił, ale usta wciąż drżały.

– Lubię twój nos.

Edwina zapiekły policzki, ale nawet jeśli James to zauważył, nie przerywał.

– I oczy. Wyglądają, jakby niebo zostało niebieskie przy hybrydowym zaćmieniu słońca.

– O, wow. To chyba najmądrzejszy komplement, jaki słyszałem.

James wymusił krzywy uśmiech.

– Nie przyzwyczajaj się. Próbuję odciągnąć myśli.

Mięsień policzka drgnął, a Edwin potrzebował chwili na zauważenie, że odwzajemnia gest.

– Nie przeszkadzaj sobie.

Siedzieli naprzeciwko siebie ze splecionymi nogami na tyle blisko, by czubki ich palców się stykały. Świeczka grzała zmarznięte dłonie, a płomień nadawał miękkość twarzy Jamesa. Słowa zsuwały się niemal bezwiednie. Wzrok pozostał tak samo badawczy, jak zawsze, ale pełen emocji.

Doceniał ironię sytuacji. Najbardziej romantyczną chwilę w jego życiu podyktował paniczny lęk i brak prądu, a dotyczyła Jamesa Devira, który rozpaczliwie uciekał przed strachem.

Hormony krzyczały, że mógłby się w nim teraz zakochać, ale kto ma szczęście w kartach, ten nie ma szczęścia w miłości. Hazardzista, którego opuszki dotykały kostki Edwina, wpisywał się w schemat jego toksycznych chłopaków. A plastyk nie ostrzegał malarza bez powodu.

Jednak wciąż mogło być idealnie, gdyby w tle Gloria nie szukała baterii, a Wymond nie marszczył brwi coraz mocniej i mocniej.

Może też, gdyby drzwi nagle nie uderzyły panny Rived, kiedy Dorian Goldblood wpadł do pokoju.

Momentalnie James zamarł. Wyprostował plecy, uniósł podbródek i tylko zaciśnięte na kocu palce mogły zdradzić strach, ale zasłonił je nogą.

– Czego chcesz, Goldblood?

Wywołany niepokojąco wolno zmrużył oczy. Cienie upiornie kładły się na jego twarzy za sprawą podłogi pełnej świec.

– Sprawdzić, jak się masz.

– Odkąd przyszedłeś gorzej.

Palce Doriana zwinęły się w pięści. Zdobiące je obrączki, migotały groźnie.

– Musisz. Cały czas. Nie możesz choć raz przestać zachowywać się jak zarozumiały dupek i docenić, że się o ciebie martwię.

– Mam być wdzięczny, że traktujesz mnie jak dziecko?

– Zacznij zachowywać się, jak dorosły, to przestanę.

– Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś strasznym hipokrytą?

Westchnięcie później Dorian odwrócił się do Glorii.

– Ogarnij swojego kuzyna.

– Po pierwsze to też twój kuzyn...

– Do mnie się nie przyznaje.

– Po drugie jest po ataku. Trochę empatii.

– Mógłbym prosić o to samo.

– Z powodu? – wtrącił Devir.

Błyskawicznie Dorian stanął nad nim.

– Z powodu?! Staram się! – wybuchł. – Staram się i nikt tego nie docenia! Dbam, żeby nikomu nic się nie stało, żeby... – Spojrzał na Edwina. – Pójdę po psychologa.

Twarz malarza wyrażała „WTF". James tylko bardziej się zjeżył.

– Plastyka.

Wydawało się, że Goldblood zaraz skoczy na Devira, ale tylko warknął i trzasnął drzwiami.

– Ok. To było dziwne – podsumował Wymond.

Gloria westchnęła.

– Dramatyzuje... Chociaż czasami faktycznie przeginasz.

Rozumiał Jamesa, jednak nie zamierzał osądzać, który z kuzynów przesadza. Ocenianie nigdy nigdzie nie zaprowadziło Edwina i znanych mu osób. Nigdzie, gdzie chcieliby się znaleźć.

Mimo wszystko w tamtej chwili życzył Dorianowi potknięcia się o własne ego, ewentualnie stopień, i uderzenia głową w krawędź schodów. Tak, żeby już nie wstał.

Przez Goldblooda James znów zamarzł, a malarz pierwszy raz widział go tak... Miękkiego? Ciepłego? Intymnego?

Skrzywił się, przeszukując w myślach słownik. Oddanie tego farbami byłoby prostsze.

– Co się stało, Edwin?

Dopiero teraz zauważył, że James nie spuszcza z niego wzroku. Ciepły blask tańczył na twarzy Devira, ramiona opadły i tylko skupienie w szarych oczach zabijało wrażenie, że jest spokojny jak nigdy dotąd.

– To moja kwestia, panie Devir.

W odpowiedzi James tylko pokręcił głową.

Gloria zdjęła lustro z drzwi szafy i ustawiła tak, by jak najlepiej odbijało światło.

– Nyktofobia – rzuciła.

Pierwszy raz słyszał tę nazwę, ale „fobia" i wydarzenia sprzed chwili wystarczyły za definicję.

Razem z Wymondem spojrzeli na Jamesa współczująco.

Skupienie stało się lodem, a Edwin mógłbym przysiądz, że wręcz fizycznie poczuł chłód. Koszykarz odwrócił wzrok. Malarz przechylił głowę. Plastyk wpadł do pokoju.

– Wszyscy wyjść.

Grzeczne dzieci posłuchały profesora.

Po drugiej stronie drzwi panował mrok i chaos, a przynajmniej tak artystyczna dusza Edwina postrzegała zamieszanie, wywołane brakiem prądu. Trzaskały drzwi, migały latarki, ktoś coś krzyczał. Podsłuchiwanie Jamesa i nauczyciela nie wchodziło w grę.

Gloria stwierdziła, że musi iść po latarkę. Oczywiście Wymond obiecał jej towarzyszyć. Oboje uznali, że James po rozmowie z profesorem będzie chciał zostać sam.

Edwin miał za dużo pytań i zbyt mało do zrobienia, by wracać do swojego pokoju.

Zastanawiały go przede wszystkim powody.

Może Devir utknął kiedyś w ciemnej piwnicy na wiele godzin. Może rodzice za karę zamykali go w pomieszczeniu bez okien. Może nikt mu nie wyjaśnił, że w mroku nie czają się upiory.

Często wątpił w to ostatnie. Co prawda plastyk poświęcił długie godziny na tłumaczenie, że żaden z nich nie jest przeklęty, że mutacja nie tworzy z nich potworów. Tylko jeśli istnieli teleporterzy, wszystko inne też mogło. Zombie, wampiry, wilkołaki... Zwłaszcza przy tak dziwnym mieście, jak Gold Mount.

Przez pierwszy tydzień w Złotej Szkole zasypiał wpatrzony w okno, śledząc cienie i czekając na atak, który nigdy nie nadszedł. W drugim tygodniu otaczały go ramiona Wtedy Jeszcze Nie Byłego Numer Dwa, tworząc ułudę bezpieczeństwa.

A teraz kręcił się po ciemnym korytarzu, ryzykując wpadnięcie na ścianę. Przez to też uniknął spotkania z plastykiem, gdy ten wyszedł z pokoju Jamesa i skręcił w przeciwnym kierunku. Może gdyby światło wróciło, nauczyciel dostrzegłby podopiecznego kątem oka.

Światło. Nyktofobia.

Niewiele myśląc, wszedł do sypialni Devira.

Cienie tańczyły na ścianach, a James wydawał się taki mały. Zwinięty na łóżku ze wzrokiem wbitym w szafę, poduszką imitującą misia i palcami kurczowo zaciśniętymi wokół latarki.

Plama białego światła natychmiast przeniosła się na twarz Edwina tak, że musiał zmrużyć oczy.

– Co tu robisz? – James już siedział.

Wspomnienie lodowatego spojrzenia Devira w odpowiedzi na odrobinę litości kazało mu kłamać.

– Pomyślałem, że wolisz być sam, a jestem złośliwym artystą, więc zaopiekuję się twoim fotelem.

Odniósł wrażenie, że James się uśmiecha.

Do listy niesprawiedliwości świata należy doliczyć skórzany fotel na kółkach przy biurku Jamesa, podczas gdy Edwin musiał dzielić jedno drewniane krzesło z dwoma palantami.

Potwornie wygodny fotel – pomyślał, siadając.

Podkulił nogi pod brodę. Czas udawania minął.

– Zdejmij buty – polecił zachrypniętym głosem James.

Trzy lata temu pokazałby Devirowi środkowy palec i wyciągnął pomiętą paczkę papierosów, ale teraz był innym Edwinem. Ten Edwin nie buntował się dla samego buntu i unikał nikotyny.

To nie tak, że tamten chciał palić. Dobra. Gdyby nie chciał, nie robiłby tego, ale Ex Numer Jeden uważał dym za seksowny, a tamten Edwin rozpaczliwie pragnął adoracji.

Pamiętał drażniącą woń tytoniu i dezodorantu, posmak w ustach, którego nie potrafiły zabić gumy do żucia. Pamiętał uśmiech Charliego.

Potrząsnął głową.

Prawdopodobnie James czekał, aż coś powie, bo celował latarką w klatkę piersiową malarza i nie poruszał się.

– Dlaczego wtedy uciekałeś do łazienki?

– Żeby nikt nie widział, jak biegam w mokrych skarpetkach po szkole.

Chciał się wtedy teleportować, by ratownik na pewno go nie znalazł, ale zdał sobie sprawę, że James może za nim pobiec. Poza tym nie powinien znowu denerwować plastyka.

– Nie mówię o sobocie.

– Och.

W swojej naiwności założył, że James już nie zapyta o ich pierwsze spotkanie. Nie wiedział, jak odpowiedzieć, by się nie zdradzić. Za to wiedział, jak usprawiedliwić milczenie.

Wciąż skulony spojrzał Devirowi w oczy.

– Dlaczego boisz się ciemności?

Po raz pierwszy zobaczył, jak James ucieka wzrokiem.

Uśmiechnął się bez przekonania.

– Szczerość za szczerość, panie Devir.

– Więc będziemy milczeć, panie Needly. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro