Czarne kruki
Biegnę.
Las dookoła minie jakby ożył, chcąc zapobiec temu, co nieuniknione.
Trawy, na marne próbują pohamować każdy mój krok.
Wiotkie wici drzew łapiące moje nadgarstki,
Owijające kończyny i próbujące mnie zatrzymać.
Mimo przeciwności, przedzieram się przez las.
Ten jeden raz nie mogę być słaba. Słyszę hałas.
Schylam się.
Po chwili patrzę do góry, prostując swoją sylwetkę.
Czarne kruki, moi strażnicy i wysłannicy Nocy.
Kiwam im głową, nie przerywając swojego biegu.
Nie mam czasu, bo zaraz nastanie świt,
A moja jedyna szansa zostanie zaprzepaszczona.
Ciszę nocy zagłuszają skrzeki kruków i trzepot ich skrzydeł.
Zatrzymuję się.
Stoję na samym brzegu klifu, nagle nie wiedząc co zrobić.
Spoglądam w księżyc, w jedyną rzecz na tym padole,
Która jest w stanie mnie zrozumieć. Również teraz.
Czuję spokój, ale zaledwie przez chwilę, ponieważ moi patroni,
Kruki, niecierpliwie hałasują za moimi plecami.
Patrzę w Księżyc;
W tej chwili tak jasny na niebie, niczym jego oko.
Odznacza się na ciemnym nieboskłonie, powoli chyląc się ku horyzontowi.
Czuję, że wraz z narastającą niecierpliwością kruków, kończy mi się czas.
Odwracam się od krawędzi, a przed sobą widzę masę moich patronów.
Unoszą się nad ziemią, na wysokości mojej twarzy, nie mając zamiaru się cofnąć.
Chcą dopilnować tego, żebym wykonała zlecone przez nie zadanie.
Robię krok w tył.
Moje stopy już nie dotykają gruntu, a ciało stawia opór powietrzu.
W uszach słyszę szum wiatru, który targa moimi włosami.
Nad sobą widzę firmament, a na nim świecące gwiazdy, ale coś jeszcze.
Białe kruki, które spełniły swoją rolę i straciły ametystową barwę piór.
Na moich ustach pojawia się ostatni, nikły cień uśmiechu,
Nim moje ciało uderza w lodowatą taflę wody.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro