ánthropos
- Wszystko w porządku? - zapytałem którejś nocy.
Głupie to było z mojej strony. Po pierwsze, wcale a wcale nie wyglądało na to, jakoby cokolwiek było w porządku. Oddychałeś ciężko. Pod twoimi oczami rysowały się półksiężyce purpury.
Wydawałeś się ze wszechstron wycieńczony.
Fakt, pełnie były wykańczającymi epizodami w twoim życiu, lecz nie powinieneś znosić ich aż tak żałośnie.
Po drugie, i tak byś mi nie powiedział. Mój błąd. Moja głupota i naiwność. Nigdy nie można ci było ufać. Zbyt bardzo lubiłeś samotnie dźwigać wszystko na barkach. Samotny wilku.
Skinąłeś głową, zerknąwszy na mnie przelotnie. Potem przewróciłeś się z pleców na bok i skuliłeś, tyłem do mnie. Izolowałeś się. Znowu.
A ja i tym razem nie zamierzałem ci pozwolić. Zamiast tego przylgnąłem do twoich pleców i otoczyłem cię ramionami w pasie.
Pachniałeś lasem.
Cóż, i wyglądałeś jak ściółka we własnej osobie, a ja mogłem dla zabicia czasu wyskubywać ci liście z płowych włosów.
Powarkiwałeś niekiedy sennie, jeśli zdarzyło mi się pociągnąć za mocno.
Nic strasznego. Jak zaspany byś nie był, krzywda mi z twej strony nie groziła.
Znałem cię przecież od lat. Od lat żyłem z tobą i twoim sekretem, twoim przekleństwem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro