Rozdział 4. Oni nie żyją.
Czułam się okropnie. Wszystko mnie bolało. Miałam zamknięte oczy. Czułam, że leże... W łóżku? Zastanawia mnie gdzie jestem?
-Jason nie wierć się inaczej igłę wbije ci w oko.- Powiedział jakiś męski głos. Ale chwila. Jason?
-Ale mieliście się zająć Katy.- Powiedział zdenerwowany... Jack.
-Jej stan jest stabilny Jack. Powinna jeszcze dziś się obudzić.- Powiedział kobiecy głos. Powoli otworzyłam oczy. Zakaszlałam, a wszyscy na mnie spojrzeli. Od razu podbiegli do mnie Jack, Candy, Puppet i Jason. Cała czwórka miała jakieś opatrunki.
-Jak się czujesz Katy?- Zapytał się Candy gdy dotknęłam swojej głowy. Miałam na niej bandaże. Zauważyłam, że mam na sobie taką sukienkę jakie noszą pacjenci w szpitalach.
-T-Trochę lepiej.- Powiedziałam o prychniętym głosem.
-Spokojnie chrypa przejdzie za prawdopodobnie kilka dni. Masz złamaną rękę i stłuczoną kostkę. Masz szczęście. Upadek z kilku metrów byłby śmiertelny. Tak w ogóle jestem Ann, a przy biurku siedzi Smiley.- Powiedziała kobieta w czarnym stroju pielęgniarki pokazując na czarnowłosego mężczyznę. Ann i Smiley wyszli z pomieszczenia zostawiając mnie z Jackiem, Candym, Puppetem i Jasonem.
-Chłopaki, a gdzie pozostali?- Spytałam się patrząc na przyjaciół. Candy złapał mnie za rękę.
-Katy oni... Oni nie żyją. Zginęli wszyscy. Gdyby nie Jason ty też byś zginęła.- Powiedział gdy poczułam łzy w oczach. Przypomniał mi się widok kiedy na Maxa spadła kolumna.
-Ż-Żyłam z nimi 10 lat. G-Gdyby nie oni ja bym m-mieszkała w domu dziecka.- Powiedziałam bliska płaczu. Cała czwórka mnie przytuliła. Wtuliłam się w nich. Ale najbardziej to chyba w Candyego. Ann po chwili weszła i kazała chłopakom wyjść. Poprosiłam ją by Candy przy mnie został. Nie pewnie się zgodziła chodź jej mina wyglądała jakby miała zaraz krzyknąć, że się nie zgadza. Jednak Candy położył się koło mnie. Przytulił mnie do siebie. W taki sposób zasnęłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro