Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

święta

^spodnie W.

OSTRZEŻENIE O DRASTYCZNYCH OPISACH

Z myślą o wrażliwszych czytelnikach zostały podkreślone dla łatwego ominięcia.

James nie lubił zbędnego wydawania pieniędzy, zgromadzeń hałaśliwych krewnych, konkursu na najdroższy prezent, sztucznego zachwytu, biegających dzieci, kąciku fryzjerskiego wokół W. i stref czasowych, bo u Edwina była czwarta nad ranem.

Siedział pomiędzy rodzicami w zielonym garniturze kilka tonów chłodniejszym od tego ojca i sukienki matki. Xanthia trzymała syna za dłoń, a Kaeden obejmował oboje ramieniem. Za głową Jamesa zakładali się, kto kupił najdroższy prezent.

Na drugim końcu wielkiego salonu Gloria stała przy fotelu babci i opowiadała o czymś któremuś Włochowi. James nie odróżniał trojaczków, ale żałował, że nie jest jednym z nich.

– Nejc! – krzyknęła najmłodsza córka dyrektora i podała podłużny prezent siostrzenicy plastyka, żeby zaniosła go historykowi.

Historyk pod ścianą szeptał o czymś z córką. Nie zorientował się, że spod choinki wygrzebano jego prezent, dopóki mała Dieulafoy nie uderzyła go nim w brodę. Niechcący oczywiście.
Rodzina udowodniła swój poziom empatii salwą śmiechu.

Nejc to Nejc, więc śmiał się z nimi przy rozpakowywaniu, jak się okazało, pokrytego inskrypcjami miecza z zielonkawego metalu.

Spojrzenia większości zgromadzonych padły na Marcusa. Jego z kolei na W.

Młodszy Nobilian siedział na podłodze otoczony dziećmi. Bliźniaki Rived ponadawały imiona kulkom ozdobnego papieru i opowiadały, że to kucyki, które się nie lubią, bo jeden drugiemu ciągle podstawia nogę i mama musi dawać im kary. Tamsen wysłuchiwał tego, czekając, aż wujek wepchnie wszystkie znalezione spinki w jego rude włosy, by podtrzymały dobieranego. Sam W. za sprawą czterech Rosjanek miał już wplecione kilka wstążek od prezentów oraz bombkę. Sześcioletni Kenijczyk biegał wokół nich z kokardą przyklejoną do czoła i udawał Indianina, ale nagła uwaga rodziny trochę go speszyła, więc schował się za wujka oraz cztery kuzynki.

– Tamsen, co zrobiłeś?

– Myślę, że tym razem to wujek.

– Oddam tę bombkę.

– To zabija demony?. – krzyknął Nejc ze swojego końca pokoju, wymachując mieczem nad głową.

– Nie wiem! Znalazłem w łazience!

– Co? – wyrwało się Tamsenowi. – Co miecz robił w łazience?

Marcus miał lepsze pytanie:

– W., co robiłeś w łazience?

– Patrzyłem, jak Ahasa myje artefakty z piwnicy.

Do ogłoszenia przerwy na śniadanie nikt więcej nie dostał nic równie interesującego. Chyba że trzydzieści par białych rękawiczek, za które Gloria podziękowała dyrektorowi uśmiechem.

Później James rozpakował ciężką od kamieni szlachetnych marynarkę. Ojciec Doriana wyglądał na podejrzanie zadowolonego z siebie, a Kaeden mrugnął do syna i powiedział:

– Wiem, gdzie możemy to sprzedać – tak, by Goldbloodzi słyszeli.

Nie wszyscy, bo po śniadaniu Marcus złapał spojrzenie Jeffreya i wyszedł z sali. Dyrektor zrozumiał przekaz, więc tylko westchnął na nadchodzącą pogadankę.

Wyszli do ogrodu, a Jeffrey nie pytał, dlaczego Marcus raz jest wrażliwy na słońce, a raz nie. Wolał cieszyć się ciepłymi promieniami na twarzy.

– O najważniejszych sprawach opowiedział mi twój ojciec, jednakże jestem ciekaw twojej perspektywy i tego, jak się czujesz.

Z mojej perspektywy ta szkoła coraz bardziej przypomina szpital psychiatryczny – pomyślał.

– Jestem zmęczony. – Odwrócił się do ubranego w czerń Marcusa, by nie miał wątpliwości, że mówi prawdę. – Mogę pilnować Nejca i Valarie. Mogę przymykać oko na to, co robią Basile z Honorine i James. Mogę zarządzać telefonami Złotych Dzieci do rodziców i całą biurokracją. Mogę karać za wykroczenia i pomagać ofiarom, nawet jeśli nie chcą karać sprawców. Ale nie mogę znosić wszędzie wtrącającego się Doriana. Chciałby już mieć własną szkołę, myśli, że wszystko zrobiłby lepiej, podważa autorytety...

– Autorytety?

Jeffrey zawahał się tylko przez chwilę.

– Twój i W. Chciałby większej autonomii dla szkół.

– Rozumiem. Co o tym myślisz?

Jeffrey chciał większej autonomii we wszystkim, ale miał na tyle rozumu, by nie powiedzieć tego głośno.

Zatrzymał się pod ogołoconym z liści drzewem. Dłonią w rękawiczce dotknął gałęzi. Wsłuchał się w szelest oszronionej trawy pod stopami. Przyjrzał pojedynczym chmurom.

Co o tym myślał?

– Myślę, że z Dorianem ktoś powinien porozmawiać.

Ktoś powinien wytłumaczyć, skąd wziął się strach przed Nobilianami. I to nie zamierzał być on. Niech Hans wreszcie zajmie się swoim synem.

– Najwyższy czas.

– Zdecydowanie. Jeśli mogę wiedzieć, Dorian za dwa lata znowu skończy szkołę, gdzie trafi tym razem?

– O to powinieneś zapytać swojego ojca, aczkolwiek podejrzewam Brazylię.
Szkoła imienia Hansa Harry'ego Goldblooda. Szanse, że ojciec Doriana zostanie jej dyrektorem, były nieprzyjemnie niskie.

Spacerowali jeszcze chwilę, rozmawiając o ostatnich wydarzeniach w placówce nazwanej na cześć środkowego brata Jeffreya, który zasnął w swoim pokoju, lekceważąc całe zamieszanie z prezentami.

To musiało przynieść pecha.

Właściwie Jeffrey rozmowę uznał za przyjemną. Prosty raport nie wymagał pilnowania każdego słowa, a nawet chłodne promienie słońca poprawiały dyrektorowi nastrój.

Doriana spacer tylko by zirytował, więc po zostawieniu Jeffreya przy choince, Marcus zabrał najmłodszego męskiego przedstawiciela rodu Goldbloodów do gabinetu jego dziadka.

George nie zbierał porcelanowych słoni ani nie trzymał zdjęć rodziny na biurku. Pomieszczenie stylem pasowało do reszty posiadłości, a także poziomem spersonalizowania, bo portrety zmarłych członków organizacji nie dodawały indywidualizmu. Wręcz przeciwnie.

Dla Doriana liczył się cel i najlepszy sposób osiągnięcia go. Autorytet nie grał roli, więc Marcus, zamiast usiąść za biurkiem, zajął miejsce na jednym z krzeseł ustawionych przed, obracając je przodem do drugiego.

Co prawda Dorian nie przywykł do tak małego dystansu, jaki powstał po zajęciu krzesła naprzeciwko wujka, jednak nie zamierzał narzekać.

– Twój wujek wspomniał, że męczą cię pewne wątpliwości.

– Tak. Nie rozumiem, dlaczego dyrektor nie może decydować o czytaniu w myślach Złotym, którzy ewidentnie wiedzą więcej, niż chcą powiedzieć.

– Dorian, czytanie w myślach to poważne naruszenie prywatności. Jesteśmy rodziną, ale przede wszystkim my, wampiry, jesteśmy wspólnikami. Ważne decyzje podejmujemy razem.

Marcus przedstawiał ich jako równych, ale Jeffrey nie dbał o ukrywanie strachu. Częściowo rozumiał oba punkty widzenia, a przynajmniej wiedział, że wynikają z ich pierwszego spotkania.
Tak jak w wymiarze, w którym Dorian przyszedł na świat, dominowali ludzie rozumni, tak w wymiarze, w którym urodzili się jego dziadkowie, rodzice i wszyscy wujkowie z ciotkami, dominowały wampiry złotokrwiste. Oprócz ludzi, czy to w roli zwierząt domowych czy hodowlanych, i wampirów srebrnokrwistych wymiar ten zamieszkiwało niewielu – jak to na Granicy określano przedstawicieli wszystkich myślących gatunków – nadrzędnych. Zdecydowanie mniej niż Doriana, przez co niemal nie grali roli w historii.

Srebrnych osłabiało światło słoneczne, złotych jego brak, dlatego ci pierwsi utworzyli własne państewko, które w pewnym momencie zażądało dostępu do wyrwy w czasoprzestrzeni, łączącej ich wymiar z Granicą Światów. Dziadek odmówił tak, jak odmawiał Granicy sojuszu, bo jednym z warunków było równe traktowanie wszystkich nadrzędnych. Emancypacja ludzi brzmiała absurdalnie również dla poddanych, jednak nie wszystkich.

Garstka aktywistów za sprawą rosnącego zagrożenia wojną ze srebrnymi sprzymierzonymi z Granicą zmieniła się w zorganizowaną grupę buntowników. Doradcy dziadka widzieli w nich znikome zagrożenie, dopóki nie połączyli siły ze srebrnymi. Odtąd walki trwały dzień i noc, a straty po stronie władzy rosły.

Tamtego dnia dziadek z rodziną i przyjaciółmi czekał na śmierć. Usiedli w pokoju pełnym wygodnych kanap, gdzie zwykle spotykali się na wspólne posiłki. Tym razem jedzenie miało przyjść ich zabić.

Zanim buntownicy dotarli do rodziny królewskiej, w jadalni pojawił się portal pod postacią lustra. Dziadek myślał, że Granica daje mu ostatnią szansę, ale jeden z trzech przybyłych mężczyzn powiedział: „Ten wymiar przepadł" a inny dodał: „Co powiecie na ocalenie innego?" W ten sposób Marcus i W. nakłonili przyszłych Goldbloodów do przejścia przez lustro pierwszego Devira. Nie, żeby mieli duży wybór.

Zanim Devir zamknął portal, wskoczył za nimi jeden z buntowników. W. wyrwał mu tchawicę. Planowali stworzenie Złotych Ludzi z trupem na podłodze. Później Devir zabrał zwłoki i nikt nie mówił, że Marcus kazał spuścić z nich krew, ale Marcus kazał spuścić z nich krew. Nie zmarnowałby tyle złota.

Zostali wspólnikami i to widział Nobilian. Jeffreya widział przestrogę w trupie oraz szantaż w ocaleniu przed buntownikami. W pewien sposób oboje mieli rację, dlatego Dorian nie ciągnął tematu.

Rozmawiali o wielu innych rzeczach. Między innymi Dorian opowiedział swoją teorię na temat ostatnich wydarzeń.

James przemycił narkotyki dla Valarie a Najcowi, Basile'owi i Honorine sprzedał alkohol, żeby nie zareagowali zbyt szybko. Później przyniósł kilka butelek do pokoju Edwina, oczywiście od wszystkich wziął za nie pieniądze. Poczekał, aż się spiją, żeby zabrać malarza do swojego pokoju, gdzie spędzili upojną noc. Edwin to sekretny chłopak Jamesa, dlatego Devir tak się zdenerwował, gdy Dorian kilka tygodni wcześniej zasugerował, by skupił się na szukaniu matki dla dziecka i w zamian za sprzedanie alkoholu, nakłonił współlokatorów Edwina do napisania na ścianie niewybrednej uwagi o Dorianie. Następnego dnia również za alkohol współlokatorzy pobili sekretnego chłopaka, wiedząc, że nie złoży na nich skargi. Dzięki temu teraz para dzieli pokój.

Marcus słuchał w skupieniu i zamiast nazwać teorię czystym absurdem, powiedział:

– Wszystko łączy się w logiczną całość, tylko czy na tym, z braku lepszego określenia, przyjęciu byli jedynie podopieczni Nejca, Valarie, Basile'a i Honorine?

– Nie.

– Dlaczego więc sprzedał alkohol Nejcowi, skoro ten nie sprawdziłby ani sypialni Jamesa, ani Edwina? Albo, dlaczego nie otumanił wszystkich nauczycieli? – pominął fakt, że Basile i Honorine nie pili.

Młody Goldblood utkwił wzrok w dłoniach wuja. Długie palce zdobił sygnet z sześciokątem wpisanym w większy sześciokąt, a wierzchołki obu figur połączono odcinkami. Niezwykle skromne w porównaniu do obrączek Doriana.

– Może wiedział, że reszcie nie da rady, ale chciał zminimalizować ryzyko... Albo sprawić, żeby to nie było tak oczywiste, albo zwyczajnie dla pieniędzy.

Mógł nie lubić narzucanych przez Nobilianów ograniczeń, ale cenił Marcusa za umiejętność słuchania i świadomość, że wszystko jest możliwe. Skąd miał wiedzieć, że wuj powtórzy jego słowa Jamesowi?

– Nie wiedziałem, że jestem aż tak genialny – skomentował Devir.

Spacerowali między regałami pełnymi książek w różnym stanie rozpadu.

James podziwiał trzyczęściowy garnitur wujka, choć mundurki skutecznie obrzydziły mu czerń. Dzięki zdobionej lśniącymi wzorami kamizelce i spince do krawatu w kształcie plastra miodu nie mógł zarzucić Marcusowi prostoty czy przesadnej ostrożności. Sam krawat był szeroki i pomarszczony, przez co przywodził na myśl te z dziewiętnastowiecznych obrazów – ascoty.

Natomiast Marcus uważnie śledził reakcje na każde zdanie.

– Nie? Jak więc to wyglądało z twojej perspektywy?

– Ciocia sama przemyciła narkotyki tak jak zawsze. Wujek kupił rum kilka dni wcześniej. Z Dieulafoyami nie mam nic wspólnego. Edwin jest... malarzem, nad którym objąłem mecenat, moim protegowanym, sam nie wiem, ale na pewno nie sekretnym chłopakiem. Mój jedyny związek z imprezą to załatwienie kilku flaszek w zamian za drobne przysługi. Tak, między innymi ten napis, ale nie jestem z niego dumny i nie, to nie był alkohol od ojca. Nie zmarnowałbym go na kogoś takiego jak oni. Sam nie wiem, dlaczego tak się wtedy zdenerwowałem.

– Być może rozdrażniła cię myśl, że Dorian sprowadza twoją osobę do kogoś, kogo jedynym zadaniem i celem życia jest przekazanie genów dalej.

James wypuścił powietrze kilka sekund za późno. W zamian Marcus pozwolił chłopcu zobaczyć cień dumnego uśmiechu.

– Imponująca samokontrola.

– Dziękuję, wujku.

– Musisz pamiętać, że jesteś wartościowym młodym człowiekiem sam w sobie. Ci, którzy cię nie doceniają, pewnego dnia będą przeklinać samych siebie. Nie musisz niszczyć miana szkoły, by to udowodnić.

– Dziękuję, wujku – powiedział z łatwo wyczuwalną dumą.

– Aczkolwiek to dziecko jest mile widziane.

Rozpoznał uszczypliwość w uśmiechu Marcusa, więc odpowiedział identycznym.

– W takim razie matka nie może być byle kim.

– Prosisz, bym znalazł odpowiednią kandydatkę?

– Dziękuję, jednak poszukam na własną rękę.

– Cóż. Nie będę się wtrącać. Opowiedz mi, proszę, o swoim protegowanym malarzu objętym mecenatem.

– Wujku, zdaje mi się, czy kpisz?

– Może odrobinę.

James musiał pominąć kwestię nieregulaminowych teleportacji, by nie wyszło na jaw, że z premedytacją zaniedbuje obowiązki, a tym samym musiał skłamać na temat pierwszego spotkania z Edwinem. W pozostałej części historii trzymał się prawdy, jedynie przemilczał niepokojące myśli odnośnie do swojego malarza. Nie zdążył wspomnieć o propozycji matki, by zabrać Edwina do Szwajcarii, bo przyszła pora obiadu, ale Marcus z pewnością się do domyślił.

Jeśli kolacja czy śniadanie sprawiały wrażenie wystawnych, James nie wiedział jak opisać, wedle brytyjskiej tradycji, świąteczny obiad. Każdy przywiózł coś ze swojego kraju, a Nobilinowie pokusili się o kilka przysmaków spoza wymiaru. Powrót na szkolną stołówkę po duszonych feniksach czy pieczonym udźcu z hipogryfa nie będzie łatwy.

Kiedy już nikt nie mógł zjeść choćby kęsa, na stołach wylądował alkohol.

Matka od razu wstała, tłumacząc, że musi zapalić. James został, dopóki ojciec nie zaczął wspominać Ibizy.

Upewnił się, że nie obudzi Edwina i wyszedł bez słowa.

Telefon do połączeń międzynarodowych znalazł w holu. Wcześniej Edwin zapewnił go, że dzięki rodzinie z Włoch ma wykupioną ofertę na połączenia międzynarodowe.

– Halo? – usłyszał kobiecy głos.

– Wesołych Świąt. James Devir z tej strony. Zastałem Edwina?

– Tak, oczywiście. Edwin! Telefon do ciebie! – Po chwili dodała już oddalona od słuchawki: – Ma przyjemny głos.

– Mamo – syknął Edwin. – Hej, James... Długo wytrzymałeś.

– Zasłużyłem na jakąś nagrodę.

– Panie Devir, nie przewidujemy nagrody za spędzanie czasu z rodziną.

– Powinniście.

– Aż tak źle?

– Ojciec opowiada, jak z wujkiem przepili polaków, ale obudzili się razem w windzie i nie miał siły wcisnąć guzika. Nie rozumiem, dlaczego chwali się takim upokorzeniem.

– Polaków? Myślałem, że to z Rosjanami się nie pije.

– Wzięli ich za Rosjan i prawie oberwali. Zawsze myślałem, że Polacy i Rosjanie się lubią. Wiesz, blok wschodni i tak dalej, a okazuje się, że Polacy traktują Rosję jak byłego okupanta.

– James, z Europy ogarniam tylko Włochy i trochę Anglię. Czym do cholery jest blok wschodni?

– Był. Państwa komunistyczne za czasów zimnej wojny. Nejc lepiej by ci to wytłumaczył.

– Kto?

– Historyk. Opiekun Wymonda. Wszedł do gabinetu dyrektora, kiedy... pokazywałeś obrażenia.

– A, ten Nejc. Zapytał, czy drzwi mnie zaatakowały.

James prychnął ni to z rozbawienia, ni to z irytacji.

– Spędzacie Święta z mamą tylko we dwoje?

Po drugie stronie zapadła cisza.

– We troje.

– Rozwiniesz?

Znów cisza.

– Ja, mama i mama.

Tym razem to Jamesa zamilkł. Potrzebował chwili, żeby zrozumieć i jeszcze jednej, żeby się upewnić, że zrozumiał dobrze.

– Używasz imion, żeby je odróżnić, czy jedna jest mamą a druga mamusią?

– Numeruje – słyszał uśmiech w głosie Edwina. – Biologiczna jest mama jeden. Mama dwa to ta włoszka. I ma na imię Giulietta, więc zawsze wszyscy pytali ją, gdzie jej Romeo, a ona odpowiadała: „Mój Romeo będzie Julią". Więc moja mama poderwała ją w momencie, gdy przedstawiła się „Juliet". Teraz obie mogą to mówić.

– Chciałbym je poznać. Muszą być ciekawymi kobietami.

– Taaa. A twoja?

– Moja kazała zapytać, czy lecisz z nami do Szwajcarii w lutym.

– Co?

– Chce, żebyś mnie niańczył, żeby mogli spędzić trochę czasu sam na sam z ojcem.

– James Devir potrzebuje niańki?

– W opinii swojej matki.

– Chyba nie tylko skoro rozmawiamy.

– Być może James Devir potrzebuje swojego malarza.

– Od kiedy jestem t w o i m malarzem?

– Od kiedy ciągle słyszę pytania o „tego mojego malarza". – Wiedział, że uśmiecha się do ściany jak idiota. – Plotki szybko się rozchodzą.

– Okej. Mam się bać?

– Mojej rodziny? Zawsze.

– Czyli lepiej nie jechać do Szwajcarii?

– Jedź.

– Uch. Okej. Twoje słowo jest dla mnie rozkazem czy coś. Jak to ma dokładnie wyglądać?

– Szwajcaria? Zaśnieżona.

– Pytam o podróż.

– Domyślam się. Pojedziemy do Waszyngtonu po moje rzeczy, rodziców i samolot. Stamtąd polecimy do Mediolanu. To we Włoszech.

– Wiem, gdzie jest Mediolan. Podobno mają piękną katedrę.

– Tę z różowego marmuru? Tak. Jest wspaniała. Moja ulubiona, jeśli chodzi o gotyk.

– Przebija Notre-Dame?

– Zdecydowanie. Notre-Dame jest najsłabsza z najpopularniejszych. Wybiła się na powieści.

– W czerwcu wyszła bajka Disneya.

– Widziałem.

– Nie sądziłem, że oglądasz bajki.

– Ja nie. Moje kuzynostwo tak.

– Wracając do podróży. Lądujemy w Mediolanie. Co dalej?

– Spotykamy się z rodziną z Włoch. Udajemy, że tęskniliśmy. Ja zabieram cię do katedry i opowiadam o witrażach, a moi rodzice wybierają auto. Nocujemy w Mediolanie. O świcie jedziemy do Szwajcarii na wypadek lawiny. Zatrzymujemy się w najwyżej położonym hotelu w Zermatt. Przez tydzień jeździmy na nartach. Wracając, spędzamy noc w Bormio na termach i rano jedziemy do Mediolanu, skąd lecimy do Waszyngtonu, gdzie siedzimy dzień albo dwa i wracamy do szkoły.

– Devir?

– Tak, Needly?

– Nigdy nie byłem w Europie.

– Nie szkodzi.

– Nie umiem jeździć na nartach.

– Nauczę cię.

– Nie wiem, czy moje mamy się zgodzą.

– Moja może je przekonać... Jedną z nich.

– Okej. Zobaczę, co da się zrobić. Opowiedz mi o tej katedrze.

Po wszystkim wolał się nie zastanawiać, ile ta rozmowa kosztowała. Zamiast tego postanowił znaleźć Glorię.

Szukając, natknął się na swoją matkę, ale tylko przeszedł przez pokój.

Xanthia Devir z pozornym spokojem paliła fajkę, wpatrzona w roztańczone płomienie. Migotliwe światło podkreślało ostre rysy twarzy, którą co chwilę osnuwał dym.

– Mogę cię prosić na chwilę? – Marcus stanął obok barokowego krzesła.

Zamrugała, odpędzając myśli, po czym odpowiedziała z uprzejmym uśmiechem:

– Oczywiście, wujku.

Zaprowadził panią Devir do gabinetu dziadka Doriana. Zajęli miejsca po tej samej stronie biurka, by nie tworzyć barier. Marcus lekko pochylił się w stronę rozmówcy. Xanthia elegancko założyła nogę na nogę.

– Niepokoi mnie fakt, że zniknęłaś zaraz, gdy pojawiła się ku temu okazja i od tej pory nie przestałaś palić.

– Stres.

– Rozumiem. Jeśli potrzebujesz pomocy lekarskiej, jestem skłonny polecić kilku specjalistów.
W uśmiechu Xanthii czegoś zabrakło albo czegoś było za dużo.

– Obawiam się, że żaden lekarz nie powinien tego słyszeć.

– Pozwól, że ocenię.

Z tym samym uśmiechem Xanthia odchyliła się na krześle. Po kilku pyknięciach fajki zdecydowała, jak zacząć opowieść.

– Samotna kobieta, zagubiona w niewłaściwej dzielnicy któregoś z tajlandzkich miast, ewidentnie europejka lub amerykanka, wydaje się łatwym celem.

– „Wydaje", więc wnioskuję, że nie było ciemno.

– Skąd? – Wygięła brwi w łuk. – Środek dnia. Słońce idealnie stłumione przez warstwę chmur. Trzydzieści trzy stopnie Celsjusza. Ulice wciąż mokre od deszczu.

Oblizała wargi, nim kontynuowała.

– Widziałam ich z daleka. Zaciskałam palce wokół broni... Jeden z nich wyrwał mi torebkę. Drugi chwycił za nadgarstek, zanim zdążyłam wycelować. Śmiali się. – Xanthie przeszedł dreszcz.

Nie zaproponował chusteczki, gdy pierwsza łza przecięła policzek.

Nawet nie zauważyła.

Głowa pierwszego odskoczyła tak gwałtownie, że skóra pękła, a kręgosłup przebił tchawicę. Drugiego uderzyła w ścianę. Czaszka rozprysnęła wokół... prawie jak aureola. Bardziej halo. Mózg spłynął i kiedy ciało upadło, było widać ślad i Boże... – Oderwała wzrok od punktu za plecami Marcusa. – Przepraszam.

Splótł dłonie, a ręce oparł na kolanach.

– Nie masz za co. Ci mężczyźni stanowili zagrożenie dla ciebie oraz innych kobiet.

– Nie powinnam tego tak opisywać.

Pokręcił głową.

– To było konieczne dla twojej psychiki, a ja widziałem gorsze rzeczy. Mogę cię skontaktować z kilkoma zaufanymi lekarzami.

– Nie chcę, żeby Kaeden albo James się o tym dowiedzieli.

– W pełni rozumiem. Jestem skłonny pokryć koszty leczenia, by znikające sumy nie zainteresowały Kaedena.

Zaprzeczyła ruchem dłoni.

– Pieniędzmi zajmę się sama. Potrzebuję tylko alibi.

– Oczywiście. Co powiesz na delegację do Walii?

– Brzmi znakomicie.

Marcus odprowadził Xanthie przed kominek, a sam wrócił do przydzielonej Nobilianom sypialni.

Wcześniej widział, jak W. wplata palce we włosy wuefistki i opiera brodę na czubku jej głowy. Skrzyżowali spojrzenia, Marcus przytaknął, a W. szepnął coś Valarie.

Nie wnikał co. Grunt, że po wejściu do sypialni zobaczył rozłożone na łóżku paczki ziół.
W. gładził po plecach wtuloną w niego wuefistkę, przy czym w skupieniu analizował towar.

– Dlaczego achillea nie jest czerwona?

– Zmienia kolor po przekwitnięciu – odparł Marcus.

Zaniepokojona Valarie odsunęła się od wujka.

– Coś nie tak?

– Wszystko w porządku. Nie sprecyzowałem, że potrzebuję starszej, jednak dla tej również znajdę zastosowanie. – Marcus wyciągnął spod łóżka walizkę pełną pieniędzy. Odliczył banknoty, które później wrzucił do torby po prezencie. – W. dałeś Valarie tabletki?

– Tak.

Marcus wręczył wuefistce torbę.

– Przekaż elfom, że interesy z nimi to przyjemność i gdyby chcieli rozszerzyć działalność, mogą liczyć na nasze wsparcie.

– Przekażę. Wesołych Świąt.

– Wesołych.

Valarie zamknęła za sobą drzwi, a Marcus obrócił się do W. Wzór, który otaczał twarz Adele Bloch-Bauer na portrecie z 1907 wyglądał intrygująco na spodniach, jednak Marcusa niepokoił podtekst w zainteresowaniu austriackim secesjonistą. Pamiętał opinie ówczesnych o śmiałych dziełach malarza oraz eufemizmy pod ich adresem, jak „odrzucające wszelkie konwencje", ale też bardziej dosadne określenia.

Poprawił przekrzywioną muchę swojego chłopca.

– Poinformowałeś Valarie, że te tabletki jedynie opóźniają efekt tego, co sobie robi?

– A miałem?

– Nie.

– Więc masz odpowiedź.

Założył jeden z warkoczyków za ucho W.

– Powinienem za coś zapłacić George'owi?

– Balustradę. – Przechylił głowę. – Prawdopodobnie.

O balustradzie już słyszał.

Skończył właśnie rozmawiać z głową Dieulafoy'ów, kiedy podszedł do niego dziadek Doriana.

– W. jeździ na deskorolce po poręczy.

Marcus bez słowa wyciągnął portfel, jednak George uspokajająco podniósł ręce.

– Balustrada to nie problem. Chciałem zapytać, czy uważasz, że powinien pokazywać to dzieciom.

Ostrożnie dobierał słowa, bo jako jeden z niewielu wiedział, że Marcus uznaje W. za dzieło swojego życia.

Wbrew powszechnej opinii nie on go przemienił w wampira. Przemienienie było proste, nudne, nic nieznaczące przy ukształtowaniu cudzej psychiki. Pozorna porażka wychowawcza w oczach Marcusa jawiła się jako perfekcyjne zwieńczenie wieków pracy, czysty, niczym nieskalany sukces.

Inni nie musieli tego widzieć. W. mógł być rozpieszczonym chłopcem.

– Zdobywa ich sympatię i szacunek. Powiedz, jeśli coś zniszczy.

Wrócił myślami do chwili obecnej.

– Niedługo wracamy do domu.

♢♢♢

Światło księżyca odbijało się od bębna kopuły, przesączone przez dziesiątki zaklęć, wypełniających szkło. Tańczyło na posadzce sali balowej, niewiele słabsze niż słoneczne, obdarte z mocy ranienia wampirów.

Marcus wyciągnął dłoń w stronę W.

– Jesteś mi winien taniec.

– Doprawdy?

Nie potrzebowali muzyki, by ich splecione ciała poruszały się w zgodnym rytmie. Nie chcieli muzyki, bo wspomnienia przeplatały ją z krzykiem konających. Nie zamykali oczu, bo wyobraźnia ścieliła marmur dywanem martwych ciał.

Stary zegar oddalony o pół holu i antresolę wybił kolejny kwadrans, przypominając o marnowanym czasie. Wieczność przeciekała im przez palce.

– Kąpiel? – zasugerował W.

– Kąpiel – potwierdził Marcus.

Przemknęli przez zdobione drzwi do jadalni. Lawirując między okrągłymi stołami, dotarli do kolejnych, by znaleźć się w ciemnym holu.

Ujrzeli przed sobą wejście do sali konferencyjnej, której długi stół okazjonalnie pełnił funkcję jadalnianą. Jednak ani ono, ani główne wrota po lewej nie interesowały pary wampirów.
Zwrócili się w prawo, by na szerokich schodach dostrzec młodą wiedźmę. Wpatrywała się w ludzkich rozmiarów kopię Dawida Michała Anioła, przyozdobioną biżuterią z dziesiątek różnych wymiarów. Swoisty wieszak stał na podwyższeniu, sięgającym ledwo trzech czwartych antresoli, połączoną z nim po obu stronach węższymi schodami. Antresola przylegała do ścian z drzwiami, prowadzącymi do jadalni – głównej i okazjonalnej.

Wiedźma odwróciła się, słysząc kroki.

– Och, dobry wieczór! Jak minęły panom Święta?

– Dobrze, kochanie. – W. pozwolił, by wszystkie wyolbrzymione emocje opuściły jego głos. – Dziękuję, że pytasz. A tobie?

– Wspaniale! Szef kuchni naprawdę się postarał. Szkoda, że musiał wyjść tak szybko po Wigilii... Oczywiście wszyscy rozumiemy, że sytuacja tego wymagała.

Nie mieli pojęcia o sytuacji, jednak rozumieli, że rozkaz wysłany w świąteczną noc, dotyczy sprawy niecierpiącej zwłoki.

– Moja droga, mogłabyś przygotować kąpiel w łazience przy naszej garderobie? – Twarz Marcusa sprawiała wrażenie wykutej w marmurze.

Spojrzenie wiedźmy przeskoczyło na Dawida i wróciło do pary wampirów.

– Oczywiście, proszę pana.

– Okrutne – skomentował W., gdy zniknęła na antresoli.

– To tylko motywacja do szybkiego wykonania polecenia.

– Przyznajesz więc, że rozkaz wypowiedziany w formie propozycji, pozostaje rozkazem? – kontynuował dyskusję sprzed kilku miesięcy.

Stary zegar wybił północ.

Twarz Dawida straciła piękne rysy, nabrała koloru. Dawid padł na kolana, a korona, do tej pory zdobiąca jego głowę, potoczyła się do stóp Marcusa.

– Witaj, Siergiej.

Przeklęty spiorunował wzrokiem starszego Nobiliana.

– Gdzie ona jest?

– Wypełnia swoje obowiązki.

– Nie każdy musi jedynie pięknie wyglądać – wtrącił W.

Nim Siergiej cokolwiek odpowiedział, wiedźma zbiegła ze schodów.

– Kąpiel gotowa.

Nie mówiła do nikogo konkretnego, ale W. odpowiedział:

– Dziękuję, skarbie.

Nobilianowie zostawili zakochanych na podwyższeniu, by chociaż trzy godziny, przewidziane dla ludzkiej formy Siergieja, mogli cieszyć się sobą.

Zamiast do garderoby weszli do gabinetu, skąd Marcus zabrał stertę listów i samozapełniający się papier, a na ich miejsce położył walizkę ziół. W. odszukał odpowiednią księgę, by otworzyć przejście do garderoby. Tam pozwolił się rozebrać, ze znudzeniem obserwując perfekcyjne ciało Marcusa. Czasem marzył o dorysowaniu piegów, blizn czy pieprzyków.

Zanurzyli się w słonej wodzie, bo przezorność nie pozwalała im zużywać słodkiej, koniecznej do przetrwania ludzi.

Marcus podzielił uwagę między czytanie listów i dyktowanie nowych a rozplatanie włosów, leżącego na nim W. Chroniony przez dźwiękoszczelne ściany własnego domu nie bał się wypowiadać kolejnych zdań na głos. Co jakiś czas W. podsuwał Marcusowi kartkę z ważniejszymi informacjami albo pytał, jak odpowiedzieć na daną wiadomość, a każdy list palił w ogniu rzekomo romantycznych świeczek.

Przyjemne z pożytecznym.

Kolistymi ruchami Marcus wmasował szampon w gęste włosy swojego chłopca, poświęcając im więcej uwagi niż to konieczne. Uśmiechnął się lekko, gdy W. przymknął oczy, choć nie powinien jeszcze odczuwać zmęczenia.

Piana dawno opadła, kiedy w łazience zawisło lustro. Z portalu wyszedł szef kuchni, którego pozbawione rzęs oczy znaczyły głębokie cienie. Lata praktyki nauczyły go utrzymywać wzrok na twarzach Nobilianów.

– Nie chcą negocjować.

– Zabić wszystkich – rzucił W. – Nie! Żartowałem. Nie popieramy ludobójstwa. Marcus, dlaczego nie protestujesz?

Przeczesał palcami mokre włosy swojego chłopca.

– Zamyśliłem się.

Tyle wystarczyło, by uwaga W. przeskoczyła na lustrzanego podróżnika.

– Skarbie, skocz wziąć coś pobudzającego.

Chwilę po zniknięciu kucharza Marcus podniósł W. na tyle, by samemu móc wyjść z wanny. W nadludzkim tempie zniknął w garderobie i nim upłynęła minuta, znów pojawił się w łazience. Wysoki kołnierz nadawał mu wygląd tyrana, a ulizane włosy powagi.

– Postaram się wrócić w tym miesiącu.

Już miał wyjść, kiedy W. krzyknął:

– Marcus!

Świeczki zgasły od nagłego ruchu. Pochylił się i dał swojemu chłopcu szybki, ale głęboki pocałunek.

– I kupię ci jednorożca.

– Chciałem powiedzieć, że jestem głodny i mógłbyś kogoś przysłać, skoro wychodzisz, ale nie będę narzekać.


To jak dotąd najdłuższy rozdział. Raczej staram się nie pisać powyżej 3,5k, ale te dwa zasługują na specjalne traktowanie. Podchodzę do nich jak do smaczka(?), lekko oderwanego od reszty opowiadania. Zwłaszcza Nobilianowie pokazują świat, do którego główni bohaterowie mogliby należeć. Świat, który robi z tego opowiadania fantasy, ale w następnym rozdziale wracamy do paranormalnego romansu dla nastolatków. Bez jednorożców, feniksów, hipogryfów i... Nie no. Elfi kartel narkotykowy jeszcze się pojawi w najbliższym czasie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro