Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Dwa i pół roku wcześniej

Podstarzały mężczyzna, z siwą ze starości bródką i wąsikiem, nieśpiesznym krokiem kroczył po zatłoczonej londyńskiej ulicy. Było już całkiem późno, a że zaczynało padać, zawitał do pobliskiej karczmy. 

Gospodarz, który tam obsługiwał, dostrzegł w przybyszu coś podejrzanego już na początku, ale szkoda mu było czasu na wyrzucanie klienta - zwłaszcza takiego, który mógłby mu sowicie zapłacić za zakupione jedzenie. A na takiego człowieka, wyglądał mu ów nieznajomy. Gospodarz za nic nie mógł przegapić okazji do zarobienia porządnego grosza, gdyż od dłuższego czasu nie powodziło mu się najlepiej. 

Kiedy więc gość podstarzały nieznajomy rozsiadł się wygodnie przy barku z winem, prosząc barmana o jak najpełniejszy kufel gorącego grzańca, gospodarz wysłał ku niemu kelnerkę. 

Dziewczynie również nie przypadł do gustu, jednak podeszła mimo to. Przecież nie mogła ryzykować, że za brak kompetencji wyrzucą ją. Zwłaszcza dlatego, że to był jej pierwszy dzień.

- Czy coś panu podać? - spytała, siląc się na słodki uśmiech.

Mężczyzna z ociągnięciem się ku niej obrócił, co dziewczyna uznała, co najmniej, za przejaw złych manier. Widocznie ta nieliczna grupka dżentelmenów, rozpadła się już dawno. Ponadto nie odpowiedział.  

- Czy coś panu podać? - spytała dziewczyna, już nieco ostrzejszym głosem. 

Staruszek dopiero teraz raczył łaskawie nań spojrzeć i wymamrotać:

- Tak, panienko. 

Dziewczyna z każdą mijającą chwilą coraz mocniej czuła wzbierającą w niej złość, ale udało jej się zapanować nad sobą.  

- A co, jeśli można spytać?

Jegomość wyglądał przez chwilę tak, jakby się zastanawiał, jednak dziewczyna wiedziała, że wcale tego nie robi. Nie spoglądał bowiem na kartę dań, tylko na jej biust. Obrzydlistwo. Aż miała ochotę z miejsca trzepnąć go w tę pomarszczoną gębę. Udało jej się jednak powstrzymać. 

Staruch tymczasem powiedział:

- Na początek, najlepsze mięso jakie tutaj macie. Żadnej zieleniny. Nie lubię jej.

Dziewczyna w odpowiedzi syknęła:

- Zaraz przyniosę.

Staruch odprowadził ją wzrokiem, po czym wyjął z tobołka tajemniczy dokument. Wertował wzrokiem kolejne wersy, aż skończył i z zadowoleniem wymruczał kilka niezrozumiałych słów. 

Tymczasem drzwi do gospody otworzyły się. 

Do izby wkroczył ktoś inny; ktoś, kogo nawet gospodarz się nie spodziewał. Był on wysoki i anielsko przystojny, a jednocześnie poważny i groźny. Pozbawiony jakichkolwiek uczuć w oczach. Jego usta, na widok starszego jegomościa, zwęziły się tworząc cienką linię. Jego czarny mundur, długi prawie do ziemi, szeleścił cicho, kiedy posuwał się on naprzód, znajdując się wkrótce tuż za plecami starucha.

Dziewczyna niosąca zamówienie, na widok błyszczącej klingi przystawionej do pleców starszego jegomościa, zamarła i pobladła jak kartka papieru.

Staruch zamarł. Po chwili usłyszał:

- Nie ruszaj się! - ktoś warknął.

Mężczyzna przełknął ślinę, ale odważył się zadać pytanie:

- K-Kim jesteś? 

- Już ty wiesz dobrze, kim jestem! - syknął nieznajomy, tak głośno, że pozostali goście ciekawi dalszego przebiegu wydarzeń, obrócili ku nim zaciekawione spojrzenia. Nie minęło jednak wiele czasu, a pomieszczenie wypełnił ryk: - NIE MACIE NIC LEPSZEGO DO ROBOTY! JEŻELI PRZYŁAPIĘ KOGOŚ NA GAPIENIU SIĘ, A WIERZCIE MI, ŻE TAK BĘDZIE, TO ODETNĘ MU ŁEB! JASNE!!!

Już nikt się na niego nie patrzył. Niektórzy zaczęli wręcz w panice uciekać z gospody, co spotkało się z dezaprobatą gospodarza i jego żony, ale nie mogli nic na to poradzić, a widok obcego, który wykurzył im wszystkich gości i rzucił tak ostrą groźbę sprawił, że sami niebawem uciekli. Staruch został więc sam na sam z tajemniczym oprawcą.

- N-Nie mam pojęcia kim jesteś, panie. Przecież c-cię nie w-widzę.

Nagle poczuł jak ktoś go obraca z diabelską siłą. I wtedy go zobaczył.

Szesnastoletni chłopiec, uzbrojony w lśniącą katanę i odziany w czarny płaszcz, wyglądał o wiele groźniej niż staruch mógłby się spodziewać. Miał czarne włosy związane w kucyka i kilka pasm opadających mu po ramionach. Na czole zaś, miał grzywkę. Nie ujmowało to mu jednak męskości. Przeciwnie! Gdyby zamiast tego munduru, miałby na sobie elegancki garnitur, mógłby zawrócić w głowie nie jednej dziewczynie! Jednak to nienawistne spojrzenie... Tak. Staruch już je widział. Tylko nie potrafił dopasować do niego idealnej twarzy.

Tymczasem chłopak przemówił:

- A teraz mnie poznajesz? Andrue Malley? - spytał.

Po plecach starucha przebiegł zimny dreszcz.

- Skąd znasz moje imię? - spytał drżącym głosem. 

Jak się po chwili okazało, wcale nie chciał znać odpowiedzi. 

- Trzej twoi kamraci, Oliver Sall, Lucius Harley i Karley Drung, z którymi rozprawiłem się wcześniej, mieli bardzo długie jęzory. Obcinanie im ich, a także wielu innych kończy, jedna po drugiej, było iście satysfakcjonujące. - Staruch nie mógł uwierzyć własnym uszom, ale chłopak kontynuował. Na jego twarzy wymalowany był szaleńczy grymas. - Powiedzieli mi, że ich herszt nazywa się Andrue Malley. I tak oto, po tygodniu poszukiwań, w końcu cię mam. A teraz, co mam z tobą zrobić w akcie zemsty?

Andrue myślał, że zwymiotuje.

- Ze-zemsty?

- Tak, zemsty. Za to, co ty i twoi opryszkowie, uczyniliście dla Hrabi Tysiąclecia pół roku temu. W Irlandii. Na górze Slieve League. 

Andrue nabrał trzy głębokie wdechy.

- Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz, bachorze!

Klinga przytknięta do jego gardła, rozbłysła. Podobnie jak oczy nieznajomego. Najwidoczniej tracił już cierpliwość. A Andrue coraz bardziej nie podobał się ten wyraz twarzy. To nienawistne spojrzenie.

- Już ty dobrze wiesz, o co mi chodzi, Malley. Pół roku temu w Irlandii, na szczycie Slieve League, ty i twoi kamraci, spowodowaliście eksplozję, która wywołała lawinę głazów. Jeden z moich przyjaciół, Daisya Barry, wpadł nogą w szczelinę i nie mógł się wydostać. Ze szczytu toczyły się na nas kolejne kamienie, jednak Daisya wciąż nie wyciągnął nogi i już szykowaliśmy się na to, co nieuniknione. Jednak była tam z nami dziewczyna. Poszukiwaczka Zakonu. Była dzielna, odważna i bezmiernie lojalna wobec przyjaciół. Czy wiesz jak wtedy postąpiła? - spytał. Gdy Andrue przecząco pokiwał głową, szermierz kontynuował. - Rzuciła się w kierunku Daisy. Była całkiem silna. Wyrwała jego nogę z uścisku kamieni, łamiąc ją przy okazji, i odepchnęła go na bezpieczną odległość. A sama jak na tym wyszła? Została zmiażdżona! 

Andrue teraz już pamiętał. To ten chłopak prawie go zabił w napadzie szału, pół roku temu, po tym jak ta małolata wpadła pod gruz. Gdyby nagle nie nadleciały Akumy, pewnie już by nie żył.

- T-To ty! - wykrzyknął z niedowierzaniem. Szesnastolatek wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

- Czyli jednak pamiętasz?

Andrue pożałował, że się wypowiedział.

- Wiesz co? Jej śmierć była dla mnie niezwykle bolesnym przeżyciem. Ty pewnie miałeś z tego frajdę, jednak ja nie potrafiłem pogodzić się z tym, co się stało. Była moją przyjaciółką. Nawet nie wiesz, co czułem, gdy musiałem powiedzieć jej bratu, że już nigdy nie zobaczy jej pięknych, błękitnych oczu. Jej perlistego uśmiechu. A wiesz, co w tej historii jest najlepsze? Że kiedy w końcu wykopaliśmy ją spod gruzu, martwą oczywiście, i byliśmy w drodze do domu, ktoś ukradł jej ciało. Tej samej nocy. To już zapewne nie byliście wy, jednak przez was umarła. Gdyby nie wy, wciąż by żyła. A teraz co? Nawet nie mogę jej pochować? Czy masz pojęcie jak to jest? 

Andrue padł na kolana.

- Błagam, panie! Błagam! Uczynię wszystko! Wszystko!

Jednak tamten powstrzymał go.

- Nie chcę nic od ciebie! Pragnę zobaczyć znów jej uśmiech. Ty nie możesz sprawić, że moje marzenie się ziści. Jedyne, co możesz dla mnie zrobić, to zdechnąć!

I pchnął w bezbronnego człowieka swój miecz. Nie przeszkadzało mu, że postąpił, łagodnie rzecz ujmując, niehonorowo. Wobec tego mężczyzny, nie czuł skrupułów. 

Dla pewności, że staruch już nigdy się nie podniesie, odciął mu głowę. Potem wcisnął swój miecz z powrotem do pochwy przywiązanej na plecach i obrócił się na pięcie. Wziął wdech i ruszył spokojnie ku wyjściu. Raz tylko się odwrócił, rzucił okiem na zwłoki i wymruczał:

- Hmm... Szkoda. Był z niego całkiem niezły facet.  

I tak, zadowolony z siebie Yuu Kanda, zniknął w ciemnościach nocy.            

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro