Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

biała sukienka

ostrzeżenie: dekapitacja i dużo krwi od Wstał ze zbyt miękkiej kanapy do – Zostanie tutaj. streszczenie na dole.

Wszystko w elfach było bardziej. Ciemną skórę miały bardziej ciemną niż ludzie, jasną bardziej jasną. Bardziej szpiczaste uszy, bardziej okrągłe oczy, bardziej drapieżne uśmiechy.

W. został zaproszony do pokoju z niskim stołem i niedobranymi meblami. Pomiędzy kwiecistym fotelem a kraciastą pufą stała obita skórą kanapa. Na kanapie leżał blady, ale jeszcze nie trupioblady, elf. Wstał, widząc wampira.

– Pan Nobilian. Cóż za niespodziewajka... Przepraszam. Niespodzianka. Gwara. Rozumie pan.

– Rozumiem.

– To... jak wy to mówicie? To zaszczyt pana poznać.

– Mnie również jest miło – nie zmuszał się do emocji. Mówił beznamiętnie, patrzył pustym wzrokiem, twarz utrzymywał kamienną. Elf z trudem ukrywał niepokój.

– Co pana do nas kieruje?

– Sprowadza – poprawił W.

– Co pana do nas sprowadza?

– Śmierć Nejca Matija.

Elf przyłożył palce do skroni.

– Matij, Matij. – Zwrócił się do pokrytego bliznami podwładnego. – Skąd to znam?

– Valarie o nim mówiła.

– A tak. Moje kondolencje.

W. postanowił się nie zastanawiać, jak często elf używał tego sformułowania. Łacina jak każdy język ewoluowała. Za czystą uważano formę stosowaną przez urzędników Granicy i w niektórych jej regionach, zwłaszcza tych świeżo zagarniętych. Poza tym w stolicach poszczególnych części, ale multikulturowość tych wymiarów pozwalała usłyszeć na ulicy każdą odmianę. Świat, z którego pochodziły elfy, od dawna był połączony z Granicą, jednak zachował względną czystość etniczną, co pozwoliło na wykształcenie dialektu. Oczywiście wiele zwrotów się pokrywało, ale W. nie wiedział, czy moje kondolencje do nich należał.

– Był pod wpływem waszych narkotyków – poinformował Nobilian.

– Nie zakazaliście nam sprzedawaniać ich nauczycielom.

– Nie przewidzieliśmy konsekwencji.

– Nie możecie nas za to karać.

– Nie zamierzamy.

– To, co pan tu robi?

– Musicie opuścić miasto.

– Ale–

– Nie karzemy was. Przeciwdziałamy.

– Nie musimy was słuchać.

– Sugerowałbym jednak to robić.

Elf zamilkł na chwilę.

– Jeśli wyślemy drugiemu Nobilianowi pańską głowę...

– Nie radzę.

W takich momentach zgraja złoczyńców bezmyślnie rzuca się na głównego bohatera i spektakularnie przegrywa. Elfy czytały książki albo bały się wampirów, bo odpuściły. Chociaż bały się nie tego Nobiliana, co trzeba.

W. nie ostrzegał ich przed sobą. Nie wygrałby w otwartej walce. Gdyby do takiej doszło, Marcus miał dostać jego głowę, włożyć ją do zbiornika z krwią i czekać, aż reszta ciała odrośnie. W międzyczasie zdążyłby go pomścić, a bez męża powtarzającego: Marcus, nie przy każdym bardziej dramatycznym pomyśle, jego wyobraźnia nie miała granic. W. już i tak na zbyt wiele mu pozwolił przy Wiceksiężnej ojczyzny Lusija.

Tydzień wcześniej, trochę ponad dobę od powrotu W. i adopcji Lusija, Marcus przyszedł z jedną ze swoich próśb. W. tego dnia postanowił przypomnieć samemu sobie, kim jest, więc wplótł we włosy diamenty i włożył jedną z szytych na miarę sukienek – długą i białą. W tym stroju, ze skrzyżowanymi nogami i prostymi plecami, grał ze Skatem na konsoli. Skat z głową śpiącego jednorożca opartą o udo pół leżał na kanapie, którą kiedyś znalazł na śmietniku i uznał za najwygodniejszy mebel wieloświata. W przeciwieństwie do szefa nie potrzebował wymyślnych ubrań, żeby znów czuć się dobrze. Wystarczył szary dres i stary T-shirt. Pomiędzy lustarzanym a wampirem na podłodze siedział Lusij w nowym golfie i materiałowych spodniach – dziele ulubionej czarownicy W.

Nie usłyszeli miękkich kroków Marcusa, gdy wszedł do pokoju. Stanął przy W. Chwilę patrzył w ekran, zanim zapytał:

– Jesteś od niego szybszy, dlaczego przegrywasz?

Zaskoczony Lusij prawie krzyknął. Skat tylko zerknął na Marcusa tak, by nie stracić ekranu z pola widzenia. W. nawet nie drgnął, żeby okazać zdziwienie. W zamian rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu, bo miał na to ochotę.

– Czuję się jak dziecko ze zbyt ambitnym rodzicem – skomentował.

– Nie jesteś? – Marcus nie miał ochoty się ironicznie uśmiechać.

– Jeśli jestem, tato, wyjdź. Przeszkadzasz.

Marcus nie wyszedł. Zaczekał, aż Skat ostatecznie wygra. Wtedy powiedział coś, czego lustrzany miał nadzieję nie słyszeć w najbliższym czasie.

– Mam do was prośbę.

W. odłożył szary kontroler. Obrócił się do męża z powagą, jakiej Lusij nigdy u niego nie widział.

– Ustaliliśmy, że dajemy odpocząć Skatowi.

– Wolę nie wysyłać cię samego. To nie powinno zająć wam wiele czasu.

– O co chodzi? – wtrącił Skat.

– O pokaz siły – odpowiedział W. – O co mogłoby chodzić?

Nie chciał nazywać tego zemstą. Dla Marcusa sprawa nie była aż tak osobista, ale wystarczająco prywatna, by nie angażować w nią kolejnych osób. Również nie chciał nazywać tego zemstą, bo wiedział, że nie mogli sobie pozwolić na przemoc motywowaną emocjami, jednocześnie musieli pokazać, że nikt nie może im bezkarnie grozić.

Wstał ze zbyt miękkiej kanapy, by omówić szczegóły i dać Skatowi czas na połączenie kropek. Lustrzanemu brakowało kilkuset lat praktyki w odgadywaniu zamiarów Marcusa. Za to zdążył się nauczyć, że Marcus nie zabija ludzi. Niszczy. Dlatego nie wyglądał na zaskoczonego, gdy W. kazał zabrać się do sypialni męża Wiceksiężnej. Nie wyglądał też na przejętego, gdy mężczyzna stracił głowę. W. był szybki, chłodny, profesjonalny. Z takim Skat mógł pracować. Z W., który kręci się po pokoju ze ściętą głową w rękach – nie. Zapalił pierwszego papierosa.

W. nie odczuwał przyjemności ani podrzynając mężczyźnie gardło, ani odcinając głowę, ani szukają najlepszego sposobu na wyeksponowanie zwłok. Gdyby było inaczej, nie mógłby tego robić. Zasada pierwsza: żadnego sadyzmu. Zasada druga: żadnych kłamstw. Zasada trzecia: planować wspólnie. Przy ustalaniu ostatniej wzięli poprawkę na sytuacje kryzysowe, wymagające improwizacji lub szybkiej zmiany wcześniejszych decyzji.

Ostatecznie postawił głowę na toaletce, a korpus posadził na krześle przed nią. To drugie zajęło dłuższą chwilę, bo zwłoki nie chciały utrzymać się w odpowiedniej pozycji. Przy okazji W. poprawił własne włosy i wygładził pokrytą czerwonymi plamami sukienkę. Marcusowi się spodoba.

Po zgaszeniu papierosa na ścianie Skat teleportował ich do pokoju syna Wiceksiężnej.

Chłopiec już spał. Przy włączonym świetle, chociaż musiał być w wieku Lusija lub odrobinę starszy. Może w wieku Jamesa. Może też czuł się bezbronny w ciemności. Patrząc po czarnej pościeli i ciemnych meblach, też nie chciał się do tego przyznać. Może pił kawę bez mleka, powtarzając, że jest w kolorze jego duszy i krzywił się, gdy nikt nie patrzył.

W. potrząsnął głową. Skat zdążył zapalić i odwrócić się do okna. Dobrze, że W. nie czuł przyjemności. Inaczej Skat musiałby zabić chłopca za niego.

Powstrzymał się przed dotknięciem twarzy dziecka. Podniósł jedną z licznych poduszek, ale zaraz ją odłożył. To by trwało zbyt długo. Sięgał po nóż, kiedy chłopiec otworzył oczy, poderwał się i już miał krzyknąć. W. jednym ruchem skręcił mu kark. Później kręcił dalej, aż skóra pękła przy akompaniamencie chrupnięć kręgosłupa. Przytrzymał korpus kolanem, żeby oderwać głowę. Zapytany, nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego jej nie odciął. Nakrył zwłoki kołdrą po samą brodę. Z daleka nie było widać krwi. Kiedy znikali, zdał sobie sprawę, że to dodatkowe okrucieństwo.

Następny pokój był jasnoniebieski. Czysty, niewinny. W. pamiętał czasy, gdy róż przypisywano chłopcom jako kolor rozwodnionej krwi. Pokój był jasnoniebieski, wykładzina miękka, a w dużej kołysce na środku leżała mała dziewczynka.

To brzmiało tak prosto, gdy rozmawiał z Marcusem. Chciała dekapitacji, więc nie widzę powodu, by jej odmawiać. Oczywiście Marcus uprzedził go, kogo ma zabić. Wtedy wzruszył ramionami, bo przecież wiek jest pojęciem względnym. Jako wampir przez stulecia nie zwracał uwagi na to, kto ile ma lat. Każdego mógł przemienić i uczynić swoim dzieckiem. Dopiero pierwszy Rived sprawił, że stał się miękki. W tamtym okresie ogólnie nie grzeszył siłą charakteru, ale jeszcze nie zachwycał się każdym niemowlęciem w zasięgu wzroku. Kiedy wziął na ręce Gabrielle i poinformował Marcusa, że ten jest jego, coś się zmieniło.

Skat z zamkniętymi oczami palił trzeciego papierosa. Czwartego wsunął za poprzebijane kolczykami ucho. Przez krótki moment W. chciał zapytać, jak może go z tym zostawiać samego.

Znów spojrzał na dziewczynkę przed sobą. Spała z kocykiem zaciśniętym w maleńkiej piąstce. Wyciągnął do niej rękę. Chciał tylko jej dotknąć. Przeprosić za coś, co zaraz zrobi.

Dziewczynka zacisnęła dłoń wokół jego palca i W. przepadł. Podniósł dziecko drugą ręką. Przytulił do piersi. Szturchnął Skata czubkiem buta. Skat otworzył oczy i prawie zapytał, co tak szybko.

W. w zakrwawionej sukience, z dzieckiem w ramionach i desperacją odmalowaną na twarzy zbyt słabo, by była wyolbrzymionym cieniem emocji, odebrał mu głos.

Wrócili do domu. W. niepewnie przeszedł do gabinetu Marcusa. Marcus musiał coś wyczuć, bo podniósł głowę, zamiast skończyć pisać i dopiero poświęcić całą uwagę mężowie. Wstał od biurka, a W. już wtedy zaczął się tłumaczyć.

– Pomyślałem, że lepiej zabrać dziecko, żeby zastanawiała się, czy żyje.

– Pomyślałeś to przed czy po tym, jak zmieniłeś nasz plan bez konsultacji ze mną?

Marcus mówił spokojnie. Tym samym tonem, którym pytał, jaki W. chce kolor garnituru i czy powinni zacząć wojnę. Ten ton już nie robił wrażenia. Mimo to W. zesztywniał, bo spojrzenie Marcusa nie wydawało się martwe, rozbawione ani miękkie. Patrzył na W. jak na ulubioną filiżankę po zauważeniu skazy na idealnej porcelanie.

Oboje wiedzieli, że każdy logiczny argument za zatrzymaniem dziecka wymyślił lub wymyśli dopiero po fakcie.

Napięta atmosfera obudziła dziewczynkę, a ta zaczęła płakać.

– Ucisz ją – rozkazał Marcus, nie patrząc na dziecko.

Zerwał kontakt wzrokowy, żeby sztywno uśmiechnąć się do dziewczynki. Próbował uspokoić ją wolną ręką, powtarzając ciii, ale znów chwyciła go za palce. Tym razem włożyła jeden do ust i zaczęła ssać krew swojego ojca lub brata. Pewnie obu.

– Zostanie tutaj, dopóki jej matka się ze mną nie skontaktuje – oznajmił Marcus. – Ty polecisz do Pensylwanii. Kilka minut temu odebrałem telefon od Jeffreya Goldblooda. Nejc nie żyje. – Nie zareagował na niedowierzanie W. – Oddaj ją komuś i weź prysznic.

Jak w półśnie przekazał dziecko pierwszej napotkanej osobie, wszedł do pierwszej mijanej łazienki i nalał wody do wanny. W jego umyśle wirowały wspomnienia z istotami, których nie zdążył poznać. Ich uwielbienie, desperacja i rozpacz. Zastanawiał się, czy Marcus tak na nie patrzył. Czy to był moment, w którym docierało do nich, że to koniec, że już nigdy nie będzie tak samo, że nic więcej nie mogą zrobić. A później tłumaczył sobie, że to nie tak, że nie może tak myśleć. Gdyby mógł zobaczyć ich perspektywę, spojrzeć cudzymi oczami na cudzego Marcusa i ocenić swoją sytuację... Krzyczał. Najpierw w przestrzeń. Później w wodę. Nie wiedział, kiedy wszedł do wanny.

Marcus, Marcus, który nigdy nie biegał, wpadł przez niedomknięte drzwi. W butach wszedł do wanny. Objął W. od tyłu. Nigdy nie biegał, nigdy nie moczył ubrań, ale zawsze tam był, gdy jego chłopiec się rozpadał. Był tam, żeby pozbierać kawałki i złożyć go na nowo. Zawsze trochę inaczej. Trochę bardziej idealnie.

W. otrząsnął się ze wspomnień i skupił na przywódcy elfiego kartelu przed sobą.

– Macie tydzień. Znikacie, a my nie ingerujemy w wasze interesy i wy w nasze.

– Dwa.

– Nawet dwa i pół. Za trzy tygodnie w mieście ma nie być ani jednego waszego elfa.

◊◊◊

Pamiętał małą dziewczynkę z lśniącymi zielono-niebieskimi oczami, skórą pokrytą piegami i szelmowskim uśmiechem. Pamiętał butną nastolatkę z włosami ściętymi nożem do sera. Pamiętał zakochaną podróżniczkę. Pamiętał życie w kobiecie, która właśnie zapadała się w sobie, słuchając o odwyku. Bo to na tym się skupił. O drugiej opcji mogła opowiedzieć jej własna wyobraźnia.

– Każesz mi wybierać – przerwała mu – między powolną śmiercią a jeszcze wolniejszym umieraniem.

Zmarszczki zdawały się pogłębiać na jej twarzy. Ciężkie powieki na wpół zasłaniały matowe oczy.

Przekrzywił głowę.

– Czy tak postrzegasz życie? Jako powolne umieranie?

W odpowiedzi tylko uśmiechnęła się ponuro. Wstała z poprzecieranego krzesła i podeszła do ozdobionej potłuczonymi kafelkami komody. Z jednej z szuflad wyciągnęła pudełeczko tabletek. Wysypała zawartość na dłoń i z tym samym uśmiechem odwróciła się do wujka.

– Przyniesiesz mi wódkę?

Nie spodziewał się tego. W jakiś sposób uwierzył, że wybierze jedną z przedstawionych opcji. Może zapomniał, z kim rozmawia. Gdzieś tam pod warstwami zmęczenia zobaczył dziewczynę, która nie została lustrzaną, więc spakowała plecak i rozpoczęła własną podróż. Tę, która dzwoniła do niego, gdy bała się poprosić rodziców o pomoc. Tę, której nie potrafił odmówić, nawet jeśli oznaczało to tygodnie negocjacji, żeby wyciągnąć grupę bezużytecznych ludzi z indyjskiego więzienia.

Teleportował się do Norwegii, by omówić zmianę planu z Marcusem, Kilka minut później wrócił z rakiją, bo nic innego nie znalazł. Podał butelkę Valarie i patrzył, jak jego mała dziewczynka ze łzami w oczach popija tabletki. Kiedy ogień w gardle powstrzymał ją przed kolejnym łykiem, wytarła usta rękawem. Położyła się na łóżku i wyszeptała:

– Zostaniesz ze mną?

Bez słowa usiadł na skraju materaca. Zamknął jej pomarszczoną dłoń w swoich – porcelanowobiałych, gładkich i zimnych.

Valarie zamknęła oczy. Łzy lśniły na siwych rzęsach.

– Zaśpiewaj mi kołysankę. Tę o matce, która musi zabić swoje dziecko.

Więc W. śpiewał.

Sofðu unga ástin mín...

A kiedy puls Valarie zwolnił pod jego palcami, pocałował ją w czoło i cicho poprosił:

– Przytul ode mnie Kristin.

◊◊◊

George Goldblood zawsze wolał psy od ludzi. Były lojalne, miały miękkie futro i cieszyły się na jego widok bardziej niż własna żona. Pewnie wolał je również od wampirów.

Ludzie stanowili dobre źródło pożywienia, ale nie ufał im jako pupilom. Spiskowali przeciwko wyższemu gatunkowi. Zdradzali i demoralizowali swoich właścicieli. Buntowali się, a ich słowa mogły boleć bardziej niż ugryzienia.

Nigdy nie zakazał tego prawnie, ale jego własne dzieci nie mogły bawić się z cudzymi ludźmi, a co dopiero posiadać własnych. Dlatego tak się wściekł, gdy pod łóżkiem Jeffreya znalazł chłopca, którego powinien dawno zjeść.

Chłopiec miał na imię Ytr i w przeciwieństwie do innych ludzi potrafił rozbawić małego księcia wampirów. Co prawda przyjaźń z człowiekiem nie przeszkadzała Jeffowi w zjadaniu jego pobratymców, jednak z perspektywy czasu mógł powiedzieć, że ułatwiła mu zaakceptowanie nowej sytuacji. Tej, w której znalazła się cała jego rodzina, gdy dwójka martwych wampirów postanowiła ich porwać przy pomocy zbuntowanego lustrzanego podróżnika. Nie tylko nauczył się szacunku do każdego człowieka, ale też z niektórymi wytworzył więź.

Jeff nie spodziewał się, że Valarie Devir należała do tych drugich. Mimo to siedział na jej łóżku, wtulony w pluszowego słonia od Nejca, i zastanawiał się, dlaczego ludzie tak szybko odchodzą. Nie potrafił przestać winić ich rodziny, a przede wszystkim nie potrafił przestać winić siebie. Gdyby zorganizował Nejcowi lepszą pomoc, gdyby poświęcał więcej uwagi Valarie...

Otworzyły się drzwi do pokoju i przeszła przez nie ciemność. Jeffrey prawie krzyknął, ale węch wyprzedził wzrok i nagle zrozumiał, kto przed nim stoi.

– Jak to robisz?

– Lumokineza – odpowiedziała Valarie.

Postać psychokinezy umożliwiająca panowanie nad światłem przybierała różne formy. Znał istoty, przypominające żywe żarówki. Znał lumokinetyka, który wypalił skórę na twarzy W. promieniami słońca z dziurki od klucza. Słyszał o istotach zdolnych do zakrzywiania światła wokół siebie tak, by nikt nie mógł ich zobaczyć.

– To zaawansowana forma.

– Iluzji Nejca też nie doceniałeś.

Zabolało. Musiała zauważyć zmianę na jego twarzy, bo zaraz dodała:

– Przepraszam. – Podrapała się w nos. – Zaraz sobie pójdę. Przyszłam po trochę zapasów.

Uklęknęła na pstrokatym dywanie i zanurkowała pod łóżko.

– To jakiś wielki spisek Nobilianów? – zapytał.

– Raczej przeciwko nim.

Przymknął oczy.

– Dlaczego mi o tym mówisz?

Milczała, dopóki nie wypełzła spod łóżka razem z orientalną szkatułką i skrzynką z kości.

– Bo chciałbyś być na moim miejscu.

Wziął bardzo powolny wdech.

– Chciałbym?

– Tak. Może nie chciałbyś fałszować swojej śmierci i uciekać z bandą elfów, bo masz krewnych, którym na tobie zależy, ale chciałbyś być wolny.

Potrzebował chwili na przetworzenie informacji.

– Od jak dawna to planowaliście?

– Od kilku miesięcy. Chciałam zaczekać, aż James skończy szkołę, ale sytuacja się skomplikowała.

– Przekazałaś mu wszystkie pieniądze, w jaki sposób zamierzasz...?

– Wszystkie? – Uniosła brwi. – Za kogo wy mnie macie?

Wolał nie odpowiadać.

– Jestem Devirem... – kontynuowała – co o niczym nie świadczy, bo ty jesteś Goldbloodem.

– Nie rozumiem.

– Nie mogę usprawiedliwiać sprytu genami, skoro ty w ogóle nie przypominasz swoich krewnych... Źle to ujęłam. Twoje córki są do ciebie bardzo podobne, może oprócz tej ze śmiesznymi brwiami, ale twoi bracia, ojciec, ciotka, kuzyni... kogo ty tam jeszcze masz w swoim pokoleniu i tym starszym...

– Żonę – podpowiedział.

– Nie. Salome też traktuje nas jak ludzi.

– Nie powiedziałbym.

– Miałam na myśli, że nie traktuje nas jak jakiś podgatunek. Ale i tak ciebie zawsze lubiłam najbardziej. Nie mów W. W ogóle nic nikomu nie mów.

Chciał jakoś ją zapewnić, że może mu zaufać, ale wyciągnęła z szuflady podejrzaną fiolkę. Zgromadziła światło wokół etykiety, zanim ze zmarszczonymi brwiami przeczytała nazwę.

– To, to. Wujku, nie chcę, żebyś miał przeze mnie kłopoty. Jeśli to wypijesz – podała mu fiolkę – zapomnisz, że tu byłam. Na oko połowę. Po całej możesz zapomnieć, że umarłam, a tego nie chcemy.

– Nie umarłaś – zaprotestował, jakby próbował zapewnić o tym samego siebie.

– Lepiej, żebyś o tym nie pamiętał na moim pogrzebie. A i połóż Nejcowi pluszaka na grobie. Ja mogę nie dać rady.

Zostawiła fiolkę na łóżku, podniosła swoje rzeczy i znów zmieniła się w ciemność.

streszczenie fragmentu: w. mści się na wiceksiężnej, która chciała go skrócić o głowę. wbrew woli marcusa porywa jej dziecko. poniżej spoilery do rozdziału.

możecie podziękować CynicznaCecylia

na początku to brzmiało jak piękne ff i myślałam, że nie dam rady tego zmienić na coś swojego. poza tym bardzo chciałam wpleść w jeden z ostatnich rozdziałów to:

i pewnie bym to zrobiła, gdyby motherfucker-chan pomysłu cecylii nie skomentowała tak:

więc jej też możecie podziękować. i tym trzem godzinom w aucie, podczas których miałam oglądać serial, ale nie mogłam wyrzucić z głowy tego pomysłu, dopóki nie przestał brzmieć jak fan fiction. w ten sposób mój sztywny plan okazał się wciąż elastyczny, ale niechętnie wprowadzam zmiany, więc propozycja sprzed kilku rozdziałów jest nieaktualna. (chyba że moja podświadomość uzna inaczej i będzie mnie dręczyć)

19.08.2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro