Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 25

Kanda nie ruszał się. Nie ze względu na krępujące jego ręce i nogi łańcuchy, lecz dlatego, że jego porywacze aż nazbyt dobrze mu uświadomili, iż srogo zapłaci za każdy najmniejszy ruch. Już kilka razy próbował się uwolnić, ale z każdym razem ktoś go usłyszał i za karę go bito. Więc w końcu dał sobie spokój. 

Niczego z tego nie rozumiał.

Kiedy Kyelv go porwał, co dało Kandzie przyjemność zapoznania się z nowym rodzajem agonii straszliwego bólu, zabrał go nawet nie zwracając uwagi na Tomę. Nie szukał Innocence. Nie mógł też należeć do rodziny Noah. Był zwykłym, a jednocześnie całkowicie ponadprzeciętnym, człowiekiem. W dodatku twierdził, że Riley powstała z martwych. Ale to było niemożliwe. 

Kanda widział jej śmierć na własne oczy. Dziewczyna, którą kochał, umarła pod głazami. Nie było możliwości, by Riley w jakiś magiczny sposób nagle ożyła. 

Rozejrzał się.

Zamknęli go w ciemnawej i B A R D Z O zimnej celi, niewiele większej od przeciętnego składziku na miotły, więc Kanda nie mógł za bardzo się poruszać. Jego ręce i nogi przykuto do ścian bardzo grubymi łańcuchami. Do wszystkich przymocowano coś na kształt dzwoneczka, aby uniemożliwić mu dyskretne przemieszczanie się lub uniemożliwić wszelkie próby ucieczki. Na domiar złego, Kanda nie miał bladego pojęcia, gdzie tak właściwie się znalazł. Przez całą drogę był nieprzytomny, a kiedy Kyelv przyprowadził go owej fortecy, miał na oczach chustę. 

Kanda znalazł się w opłakanej sytuacji. 

Wciąż jednak myślał o tym, co powiedział mu Kyelv. 

Riley żyje. Ż Y J E. 

Czy było to możliwe? Czy Riley rzeczywiście w jakiś cudowny sposób odzyskała życie? 

Z zamyślenia wyrwał go pisk otwierających się krat i czyiś nieprzyjemny głos.

- Idziemy! - warknął, szybko rozkuwając Japończykowi ręce. 

Kanda nie stawiał oporu kiedy trzej inni żołnierze zakładali mu na ręce i nogi łańcuchy uniemożliwiające ucieczkę. Już kilka razy tego próbował, co kończyło się dla niego dość - łagodnie rzecz ujmując - nieprzyjemnie. 

Odnotował zresztą, że jego porywacze to mistrzowie tortur. 

Kiedy był już gotów, dwaj strażnicy chwycili go za ramiona i poprowadzili za kroczącym o kilka kroków przed nimi mężczyzną. 

- Kim jesteście? - odważył się zapytać Kanda.

Odpowiedziało mu mocne uderzenie w głowę. Zamilkł więc.

Nagle jednak odezwał się kroczący przed nim mężczyzna.

- Jesteśmy Dziećmi Chaosu. Tyle ci trzeba wiedzieć, gnido. 

Kanda poczuł się urażony.

- A gdzie mnie prowadzicie? - zapytał.

Znów uderzono go w głowę.

- Nie zadawaj niepotrzebnych pytań, na które i tak zaraz poznasz odpowiedź.

Kanda zamilkł na dobre. 

Zamiast mówić, rozglądał się więc po korytarzach i salach. Atmosfera tego strasznego miejsca była, oczywiście, bardzo ponura. Dookoła widniały podobne tej jego cele (w niektórych wciąż leżały pozostawione samym sobie szkielety zmarłych więźniów). Z sufitu zwisały klatki. Wszędzie dało się usłyszeć szczęk metalowych kajdan. 

Jednak najbardziej przerażające były głośne dziewczęce krzyki, dobiegające gdzieś z wyższych sal. Kanda nie mógł się powstrzymać.

- Kogo tu jeszcze trzymacie? - spytał.

Jego oprawcy już się przygotowali go zadania kolejnego ciosu, ale powstrzymał ich głos przywódcy grupy.

- To tylko dziewka, która nie miała tyle szczęścia co ty i nie jest Wielkiemu Mistrzowi potrzebna. Ty zaś, którego Mistrz wybrał na swojego honorowego gościa, masz nieco więcej przywilejów i prawo do zachowania cię przy życiu. Do pewnego czasu, oczywiście - poprawił się.

Kanda zmarszczył czoło.

- A do czego wy mnie potrzebujecie? Po jakie licho mnie tu ściągnęliście? No i kiedy mnie zabijecie? - zapytał. 

Mężczyzna obrócił się w jego stronę. W ciemnościach panujących w lochu, Kanda nie był w stanie dostrzec pobliźnionych policzków i zbielałego oka owego mężczyzny. A teraz widział je aż nazbyt dobrze i wcale tego nie chciał; za to poczuł przemożną chęć wyrzygania obiadu - o ile bezsmakowy chleb i zimnawą wodę można nazwać obiadem. 

- Nie zabijemy cię, Yuu Kando, dopóki nie spełnisz się w roli przynęty. Ściągnęliśmy cię tutaj tylko po to, by zwabić tutaj twoją przyjaciółkę. Jak jej tam.... Riley Wenhamm. 

Kanda poczuł jak skręca mu się żołądek.

- Ona... nie żyje - szepnął.

- To coś mi się wydaje, żeś ślepy, młodzianie. I nie dostrzegłeś, że to ten przeklęty Mangun Breyne wrócił twojej przyjaciółce życie. A teraz chodź! Mistrz chce cię widzieć!

Kanda już dłużej się nie zastanawiał. Skoro Riley żyła, a oni chcieli ją zwabić prosto w swoje sidła, musiał im uciec. Wiedział, że ma na rękach krępujące go łańcuchy. Ale musiał walczyć i je rozerwać. Nagle zaczął się szarpać; strażnicy, których jego zachowanie kompletnie zaskoczyło, przez moment wahali się. Kanda wykorzystał to, by obu ich powalić. Udało mu się. Jednemu z nich wyrwał miecz i poderżnął gardło, po czym zabił drugiego. Wtem rzucił się na niego mężczyzna ze zbielałym okiem. Kanda tylko przez moment się z nim droczył. Kiedy przeszedł do prawdziwego, dzikiego ataku, jego napastnik był bez szans. Wykorzystując nadarzającą się okazję, przebił mu serce, by już po chwili gnać przez ciemne korytarze fortecy. 

Pierwszy etap się powiódł. Teraz już tylko musiał znaleźć wyjście. 

Gdyby tylko mógł się uwolnić od krępujących jego ręce kajdan.     

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro