4.
Aleksandra znajdowała się pod pomnikiem Waszyngtona. Nie przepadała za Ameryką. Jako anioł żyła skromnie. Stany Zjednoczone emanowały przepychem. Została tu wysłana po radzie. Bogowie wraz z Gabrielem i trzema aniołami naradzali się w sprawie Morrigan. Uznali, że ktoś musi się tym zająć. Wszyscy wiemy jacy są bogowie. Nie chcą się narażać. Dlatego postanowili wysłać tak zwanych herosów. Aleksandra miała być przedstawicielką Nieba i dowodzić całą ekipą. Nie było jej to zbytnio na rękę. Nie posiadała umiejętności przywódczych. Liczyła, że może jakiś heros będzie w tym lepszy. Pierwszy zjawił się Loki ze swoim synem. Właśnie. Herosi to dzieci bogów (jak wolisz półbogowie). Bóg podstępu miał na sobie czarne jeansy i czarną koszulę. Po ramionach spływały mu rude włosy. Gdzieniegdzie miał zaplecione warkoczyki. Koło niego szedł chudy chłopak. Jak na męski wzrost nie był wysoki. Miał krótkie czarne włosy i zielone oczy. Po ojcu. Był ubrany w pudrowo – różową bluzę i limonkowe jeansy. Na ramię miał zarzucony plecak. Z wyglądu był zupełnym przeciwieństwem swojego ojca. Loki podszedł do anielicy i przywitał się. Chłopak nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
– To jest Loren. Mój syn. Jak widzisz jest bardzo szczęśliwy, że tu jest – rzekł ze złośliwym uśmiechem – Życzę powodzenia – po tych słowach odszedł eleganckim krokiem.
Aleksandra otworzyła usta po czym odwróciła się do nastolatka.
– Loren Brie. Mam 17 lat. Jestem bezdomny i od jakiegoś czasu nie uczęszczam do szkoły. Nie, nie jestem analfabetą. Coś jeszcze? - spojrzał na nią w zamyśleniu – A no tak. Miło poznać – wyciągnął rękę z wymuszonym uśmiechem.
– Aleksandra. Archanioł – uścisnęła jego rękę.
– Archanioł? Gdzie masz skrzydła? - obszedł anielicę licząc, że je ujrzy.
– Ukryte przed wzrokiem ludzi – zobaczył otwierające się usta Lorena. - Nie udzielę odpowiedzi na inne pytania.
Loren usiadł pod pomnikiem. Widocznie nie miał ochoty na rozmowę. Aleksandra także. Uznała, że gdy znajdzie idealnego lidera będzie mogła zmyć się z drużyny. Wróci do stałej pracy w Niebie i wszystko powróci do normy. Loren nie wyglądał na dobrego kandydata. Odwróciła się w jego stronę. Powiedział, że jest bezdomny, ale jego ubrania były w świetnym stanie. Włosy też. Aktualnie korzystał z telefonu. Chyba z kimś pisał. Uśmiechnął się do urządzenia. Anielica wzdrygnęła się. Uśmiechał się tak samo jak Loki. Psychopatyczny, przechodzący w złośliwy albo uwodzicielski. Na ten uśmiech nabierało się wiele ludzi i aniołów. Bóg rozkładał nim na łopatki. Aleksandra też raz dała się mu uwieść. Nikt nie wie jak tedy wszedł do Nieba bez zaproszenia. Znalazł ją na korytarzu. Oczarował ją uśmiechem. Anielica się nie opierała. Weszli do najbliższego gabinetu. Usadził ją na biurku i zaczął całować po szyi. Ona tylko się śmiała. Zdjął z niej bluzę, a potem koszulkę. W pewnym momencie przestał ją całować. Mrugnął do niej i zniknął. Aleksandra głupawo się uśmiechając dalej siedziała na biurku. Nagle zapaliło się światło. W drzwiach stał Gabriel. Założył ręce i oparł się o framugę. Anielica zarumieniła się i otworzyła usta. Odgarnęła włosy z twarzy.
– To nie tak...
– Wyjdź – rzekł Gabriel poważnym tonem.
Aleksandra zabrała swoje rzeczy z ziemi. Chciała wyjść, ale zatrzymała ją ręka Gabriela.
– Jeśli jeszcze raz, zrobisz to w moim gabinecie – pogroził jej palcem. - Będziesz pilnowała demonów.
– Do niczego nie doszło. Gabrielu, ja...
– Idź – powiedział oschle.
Gdy wyszła na korytarz zatrzasnął za nią drzwi.
– Co się tak gapisz? - zapytał Loren.
Anielica odgoniła od siebie wspomnienia. Widocznie patrzyła się na syna Laufeysona, a on to zauważył. Dziewczyna wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok. Chłopak schował telefon i podszedł do Aleksandry. Wciągnął jakieś zawiniątko z plecaka. Odwinął je. W środku była... Kanapka z jajkiem. Loren zaczął ją jeść. Anielica patrzyła na niego dziwnym wzrokiem.
– Co się stało Oleśka? Kanapki chcesz? - spytał podsuwając jej chleb z jajkiem.
– Nie jestem Oleśka tylko... o idą.
– Kto – Loren spojrzał w tą samą stronę co Aleksandra.
W ich stronę szli Apollo i Artemida wraz ze swoimi dziećmi. Dziewczyna od Apolla miała niebiesko – fioletowe włosy uczesane w dwa koczki. Ubrana była w golf w czarno – białe paski, a na nim czarny T – shirt z białym napisem „Drama Queen". Do tego czarne spodnie i glany. W koczki były wbite pałeczki perkusyjne. Podbiegła do Lorena i go uściskała. Chłopak na jej widok zakrztusił się kanapką. Odwzajemnił uścisk. Do anielicy podeszła najprawdopodobniej córka Artemidy. Na jej ramieniu spoczywał brązowy warkocz. Jej brązowe oczy bacznie obserwowały Oleśkę. Miała na sobie niebieskie ogrodniczki i zieloną podkoszulkę. Na jej nogach były zwykłe adidasy. Posiadała też kołczan ze strzałami i łuk. Aktualnie spoczywały na plecach. Wyciągnęła rękę przed siebie.
– Rita McDaniels, miło mi.
– Aleksandra, Archanioł. Mi również miło.
– Archanioł?! - do rozmowy wtrąciła się kolorowo włosa. - Nicki Salmen, miło poznać. Pokaż skrzydła!
– Nie teraz – powiedziała zdenerwowana Aleksandra.
– Właśnie – rzekł Apollin – Pogadacie o tym potem. Atena wspomniała, że jej syn będzie czekał na wybrzeżu Francji. Płyniecie statkiem – anielica otworzyła usta robiąc zrezygnowaną minę – Wiem, że się cieszysz – posłał jej swój promienny uśmiech.
– Nie promieniuj, bo mi oczy wypalisz – rzekła Artemida – Przepraszamy za prom, ale syn Thora boi się wysokości.
– Czemu jeszcze go nie ma? - zapytała anielica rozglądając się.
– Musicie po niego jechać. Thor chyba zapomniał – mruknął bóg poezji. Odwrócił się do Artemidy – A teraz siostrzyczko powiedz z kim się puściłaś. Ty nieszczęsna feministko.
Artemida zrobiła obrażoną minę i zaczęła iść w swoją stronę. Apollo ze śmiechem zaczął ją gonić. Aleksandra została sam na sam z trójką nastolatków.
– Musimy jechać do Pittsburga – podsumowała Rita.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro