Rozdział 10
Riley Wenhamm - a raczej księżniczka Lavenna Revenshield - ponurym wzrokiem wpatrywała się w cudaczny obraz na ścianie, zawieszony lekko powyżej głowy kapitana Leve'a. Mężczyzna przybył do niej jakieś pięć minut temu; już na wejściu wygonił stąd Lily, twierdząc iż musi w spokoju o czymś porozmawiać z Riley. Blondynka posłuchała go dopiero wtedy, gdy czarnowłosa ją o to poprosiła.
Jednak nim Leve raczył przemówić, odczekał ze dwie minuty i upewnił się, że nikt ich nie podsłuchuje.
- Miło cię w końcu poznać, wasza wysokość - ukłonił się, a jego twarz pozostawała wiecznie ponura; śmiertelnie poważna.
Riley wzięła oddech.
- Powiedziano ci, kapitanie? - spytała. - Nie dziwię się. Cóż poczniesz z ową wiedzą?
- Odeskortuję się do Dolmurdelle, gdzie ukończysz szkolenie pod moim okiem, księżniczko. Później zajmiemy się powierzoną tobie misją. A kiedy i z tym się uporamy, osobiście dopilnuję przebiegu twojej koronacji, o pani.
Dziewczyna zaśmiała się głucho.
- Mów mi Riley. Nie chcę, by ktoś miał mnie za kogokolwiek innego. Przynajmniej na razie. Chyba lepiej będzie, jeżeli pozostanę Riley Wenhamm jeszcze przez jakiś czas. Nie śpieszy mi się z niczym. Zwłaszcza z objęciem tronu.
Leve wydął usta.
W czasie bitwy o Londyn, Riley wykazywała się nie tylko umiejętnościami oraz charakterem; miała temperament i była wesoła. Potrafiła się śmiać i żartować. A teraz co? Siedziała tu przed nim, taka przygnębiona i smutna. Bez chęci do życia. Bez entuzjazmu. Jakby z każdą minioną chwilą ulatywało z niej życie.
Aż oczy go zapiekły.
- Wendy, Marcus i Arco dowiedzą się o tym, kim jesteś, gdy dojedziemy do Dolmurdelle. Nie wcześniej. Tak zajmą się tobą Milczący Stróże, którzy zapewnią ci bezpieczeństwo oraz azyl. Ja zaś oraz moja długoletnia przyjaciółka Zoe Hanjonnie Malatay, razem dopilnujemy twojej edukacji. Wtajemniczymy cię w tajniki naszych misji i z wielką radością powitamy w Oddziale.
Jego głos był pozbawiony ciepła i litości, które tak bardzo denerwowały Riley. Słowa wypowiedziane przez Leve'a, było w nich coś... znajomego. Coś bardzo znajomego.
Kanda...
Na wspomnienie dawnego przyjaciela, po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Nie uszło to uwadze Leve'a.
- Hej, czego ryczysz? - spytał.
Od razu "ryczysz"... On tak bardzo przypominał Kandę.
Riley podniosła ku niemu wzrok i obdarzyła kapitana najcudowniejszym uśmiechem, na jaki było ją stać.
- Dziękuję - wyszeptała.
Leve spojrzał na nią tak, jakby co najmniej ześwirowała.
- Niby za co? - spytał.
- Za pańską poprzednią wypowiedź, kapitanie Leve. "Hej, czego ryczysz?". Dziękuję za to.
Mężczyzna gwizdnął.
- Mam nieodparte przeczucie, że właśnie coś ci przypomniałem. Można wiedzieć co? I czemu jesteś mi wdzięczna, za podobny akt bezczelności wobec Korony? Twój pradziad i ojciec twego ojca... Za mniejsze występki karali batem.
Riley na pół sekundy zmieszała się.
Do kapitana zwróciła się dopiero po dłuższej chwili; musiała dobrze się zastanowić przy odpowiednim doborze słów. Nie chciała pominąć żadnego szczegółu przed kimś, komu z całą pewnością mogła zaufać. Ponadto wiedziała, że prędzej czy później przyjdzie taki dzień, w którym stojący naprzeciw niej Leve będzie jej służył. Może nawet zaliczy się do grona jej najwierniejszych doradców. Jeżeli miało tak kiedyś być, musiała powiedzieć prawdę. Musiała wyznać prawdę samej sobie.
Zacisnęła pięści, aż rozbolały ją knykcie.
- Ten ton w pana głosie, kapitanie... Ten sposób okazywania komuś zainteresowania. Mój przyjaciel... mój chłopak... Mój Kanda był taki sam. Bardzo mi go pan przypomina. Był ze mną tak cholernie blisko. Otworzył się na mnie, po tym, jak wyznał mi, że widzi... pewne iluzje. Które coś dla niego oznaczały. Przyrzekłam m wtedy, że choćby nie wiem co, nigdy go nie oszukam. I będę wierna samej sobie. To była nasza mała obietnica. I Kanda jej dotrzymywał. Jego zobojętniała maska, przy moim boku, kruszyła się jak tłuczona porcelana. Stawał się sobą. Śmiał się... Żartował... Bawił się... Uśmiechał się do mnie... Miał mnie za słodką i uroczą dziewczynę, która potrafi uczynić świat lepszym. Myślał o mnie jak o przewodniczce. Uważał, że potrafiłam prowadzić ludzi przez najgłębsze ciemności, za rękę, by wkrótce wskazać im drogę do raju. I częściowo miał słuszność. Jemu i dziewczynie o imieniu Lenalee, a także memu bratu i reszcie. Starałam się im pokazać lepszą rzeczywistość. Że w Czarnym Zakonie może być rodzinnie. Pomysł na witanie nowych Egzorcystów hucznym przyjęciem, wyszedł ode mnie. Chciałam uczynić to miejsce lepszym. Sama zaś pragnęłam, by ludzie mnie potrzebowali. Jednak w dniu sądu, otrzymałam za to nauczkę. Śmierć.
Z oczu Riley zaczęły wypływać łzy. Spływały po jej bladych niczym kreda policzkach, które stopniowo przybierały barwę czerwieni. Oddychała ciężko.
Taka była jej prawda.
Prawda, którą młoda Wenhamm skrywała przez całe swoje życie. Przed każdym udawała szczęśliwą i zawsze pogodną dziewczynę, jednak prawda przedstawiała się całkowicie inaczej. Od zawsze kłamała, a Kanda niczego nie zauważył. Nie miał prawa. Riley też tego nie chciała. Gdyby poznał prawdę, mógłby się od niej odwrócić. A tego już by nie zniosła.
Leve zdawał się to rozumieć.
- Kontynuuj - poprosił ją cicho.
Riley przytaknęła i już po chwili dalej opowiadała swoją historię.
- Umarłam ratując Daisyę, bo wmówiłam sobie, że jeśli go uratuję, zdążę uciec głazom i oboje wyjdziemy z tego cało. Myliłam się. Moja noga wpadła do tej samej szczeliny, w której wcześniej tkwiła noga Daisy. Nie miałam szans na ucieczkę. Mogłam jedynie nabrać wdechu i błagać Boga, który nie istnieje o litość. Nie usłyszał mojego wołania, bo mnie opuścił. Czy to przez to, że wiedział kim byłam w rzeczywistości? Czy postanowił mnie zabić, bym odpokutowała za mój grzech? Za to, że okłamałam tych wszystkich ludzi co do mej prawdziwej natury? - spytała.
Leve w milczeniu obserwował jej zapłakaną twarz. Wiedział, że jeśli nieodpowiednio dobierze słowa, Riley może go źle odebrać. A tego nie chciał. Dlatego powoli podjął wypowiedź.
- Uważam, że nie powinnaś była ich okłamywać. Powiedz, czemu to zrobiłaś? Co chciałaś przed nimi ukryć?
- Myślę, że moją... depresję - cicho wyznała dziewczyna. Jej policzki spłonęły rumieńcem.
Leve w niezrozumieniu potrząsnął głową.
- Depresję? Czy to z powodu śmierci twoich dziadków? - zapytał, nim zdołał się powstrzymać.
Jednak dziewczyna tylko kiwnęła głową.
- Tak. Umarli w pożarze naszej rezydencji, kiedy miałam dwanaście lat. Tylko mnie udało się wtedy uciec. Nie wiem jak i do dziś nie mogę tego pojąć, jednakowoż, chwile spędzone z Yuu Kandą były dla mnie cenniejsze niż cokolwiek innego. Wszyscy mieli go za łotra, a on tylko się ukrywał. Potrzebował wsparcia, którego nikt poza mną mu nie dał. I wtedy przysięgłam sobie, że przezwyciężę rozpacz, by uczynić go szczęśliwym. Udawałam przed nim, że wszystko jest w porządku, ale nie było. I to nie była jego wina, że niczego nie zauważył. Miał mieć mnie za słodką i opiekuńczą, by nie przejmować się ciemną stroną medalu. Tą, która z dnia na dzień rozpadała się na coraz mniejsze kawałki. Nie wiem, czemu przeżyłam tamten dzień, jednak jestem wdzięczna, bo gdybym umarła, nigdy nie spotkałabym Kandy. Kochałam go... Kocham go nadal. I niczego tak nie pragnę, jak znów być przy jego boku. Jednakowoż... Kiedy stoimy na pograniczu wojny z najmroczniejszą armią w historii ludzkości, mroczniejszą nawet od Rycerzy Mroku, wiem iż nie mogę spełnić tego marzenia. Dobro moich rodaków jest ważniejsze, niż moje własne uczucia.
Kapitan uważnie słuchał jej wypowiedzi, jednak ostatnie dwa zdania go zszokowały.
- Mylisz się, Riley - odezwał się po kilku chwilach namysłu. - Uważam, że gdybyś poświęciła czas na jedno i drugie, mogłabyś być szczęśliwsza. Masz rację, dobro naszych jest ważne. Ale nie dla ciebie. Poczucie obowiązku wobec nas, wzbudza w tobie fakt, że jesteś córką Króla, zobowiązaną do wierności swym poddanym. To nie jest twoje własne zdanie... i nigdy nim nie będzie. Jedynym czego pragniesz, jest odzyskanie ukochanego. Wierz mi, wiem co mówię. A jako twój sługa, ochroniarz i wierny doradca - jeśli taka będzie twa wola - poprę każdą twą decyzję. Prawda przedstawia się jednak tak, że nigdy nie wiemy, kiedy co jest lepsze. Nie można tego przewidzieć. Nigdy nie było można. Mam iść za głosem rozsądku? A może powinienem zaufać sercu i zdać się na wolę losu? Nigdy nie można przewidzieć, kiedy i jak to się skończy. I jakie będą tego konsekwencje. Możemy tylko zagospodarować dany nam czas i ufać, że podjęte przez nas decyzje nie okażą się zgubne. Tak czy owak, nie ma gwarancji.
Riley słuchała jego słów, nie mogąc dać wiary temu, jaki on był mądry. Nie potrafiła się powstrzymać, przed zadaniem tego pytania.
- Czy... Czy pan, Leve, ma za sobą podobną sytuację?
Kapitan ponuro się skrzywił, po czym wzruszył ramionami.
- Mam trzydzieści pięć lat. Z czego dziesięć poświęciłem rodzinie i przyjaciołom. Większość mojego życia to walka i trening. Przyszło mi podejmować wiele decyzji nim stałem się tym, kim jestem dzisiaj. Jednak z przekonaniem mogę stwierdzić, że wiele z tych decyzji doprowadziło moich towarzyszy do zguby. Nie byłem w stanie przewidzieć, że mój wybór okaże się dla nich zgubny. Nauczyłem się wówczas dwóch rzeczy. Pierwsza z nich: nie wolno zgadzać się na to, by los decydował za nas. Jesteśmy kowalami własnego losu i sami decydujemy o tym, co nas czeka następnego dnia.
- A druga? - spytała czarnowłosa.
Leve uśmiechnął się blado.
- Gdybym był bardziej ostrożny, Lizie i Sawney nadal by żyli. To niesprawiedliwe. Umarli z mojej winy. I z winy tego, że ich okłamałem. Ale wówczas przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nikogo już nie okłamię. I ty, księżniczko, również powinnaś przestać. Skończ z życiem dla innych. Nie próbuj zadowalać wszystkich. Nigdy nie uda ci się tego zrobić, nie wiadomo jak mocno byś tego nie próbowała, a tylko być się tym zabiła. Zacznij żyć dla siebie. Spełniaj te obowiązki, które w istocie nimi są. Słuchaj rozkazów... swoich uczuć i rozumu, tak, żebyś później tego nie żałowała. Nie oglądaj się za siebie. Krocz wyznaczoną przez siebie ścieżką z dumnie uniesioną głową, nie zatrzymując się! Żyj życiem, które możesz uznać za godne ciebie.
Słowa Leve'a ubodły ją niczym grom. W istocie miał rację. W tym momencie łzy przestały spływać po jej policzkach. Zwolniła uścisk w dłoniach, które powoli stawały się białe.
Odetchnęła.
- Zapytał mnie pan wcześniej, czemu byłam wdzięczna za te słowa. "Czego ryczysz". Nikt się tak do mnie nie odezwał w całym moim życiu. Zawsze brano mnie za taką kruchutką. Taką słabiutką. Nie brano mnie i mojej siły na poważnie. Litowano się nade mną. Bo byłam słabsza. A ja się na to godziłam, bo sama w to wierzyłam.
Leve w zrozumieniu przytaknął dwukrotnie, po czym rozłożył ręce i pokierował się w stronę drzwi wyjściowych. Riley odprowadzała go wzrokiem. Zdumiały ją jego słowa, wypowiedziane w momencie, kiedy stał już na progu drzwi.
- Nie licz na litość ze strony moich ludzi, kiedy znajdziemy się w Dolmurdelle. Wyjeżdżamy jutro. Spakuj się i przemyśl moje słowa. Kiedy dotrzemy do celu, powiesz mi co postanowiłaś. I skończ z oszukiwaniem innych. Nie zgrywaj dłużej grzecznej i nienagannej. Od jutra bądź tylko i wyłącznie sobą! - i wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.
Gdy Riley upewniła się na dobre, że Leve się oddalił, na nowo dała upust łzom. Nigdy nie podejrzewała, że po wyznaniu prawdy, poczuje się tak lekko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro