Rozdział 5
To już nawet nie były ruiny miasta. Londyn zamienił się w jedną wielką kupkę gruzu. Zaś ludzie, którym nie udało się w porę uciec, zostali zabici przez potwory. Ich zwłoki leżały przy każdym rogu w mieście, w lepszym bądź gorszym stanie.
Roiło się tu od olbrzymów.
Były to paskudne bestie o dzikim spojrzeniu, kształtem i sylwetką podobne do ludzi, z tym że były one o wiele większe i bardziej zdeformowane. Miały przy tym niezwykle ostre zęby i bardzo mocne szczęki. Niektóre z nich miały włosy, inne nie. Różniły się od siebie wzrostem. Jedne były bardzo wysokie acz chuderlawe. Inne z kolei cechowały się niskim wzrostem, za to były istnymi worami chodzącego sadła.
Jednak to z tymi wysokimi był największy problem, bo część z nich stanowiła Nierozgarniętych. Czyli grupę olbrzymów, które pozbawione były chociażby jednej tysięcznej inteligencji. Były głupie do sześcianu, ale potrafiły zaskoczyć i gdyby ktoś utracił koncentrację, mógłby skończyć w paszczy Nierozgarniętego. A nie byłby to przyjemny rodzaj śmierci.
Chociaż w sumie, śmierć w paszczy takiego wielkoluda, na ogół nie była przyjemna.
Lily Lionheart sunęła w powietrzu na swoim SDMP z bardzo dużą prędkością, co rusz nabijając swoje Krucsy na spotkane przez siebie olbrzymy. Tuż za nią lecieli bracia Masonowie. Farlan ciął kończyny potworów, a George odcinał im głowy. Pozostawali przy tym milczący. Lily podziwiała w nich właśnie to, że potrafili funkcjonować na polu bitwy, nie wymieniając się przy tym choćby jednym słowem. Wiedziała, że bracia darzyli się wzajemnie bardzo dużym zaufaniem i zawsze wiedzieli co drugi z nich myśli. Zatem nie potrzebowali rozmawiać, aby móc się komunikować. Wystarczyły im migi, znaczące spojrzenia oraz skoordynowane ruchy. Zresztą na ogół wiedzieli co należy robić. Byli silnymi wojownikami.
Nagle zza rogu wyskoczył Nierozgarnięty.
- Mam go! - krzyknęła Lily.
Już była przygotowana na zadanie ciosu, kiedy tuż przed jej oczyma błysnęło światło. Nim się obejrzała, Nierozgarnięty był martwy. Padł z ostrza Riley. Bo jakże by inaczej?
Lily odbiła się od ściany zrujnowanego budynku i wskoczyła na dach naprzeciwległej kamienicy, gdzie przystanęła Riley. Na twarzy Wenhamm malowało się obrzydzenie; podczas cięcia ubrudziła rękę krwią swej ofiary. A już Lily wiedziała, jak Riley nie znosi być brudna.
- Obrzydlistwo! - jęknęła dziewczyna, kiedy Lily znalazła się dostatecznie blisko niej, by te słowa usłyszeć. Uśmiechnęła się.
- Nie pobrudziłabyś sobie rączek, gdybyś pozwoliła mnie go dopaść, Riley - zauważyła Lily.
Adeptka spojrzała prosto w oczy młodej Lionheart i zmarszczyła brwi. Nim odpowiedziała, odgarnęła za ucho swoje czarne włosy i poprawiła rękawiczki - również czarne. Sukienka Riley powiewała przy tym na wietrze; i ona była koloru czarnego. Lily jeszcze nigdy nie widziała swojej koleżanki w czymkolwiek innym niż w czerni. Jedynie bransoletka z koralików, którą Riley trzymała na lewej ręce i nigdy jej nie zdejmowała, była różowa.
- Jesteś zbyt wolna - skomentowała ją Riley. - Poza tym, podchodziłaś do Nierozgarniętego ze złej strony. Jeszcze chwila, a byłabyś martwa, tak więc ocaliłam ci życie.
Lily zaczerwieniła się. Nie znosiła gdy Riley w ten sposób komentowała jej styl walki.
- Wcale nie! - zarzekła się Lily. - Wszystko miałam pod kontrolą!
- Zwykłe "dziękuję" w zupełności wystarczy, Lionheart - skwitowała Riley, co zdenerwowało Lily jeszcze bardziej.
Kiedy Riley uporała się z wycieraniem dłoni, zabrała się za polerowanie ostrza.
Była to długa szabla, z klasycznymi runicznymi rzeźbieniami po obu stronach ostrej jak brzytwa klingi. Rękojeść wykonana z czarnego drewna również prezentowała się jak należy. Część, na której Riley zwykła trzymać dłoń, była obwiązana błękitnym sznurkiem z koralikiem.
Nagle rozległ się wrzask.
Dziewczyny obejrzały się z siebie i wtedy ujrzały, jak inny Nierozgarnięty zabija Rycerza Mroku. W oczach Lily zalśniły łzy; spojrzenie Riley przepełnione było nienawiścią.
~
Teothor Klerce z trudem powstrzymywał łzy, kiedy przeszywający ból wypełniał wszystkie komórki jego ciała. Olbrzym, który go dopadł był Nierozgarniętym. Czyli nie był do końca świadom tego, że właśnie złapał człowieka.
Zwykle Teothor był bardziej ostrożny, jednak dziś stracił koncentrację. Ujrzał bowiem, jak inny olbrzym - już nie Nierozgarnięty - pożera żywcem jego przyjaciółkę, Milley. To go zdekoncentrowało do tego stopnia, że dał się złapać, za co był teraz na siebie wściekły. Był jednym z najlepszych Rycerzy Mroku w Instytucie Breyne'a. Należało się po nim spodziewać większych czynów, a tymczasem on dał się złapać jak małe dziecko.
Otworzył szeroko oczy i spojrzał hardo na swego oprawcę.
- Pewnego dnia, wszyscy zginiecie! Sczeźniecie w piekle, kiedy dopadnie was... kapitan Leve!
I w tym momencie z karku olbrzyma trysnęła krew. Leve przeciął go gładko i głęboko, jak to miał w zwyczaju. Kiedy uścisk zębów nieco zelżał Teothor wyskoczył z paszczy nim się zacisnęła. Czuł, że krwawi, lecz nie był na tyle ranny, aby nie przeżyć jeśli ktoś się nim zajmie.
Odpalił wyrzutnie swojego SDMP i zjechał na linie, wprost na dach kamienicy, na której przystanął Leve.
Był to szczupły acz niski mężczyzna w średnim wieku, o przenikliwym spojrzeniu i obojętnym wyrazie twarzy. Miał krucze włosy i szare, wiecznie pozostające w ruchu oczy. Jego cera była raczej blada. Jedynie policzki pozostawały zaczerwienione.
Na ogół ubierał się w typową dla Rycerza Mroku, czarną szatę z symbolem Twierdzy Dolmurdelle i biały płaszcz. Dziś jednak przywdział szarawą pelerynę z czerwonymi, czarnymi i białymi naszywkami, pozwalającymi mu zamaskować swoją sylwetkę w czasie manewrów na SDMP. Do ud miał przypięte dwie skrzynie wypełnione zapasowymi Krucsami. Jak zwykle, jego włosy pozostawały w nieładzie.
Teothor uśmiechnął się, a Leve spojrzał na niego pełnym politowania wzrokiem.
- Czego się szczerzysz, żołnierzu? - spytał. - Jeszcze przed sekundą groziła ci jedna z najgorszych możliwych śmierci.
Rycerz machnął niedbale ręką.
- Ale zjawiłeś się ty, kapitanie, i mnie uratowałeś.
Leve parsknął.
- Nawet nie wiedziałem, że ten Nierozgarnięty trzymał cię w szczękościsku. Byłem absolutnie przekonany, że po prostu sobie stał i zawadzał. A jako że mi zawadzał, chyba nie miałem wyboru jak tylko go zabić, czyż nie? - spytał.
Teothor westchnął.
No tak. To przecież jest kapitan Leve. Ponury i zawsze niezadowolony.
Leve dalej go nie słuchał. Stał spokojnie wyprostowany, trzymając swoje Krucsy w gotowości bojowej i rozglądał się. Po jego prawej były trzy olbrzymy i jeden Nierozgarnięty. Po jego lewej znajdowały się cztery Nierozgarnięte i pięć zwykłych olbrzymów. W sam raz dla niego.
Już zamierzał wystartować na swoim SDMP, kiedy na dach opuściła się Wandy Hludge i towarzyszący jej Marcus Bott i Arco Vinsse. Członkowie jego grupy. Leve obrócił się w ich kierunku.
- Raport? - spytał.
- Czwarta drużyna Instytutu Breyne'a już tu jest. Piąta, szósta i dziesiąta są już w drodze. Będzie tu również kilka oddziałów z Instytutu Gransera i Błąszczyka, sir! - odparła Wandy.
Leve uśmiechnął się do niej.
- Dziękuję ci, Wendy. Dołącz do czwartej drużyny na północnym skrzydle. Wy dwaj, pomóżcie niedobitkom z wczoraj. I przyślijcie kogoś tu, by zajął się Teothorem. Ja zajmę się trzynastką na wschodnim skrzydle miasta.
Mówiąc to, aktywował wyrzutnię SDMP i już po chwili sunął z ogromną prędkością w kierunku olbrzymów słysząc za sobą wołanie Wendy. Uśmiechnął się.
Wendy, podobnie jak Bott i Vinsse, od dawna należała do jego Grupy do Zadań Specjalnych, stworzonej do nadzwyczajnych misji. Leve osobiście dokonał wyboru jej członków. Wendy była doskonałym żołnierzem; jej rekord był zaskakująco wysoki, jak na dwudziestosześcioletnią dziewczynę. Samodzielnie zabiła sto demonów, asystowała przy zabiciu piętnastu. Olbrzymów na własną rękę zamordowała czterdzieści, a przy dwustu kolejnych asystowała. Należało więc uznać ją za elitarną wojowniczkę.
I przez bardzo długi okres, Leve właśnie tak o niej myślał. Jednak od roku czuł do niej coś więcej, w dodatku z widoczną wzajemnością. Co bardzo go cieszyło. Miał nadzieję, że kiedyś się jej oświadczy, wezmą ślub i pozostaną razem do końca życia.
Nagle Leve znalazł się zaskakująco blisko pierwszej czwórki.
Odepchnął od siebie marzenia o spędzeniu przeszłości u boku Wendy z wielką niechęcią, jednak musiał być przygotowany do walki. Pierwszy cios wymierzył jakby od niechcenia, wprost w oczy Nierozgarniętego. Następnie dobił go, jednym płynnym ruchem odcinając mu głowę. Następnie, za pomocą magii, przemienił się w mgłę. Kiedy pod tą postacią znalazł się wystarczająco blisko trzech pozostałych olbrzymów, zdusił je swoją mocą.
Obserwująca tę akcję Riley, nie mogła powstrzymać zduszonego okrzyku.
- Niezwykłe! - zwołała stojąca za nią Lily. - Ja też bym tak chciała!
- Opanowanie czarnej magii jest niesamowicie trudne - zauważyła Riley. - Potrzeba lat by nauczyć się choćby podstaw. Kapitan Leve jest Rycerzem Mroku od dwudziestu lat. Nie zdziwię się, jeżeli obwołają go "najsilniejszym Rycerzem Mroku w historii". Wystarczy spojrzeć na jego umiejętności. Przecież od razu widać, że Breyne nauczył go praktycznie wszystkiego.
Lily przyglądała się z zafascynowaniem, jak kapitan Leve zabija dziewięć pozostałych olbrzymów w pojedynkę. Nawet się nie zawahał. Potwory nie miały przeciw niemu szans! Jego szary płaszcz migotał przy tym w powietrzu i czynił go praktycznie niewidocznym pośród zszarzałych zgliszczy Londynu.
- Sprytnie to wymyślił z tą szarą peleryną - zauważyła Riley.
- To prawda - odparła Lily. - Jak myślisz, Riley, czy ciebie też obwołają kiedyś, tak jak kapitana Leve'a, "najsilniejszym Rycerzem Mroku w historii"? - spytała.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Nie miałabym nic przeciwko.
Nagle rozległo się wołanie:
- Hej, dlaczego wy tu stoicie!? Nikt wam nie powiedział, że to miejsce wymaga oczyszczenia?
Zaskoczone, zwróciły swoje spojrzenia ku górze, by już po chwili ujrzeć Wendy Hludge, wznoszącą się tuż nad ich głowami. Jednak po chwili stała naprzeciw nich, z założonymi rękoma na piersiach i oskarżycielskim spojrzeniem wymierzonym prosto na nie.
- Myślałam, że członkowie czwartej drużyny zajmują się usuwaniem szkodników pałaszujących na północy miasta. Nikt mi nie powiedział, że wolno urządzać sobie przerwy.
Riley westchnęła.
-Zabiłam z dwadzieścia olbrzymów zanim się tu dostałam. Dziesięć kolejnych, podczas ratowania tyłków moim towarzyszom. Następne pięć pomogłam ujarzmić członkom drużyny z zachodniego skrzydła.
Wendy spojrzała na nią zdziwiona.
- Riley Wenhamm, co? - spytała.
- Wendy Hludge, członkini Oddziału do Zadań Specjalnych kapitana Leve'a? - odparła.
Dziewczyna przytaknęła. Riley w odpowiedzi uczyniła to samo.
- Zbyt wielu jest tych olbrzymów - zaczęła Wendy. - Mam nadzieję, że dacie sobie tu radę dopóki nie nadlecą posiłki. Ja muszę lecieć dalej i sprawdzać jak się mają pozostali członkowie czwartej drużyny.
Riley machnęła niedbale ręką, ale to Lily podjęła wypowiedź.
- Far i Georgie z pewnością mają się dobrze. Niestety nie wiem czy Dorian, Petra i Oliver również. Kiedy ostatnim razem ich widziałam, byli zajęci usuwaniem sporej grupy. Nasza magia nie jest jeszcze tak zaawansowana, więc boję się czy dali radę na SDMP.
Wendy przytaknęła.
- Zajmę się nimi. A wy dwie postarajcie się dogonić kapitana Leve'a. Powiedzcie mu, że ja was przysyłam. Przypomnijcie mi tylko, jak się nazywacie.
- Riley Wenhamm.
- Lily Lionheart.
Wendy uśmiechnęła się łobuzersko.
- Nowe uczennice Manguna Breyne'a, co? Słyszałam o was. Lećcie, bo przegadamy całą bitwę. Powodzenia! - krzyknęła na odchodne i już po chwili znowu sunęła w powietrzu na SDMP.
Dziewczyny zmierzyły się spojrzeniami po czym uczyniły to samo, by już po chwili znaleźć się w centrum masakry, którą rozpętał kapitan Leve. Olbrzymy nie miały najmniejszych szans umknąć jego Krucsom i magii. A kiedy Riley i Lily do niego dołączyły, czara została przelana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro