XV
Zanim się obejrzeliśmy, Mirana wybiegła z biblioteki. Kapelusznik szybkim krokiem podszedł do okna, by zorientować się czym było to spowodowane. Następnie zamknął księgę i położył ją na półce jednego z regałów razem ze zwiniętą wyrocznią.
- Sprawdzę, czy wszystko tam w porządku. Zostań tutaj, zaraz wrócę.
Nie próbowałam się przeciwstawiać, bo wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie. Doskonale znałam jego temperament.
Tarrant wyszedł, a ja zostałam sama wśród doskwierającej ciszy i wielkich regałów z książkami. Usiadłam na jednym ze stołów z zawiśniętymi nogami, czekając niecierpliwie na jakieś wieści. Po przeżyciach z Królową Kier, widok żołnierzy zdawał się czymś intrygującym i przerażającym jednocześnie. Wszyscy wiedzieli, jak to się kończyło, dlatego nie czułam się zbyt bezpiecznie.
Minęło kilka minut, a Tarrant nadal nie wracał. Zeskoczyłam z biurka i udałam się w stronę drzwi. Nie chciałam bezczynnie siedzieć i gapić się w sufit, gdy w tym samym czasie na dziedzińcu mógł dziać się istny armagedon.
Powoli uchyliłam drzwi. Nie słyszałam nikogo, prawdopodobnie byłam sama w zamku. Po lewej stronie znajdowało się wyjście na znajomy mi balkon, wiedziałam, że stamtąd będzie doskonale słychać rozmowę Mirany. Jak najciszej starałam się uchylić przeszklone balkonowe drzwi, następnie uklękłam na miękkim dywanie, rozpostartym po całym korytarzu. Przeczołgałam się na podłogę wyłożoną srebrnymi płytkami i poczułam nieprzyjemny wiatr. Spojrzałam w niebo, nadal przeszywały je ciemne chmury, a w powietrzu unosił się przyjemny zapach deszczu. Po latach na statku mogłam się zorientować, że zapowiadało to porządną, rzadko spotykaną ulewę.
Nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie zauważył, dlatego zostałam w pozycji siedzącej, skulona w rogu kamiennej balustrady.
- Odejdźcie stąd, nie ma jej tutaj - usłyszałam donośny głos Białej Królowej - Nie mamy od niej żadnych wieści.
- Właśnie, jazda stąd! - charakterystyczny głos Królowej Kier rozniósł się po całym dziedzińcu, a za nim ciche sprzeciwy McTwista i Mniamałygi - Ile razy trzeba wam powtarzać, imbecyle?!
Prawdopodobnie jeden z żołnierzy wyszedł na przód.
- Nasz Pan chce się z nią pilnie zobaczyć.
- Moja żona już wam wcześniej wyjaśniła. Alicji nie ma tutaj od trzech lat, nawet jeżeli wróciła, to my nic o tym nie wiemy. - rozpoznałam delikatny, ale męski głos Santiago
Serce zaczęło mi bić coraz szybciej z każdą sekundą. Kim byli ci ludzie i po co ich wódz chciał się ze mną zobaczyć? Próbowałam wsłuchać się w dalszą część dyskusji, jednak zapanowała przerażająca cisza.
- W takim razie nie dajecie nam wyboru.
Usłyszałam stłumiony dźwięk - tak jakby ktoś postawił coś ciężkiego na ziemi - następnie ciche skrzypnięcie. To był dźwięk otwieranej skrzyni. Straszliwy pisk przeszył całe moje ciało, aż nieświadomie wstałam, zacisnęłam dłonie na uszach i wychyliłam się poza kamienną barierkę. Zauważyłam, że z otwartej skrzyni wylatuje coś w rodzaju czarnego dymu i unosi się wysoko do nieba. Mgła uformowała się w kształt kobiety o długich ciemnych włosach. Nie musiałam się jej przyglądać, żeby wiedzieć, że pojawiała się w moich koszmarach. Kobieta z powrotem zamieniła się w zwykłą mgłę i z niesamowitą prędkością przemierzyła dziedziniec, udając się w stronę miasteczka.
- To ona! - krzyknął jeden z żołnierzy, stojący nieco dalej od drzwi wejściowych pałacu. Z jego odległości rzeczywiście łatwo było mnie zauważyć.
Szybko wybiegłam na korytarz, jednak po chwili usłyszałam głośny huk i głos sprzeciwu Mirany. Doskonale słyszałam szybkie kroki kilkudziesięciu par stóp.
Wyważyli drzwi.
Wiedziałam, że muszę uciekać, jeżeli nie chcę zostać schwytana.
Zdałam sobie sprawę, że demon rzeczywiście jest pod czyjąś władzą, tylko nie rozumiałam, po co mnie atakował. Do czego byłam im potrzebna? Najbardziej prawdopodobną opcją było to, że jestem dla nich jakimś zagrożeniem i chcieli się mnie pozbyć.
Nie mogłam zejść na piętro, dlatego przebiegłam przez całą długość korytarza i wbiegłam do jednego z pomieszczeń po prawej stronie i zakluczyłam drzwi. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Po prawej stronie, na wiszących półkach, poukładane były już gotowe kapelusze. Z lewej strony stała ogromna, drewniana szafa, a naprzeciwko mnie manekiny przybrane w piękne, delikatnie przystrojone suknie. Domyśliłam się, że jest to pracownia Tarranta, ponieważ był przede wszystkim nadwornym kapelusznikiem Białej Królowej, nie zważając na pracę w sklepie jego ojca.
Przestawiłam jednego z manekinów, tak aby dotrzeć do okna. Chciałam jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, jednak znajdowałam się zbyt wysoko, by wyjść w ten sposób. Odgłosy kroków były coraz głośniej, podobnie jak moje serce. Odwróciłam się, gdy w odbiciu szkła zauważyłam ogromny uśmiech Kota z Cheshire.
- Cheshire... - szepnęłam niemalże bezgłośnie.
Kot mrugnął do mnie i zaczął nienaturalnie szybko obracać się wokół własnej osi. Jego kończyny zaczęły zmieniać się w ludzkie nogi i dłonie, szyja lekko się wydłużyła, a tułów przybrał kobiece kształty. Zanim się obejrzałam, stał przede mną mój klon. Miał nawet to samo ubranie i fryzurę.
- Zmylę ich, a ty biegnij do tylnego wyjścia zamku. - dziwnie było usłyszeć swój głos w innej osobie, a raczej w zwierzęciu.
Jedyną różnicą, którą zauważyłam w naszym wyglądzie były oczy. U Kota w dość widoczny sposób były powiększone źrenice, natomiast tęczówki w przeciwieństwie do moich miały zielonkawy odcień.
Za oknem zaczęło padać na tyle mocno, że ledwo dostrzegłam zarys ogrodu należącego do zamku. Kolejny raz spojrzałam na moją postać, stojącą obok i niepewnie się uśmiechnęłam. Na ten znak Kot wyszedł z pomieszczenia, a ja oparłam ucho o drzwi, próbując wyczuć idealny moment ucieczki.
- Tam jest! - usłyszałam krzyk i głuchy łomot. Kotu udało się ich zmylić, więc mogłam niezauważona przemknąć przez korytarz.
Wyszłam z pracowni i rozejrzałam się po korytarzu. Nie byłam w stanie zidentyfikować, skąd dochodzi hałas spowodowany pogonią za Cheshirem, dlatego pobiegłam na koniec korytarza i skręciłam w prawą stronę. Znalazłam się na kolejnym korytarzu, jednak tym razem na jego końcu znajdowały się schody. Zeszłam na piętro i najciszej jak potrafiłam, pognałam do tylnych drzwi, prowadzących do ogrodu.
Wyszłam na taras wyłożony sosnowym drewnem. Poczułam powiew wiatru i kilka kropli deszczu opadających na moją twarz. Przebiegłam przez ogród, by znaleźć się na tylnym dziedzińcu.
Tam czekał na mnie Kapelusznik z Bandzierchlastem u boku. Bestia zaczęła biec w moim kierunku, powodując silne drżenie podłoża, następnie powaliła mnie na ziemię i zaczęła lizać po twarzy. Wyswobodziłam się spod jego cielska i podrapałam go po wielkiej, owłosionej głowie.
- Ja też się za tobą stęskniłam, futrzaku!
- Szybko, wsiadaj. - Kapelusznik wszedł na Bandzierchlasta i podał mi dłoń. Ścisnęłam ją i usiadłam za Tarrantem, obejmując go w pasie. Położyłam brodę na jego lewym ramieniu, by lepiej widzieć drogę przed nami.
Bandzierchlast ruszył przez dziedziniec i kierował się w stronę ogrodów. W międzyczasie delikatny deszczyk przerodził się w prawdziwą ulewę.
Trawa w ogrodach zamku nabrała brzydkiego ciemnozielonego koloru. Pod stopami bestii słyszałam głośne chlupanie, spowodowane błotem, powstałym w wyniku deszczu. Wreszcie dotarliśmy na główny dziedziniec, gdzie na nasze szczęście nie było nikogo, ponieważ wszyscy żołnierze przeszukiwali zamek.
Chwilę później bezpiecznie znaleźliśmy się na piaszczystej ścieżce, która prawdopodobnie prowadziła do miasta. Zamek Białej Królowej był już daleko za nami, dlatego trochę odsapnęliśmy.
Przechyliłam głowę, by spojrzeć na Tarranta. Z jego twarzy nie dało się nic odczytać, wyglądał na kompletnie innego człowieka. Oczy wpatrzone były w krajobraz przed nami, jednak to spojrzenie zdawało się jakieś płytkie i bez wyrazu. Na głowie spoczywał wielki cylinder, a włosy stały się ciemnorude od deszczu. Nie mogłam się powstrzymać, żeby ich nie dotknąć. Owinęłam jedno pasmo wokół palca i zaczęłam nim kręcić, robiąc delikatne loki. Kapelusznik zadrżał na to uczucie, a ja ucieszyłam się, że wyciągnęłam go z transu.
- Wydajesz się nieobecny. - szepnęłam blisko jego ucha, opierając głowę na jego ramieniu.
Usłyszałam nerwowy i przyspieszony oddech.
- Czasem mi się to zdarza...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro