lýkos
Znałeś mój sekret. Wiedziałeś, na co się piszesz. Cóż, rzekomo wiedziałeś. Równie dobrze mogłeś potajemnie zatykać uszy, pozostawać głuchym na ostrzeżenia z mojej strony. Czy nawet na głos rozsądku.
Bo koniec końców nie uświadamiałeś sobie wagi sytuacji.
Nie wiń mnie.
To nie moja wina.
Obowiązywały mnie niepisane, zakorzenione w naturze i wzmocnione wychowaniem, zasady - o czym nie mówić. Nawet jeśli uparcie pytałeś. Uczyniłeś wszystko o wiele trudniejszym. Do samego końca. Walczyłeś o mnie, jakbym był kimś normalnym. Fakt, zwykle mi to pochlebiało - to normalne traktowanie. To, że chciałeś postrzegać mnie jako kogoś normalnego.
Koniec końców jednak okazało się irytujące.
I bolesne.
Bolesne poczuciem winy, które odczuwałem.
Nie wiń mnie.
Nie byłem przecież normalny. Dorastałem w strachu przed pełnią księżyca, co wkrótce przerodziło się w strach przed światem.
Tak, strach zawsze tam był, zmieniał tylko konotację. Od strachu przed samotnością przeszedłem do strachu, że w jakiś sposób skrzywdzę osobę, którą kocham.
Zresztą wiedziałem, że koniec końców cię skrzywdzę. Nie fizycznie, to miałem pod kontrolą. Zresztą ciało naturalnie się goi. Umysł nie musi.
Nie wiń mnie, tak musiało być.
Powiedziałem ci, kim jestem, pełen strachu oraz drżący. Powiedziałem ci wcześnie. Powiedziałem, gdy jeszcze mało się znaliśmy, choć to też nie szło w parze ze zdrowym rozsądkiem. Może dlatego, że i tak wierzyłeś w duchy, powiedziałeś:
- Pokaż mi. Inaczej musisz być szalony.
Potem ty też się bałeś. Nie tyle mnie - mówiłeś - ale świata pełnego niewiadomych, nieznanego. Przeprosiłem, ale to zbyłeś machnięciem ręki. Skoro taki jest świat, takiemu zamierzałeś stawić czoło. Dobrze wiedzieć, stwierdziłeś ostrożnie.
Nie odwróciłeś się ode mnie.
Ale nie powiedziałem ci wtedy wszystkiego. Jeszcze wtedy nie było potrzeby. A mnie nie było łatwo, więc chciałem czekać. Myślałem, że z czasem przełamię resztę swoich oporów i zdołam powiedzieć ci o wszystkim.
Tak się nie stało. Nie wiń mnie.
Nie wiń też siebie.
Mam nadzieję, że to mała cena za nasze szczęśliwe lata. Moja ostatnia, mała zdrada, najzupełniej instynktowna. Może tak już sobie życzyła Matka Natura, że złamanie "i że cię nie opuszczę" przyszło mi bardzo łatwo.
Wiedziałeś, że coś jest nie tak i chciałeś być blisko. Ja cię odpychałem, stopniowo, przygotowując się na odepchnięcie ostatecznie.
Na odejście daleko i w nowym kierunku, nie tam, gdzie przeżywaliśmy wspólnie pełnie. Nie uciekałbym, gdzie mógłbyś mnie znaleźć, nie w decydującym momencie. Wiesz jednak, że cię kochałem. Spójrz na czas, który spędziliśmy razem. Opuściłem cię ledwie tuż przed śmiercią, by samotnie uścisnąć jej rękę.
Czy to ludzka strona, chcąca nam obu oszczędzić bólu przyglądania się sobie nawzajem, czy pierwotna i wilcza, nie wiem.
Choć to też nie zupełnie tak, że cię ze mną nie było. Moje myśli wypełniałeś tylko ty. Do samego końca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro