Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13

Kilian

Próbowałem posprzątać pokój z syfu pozostawionego po samobójstwach. Wreszcie syknąłem, rzuciłem szmatką, po czym wyszedłem z pokoju, trzaskając drzwiami. Złapałem w kuchni za paczkę orzeszków. Przeszedłem do ogrodu. Usiadłem na chłodnych schodkach. Nie chciało mi się wracać po płaszcz, więc zimne powietrze smagało mnie po ramionach i wywoływało dreszcze. Postanowiłem to zignorować. Potrzebowałem chwili odpoczynku od wszystkiego. Rzuciłem tylko okiem na kamień, pod którym zostawiano dla mnie informację o zleceniach. Nie patrzyłem, czy cokolwiek tam leżało. Wolałem trwać w niewiedzy jeszcze przez krótką chwilę.

Cerber przyszedł i położył się przy moich nogach. Pogłaskałem go między uszami, na co zaczął wesoło merdać ogonem. Uśmiechnąłem się. Zapomniałem, jak kiedyś wystarczyło, żebym zobaczył radosnego psiaka i mój dzień stawał się lepszy.

Gdy byłem młodszy, wszystko wydawało się prostsze.

Zaledwie wczoraj Arvis powiedział, co o mnie myślał, a to dalej chodziło gdzieś za mną. Niby nie chciałem mu pomagać, ale coś w jego zachowaniu sprawiło, że bolało. Nie szukałem uznania w Piekle. Chyba. Może nieświadomie. Jakby nie patrzeć, dokonałem paskudnych rzeczy w młodym wieku. Wydawało mi się, że tam na dole demony szczyciły się ludzkim cierpieniem. Tymczasem Arvisa obrzydzało. Od początku coś nie pasowało mi w jego poczynaniach. Co prawda nie spotkałem nikogo poza nim, jednakże Arvis nie pasował do obrazu demona. Owszem, umiał pokazać, że drzemała w nim piekielna natura, ale przeczuwałem, że gdybym spotkał kogokolwiek innego, to poczułbym różnicę.

Nawet przez moment przeszło mi przez myśl, że Arvis był kiedyś człowiekiem, ale zaśmiałem się w związku z ilością absurdu.

Co nie zmieniało faktu, że stałem się nikim w oczach kolejnej osoby. Nieprzyjemne uczucie. Tyle że chyba naprawdę sobie zasłużyłem. Trochę zignorowałem fakt, że Piekło to zupełnie nieznany mi świat, gdzie faktyczne byłem nikim. Na Ziemi mogłem uważać się za pana życia i śmierci, ale tam panowała inna hierarchia, inne zwyczaje, do których wpierw musiałbym się przyzwyczaić. Naprawdę czułem się powiązany, ale najwidoczniej chodziło tylko i wyłącznie o wróżenie przyszłego miejsca pobytu. Nie dziwiłem się. Spodziewałem się, że po wszystkim, ci zrobiłem, to skończę gdzieś w ogniu piekielnym, ale wcześniej nie przypuszczałem, że demony naprawdę istniały. Teraz sprawa wyglądała inaczej...

Aż wstyd przyznać, że przechodziły mnie ciarki na myśl o szóstym czy siódmym piętrze. Arvis wspomniał, że nawet Lucyfer wolał się tam nie zapuszczać.

Pogłaskałem Cerbera. Za bardzo przytłaczałem się Piekłem. Już mnie nie potrzebowali. Mogłem zająć się pracą, udawać, jakby nic się nie wydarzyło. Jednakże z tyłu głowy wciąż krążyła świadomość, że magia w moim ciele nie uzyska stabilności, nigdy się nią nie ochronię. Na dodatek nadal po śmierci będę trafiał do Arvisa, czy tego chciałem, czy nie. Jeśli naprawdę Erhardt stał za zniknięciem Śmierci, to finalnie wpadnie na mój trop i mnie zabije. Nie zapyta, czy brałem udział w poszukiwaniach. Nie będzie brał pod uwagę, że pracowałem i dawałem z siebie wszystko. Spojrzy tylko na fakt, że Śmierć mnie wybrał.

Że stanowiłem zagrożenie.

Czemu ja? Czym sobie na to zasłużyłem?

— Ze wszystkich ludzi wybrałeś mnie — powiedziałem myśli na głos, jakby mając nadzieję, że Śmierć mnie usłyszy. — Dlaczego? Uznałeś, że za mało mi wrażeń w życiu i lepiej, żebym padł szybciej z tego świata? O to tak naprawdę tu chodzi?

Cerber spojrzał na mnie pytająco. Podrapałem go między uszami.

— Nie wiem, co robić... — mruknąłem z bezsilności. Przytuliłem się do Cerbera. Psiak nie rozumiał, skąd u mnie zły nastrój, ale mimo to przysunął się i polizał mnie po twarzy, na co się zaśmiałem.

Miło było na moment zapomnieć, że przez ostatnie miesiące pracowałem jako morderca. Jednakże obowiązki wzywały. Straciłem młodość, nie mogłem tak po prostu usiąść w pokoju i udawać przez resztę dnia, że robiłem coś pożytecznego. Westchnąłem.

Wstałem w końcu. Podszedłem do wybranego kamienia, po czym go uniosłem, mając jeszcze skrawek nadziei, że niczego nie ujrzę. Przeliczyłem się. Czekała karteczka. Z niechęcią złapałem za papier.

Karczma Klausa. Dziś mam coś ciekawszego. Spodoba ci się. Zjaw się trochę wcześniej, żebyś miał czas.

Normalnie brakowało tylko serduszka do kompletu. Pokręciłem głową i schowałem wiadomość w małej kieszonce w spodniach. Przygryzłem wargi. Co takiego tym razem przyszykował? Miałem napaść na sierociniec? Nie, przesadziłem. Co najwyżej znów natrafię na kogoś, kto mieszkał z dziećmi, żeby zmusić mnie do kolejnych zabójstw, byleby nie zostawić świadków... Cholera.

Kilian, ogarnij się.

Zauważyłem, że przy płocie stanęła Katja. Skrzywiłem się. Minęło trochę czasu, odkąd ją widziałem. Jednakże chyba po raz pierwszy sama przyszła aż pod mój dom. Cerber podbiegł do niej, żeby się przywitać, a przy tym z nieopisaną radością merdał ogonem. Dziewczyna pogłaskała go z uśmiechem.

— Co tu robisz? — spytałem, przypatrując się, jak Cerber łasił się do Katji.

— Wpadłam cię odwiedzić. — Wzruszyła ramionami, po czym przyjrzała się dokładnie. Dopiero po chwili zrozumiałem, że nie zakryłem szyi. Katja otworzyła szerzej oczy, przestała głaskać psa. Powiedziała z wyraźnie słyszalnym smutkiem: — I na co ci to? Nie uważasz, że zbyt wiele ryzykujesz? Przecież Śmierć może wrócić w każdej chwili.

Jeśli jakiś popieprzony demon znajdzie, gdzie zaginął, to wtedy wróci. Wywróciłem oczami i pogładziłem się po szyi.

— Nie praw mi morałów. To nic nie da — rzuciłem kpiąco, po czym uśmiechnąłem się głupio.

— Marnotrawstwo życia to najgorsze, co możesz zrobić — odparła z troską. — Przemyśl to jeszcze.

— Zastanowię się. — Wywróciłem oczami. Gwizdnąłem, żeby Cerber przybiegł do mnie. — Po co chciałaś mnie odwiedzić?

— Nie mam nic do roboty, więc pomyślałam, żeby wpaść do ciebie — wyjaśniła, opierając się o płot. — Może masz chęć gdzieś wyjść?

Zacisnąłem wargi. Z jednej strony wyrwałbym się gdzieś, ale też potrzebowałem nieco posiedzieć w samotności.

— Raczej nie. Mam trochę do załatwienia. Kiedy indziej.

— Jasne... Co ciekawego będziesz robić?

Czemu tak nagle ją to interesowało? Do tej pory, gdy wspominałem o pracy, nie wydawała się szczególnie zaintrygowana, co też było ogromnym plusem. Co miałbym powiedzieć? "Rekreacyjnie morduję ludzi i na tym zarabiam"? Wtedy albo uznałaby mnie za idiotę i stwierdziłaby, że żartowałem, albo poszłaby na policję. Ciekawe, kto wtedy okazałby się szybszy – Erhardt z nożem chcący chronić swoje interesy, czy władze z kajdankami. Nie zamierzałem tego sprawdzać.

— Nic ciekawego — odpowiedziałem wymijająco.

Katja zmarszczyła brwi.

— Poważnie? Wolisz siedzieć i robić nieciekawe rzeczy, niż wpaść do mnie i zająć się czymś milszym? — Uśmiechnęła się podejrzanie.

Chyba na moment przestałem działać. Patrzyłem na Katję, próbując zrozumieć, czy na pewno wszystko usłyszałem poprawnie. Katja widocznie speszyła się przez moją reakcję. Cała oblała się rumieńcem.

— Doceniam, ale... — Podrapałem się z tyłu głowy. — To może i nie są interesujące rzeczy, ale muszę to zrobić. Od tego zależy, przynajmniej poniekąd, moje życie.

— Nie wpadniesz nawet na chwilę? — dodała nieśmiało.

Wziąłem głęboki wdech.

— Katja, lubię cię, ale nie przesadzaj — rzuciłem nieco surowiej. — Ledwo mnie znasz. Zejdzie mi obowiązków, to mogę się z tobą gdzieś przejechać, ale nic ponadto.

Katja westchnęła. Kiwnęła głową ze zrozumieniem. Uznała, że nie chciała mi już przeszkadzać, po czym odeszła w ciszy. Złapałem głęboki wdech. Wróciłem do domu. Wyciągnąłem karteczkę z kieszeni. Przypatrywałem się napisowi, jakbym oczekiwał, że treść zmieni się w krótkiej chwili. Nic z tych rzeczy. Cudownie. Żyłem w świecie, gdzie gadające kwiatki były bardziej możliwe, niż magicznie przestawiające się literki.

Wdrapałem się na piętro. Wkroczyłem do pokoju i ze spokojem zamknąłem drzwi.

KRA! Jestem z ciebie dumny!

Odskoczyłem. Na moim łóżku skakał radosny Eddy. Choć nie mogłem się zobaczyć w lustrze, to spodziewałem się, że moja mina właśnie wyrażała więcej niż tysiąc słów. Oparłem się o ścianę i osunąłem się po niej z bezsilności. Co ten cholerny kruk tu robił? Przecież Arvis uznał mnie za bezużytecznego. Dlaczego Eddy wciąż przy mnie siedział?

— Oj już nie rób takiej miny srającego kota na pustyni! — krzyknął, podlatując bliżej.

— Zaraz zawołam Cerbera... — wydukałem, podnosząc się z podłogi.

— Miałeś niepowtarzalną okazję zgrzeszyć, ale tego nie zrobiłeś! Byłem gotowy nasrać jej na łeb!

Zacisnąłem dłonie w piąstki.

— Mieliście się ode mnie odwalić! — wrzasnąłem, spoglądając z wrogością na kruka. — Co ty tu jeszcze robisz?!

— Pilnuję cię, nie widać? — Przekręcił łeb na bok.

— Słyszałeś, co mówił Arvis. Zostaw mnie. Dajcie mi wszyscy święty spokój!

Machnąłem rękoma, po czym stanąłem oparty o biurko. Od przypływu złości rozbolała mnie głowa. Eddy usiadł tuż obok. Nadal nie rozumiałem, czemu siedział przy mnie. Czyżby Arvis tylko blefował? Chciał zrobić ze mnie pośmiewisko? Zacisnąłem dłoń. Pieprzony demon.

W ciągu chwili złapałem za leżący nieopodal zaostrzony nóż, po czym dorwałem tego cholernego kruka. Przycisnąłem go do blatu i przystawiłem ostrze przy samym łbie. Eddy spoglądał z szokiem.

— Kra... Nie jesteś sobą, kiedy jesteś głodny...

— Dwa najprostsze słowa. Odwalcie się — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. — Sami szukajcie swojej Śmierci. Mnie w to nie mieszajcie.

— Wyszło jedenaście słów.

Gdy chciałem wbić ostrze, Eddy zmienił się w mysz. Zwinnie się wymknął. Nóż skończył w blacie. Tymczasem Eddy powrócił do kruczej formy i usiadł mi na ramieniu. Wypiął dumnie pierś.

— Właśnie chciałeś zaatakować rzecz niematerialną rzeczą materialną. Gratuluję inteligencji.

Wyciągnąłem broń. Złapałem za ostrzałkę, mając świadomość, że po takim zajściu nóż mógł stracić na wartości. Jednocześnie starałem się nie zwracać większej uwagi na siedzącego mi na ramieniu kruka. Kiedyś sobie pójdzie. Na pewno. Nie zdziwiłbym się, gdyby Eddy'ego tak naprawdę tu nie było, a to tylko moje przewidzenie spowodowane przez dużą utratę krwi po poprzednim samobójstwie. Może jeszcze się nie obudziłem? To sen?

Nie. Eddy wbił mi pazury, które poczułem aż za dobrze.

— Czego chcesz ode mnie? — spytałem ze złością, odsuwając kruka od zranienia. — Będziesz mnie prześladować, bo się okazało, że jednak mam serdecznie gdzieś los Śmierci?

— Wiedziałem od razu. Mnie nie oszukasz. Nie jesteś w stanie.

Zamrugałem kilkukrotnie. Naprawdę domyślił się wcześniej? To głupie.

— Jasne — prychnąłem. — I stwierdziłeś, że nic nie powiesz.

— Zabrałoby to całą zabawę, ale oczywiście, że od razu powiedziałem Arvisowi. Nie jestem debilem.

Eddy przeskoczył na biurko przede mną.

— Wiem, że ciebie nie przekonam. Pewnie własnego rozumu nie słuchasz. Jednak poświęć te kilka minut, żeby zastanowić się, jak długo ten raj będzie trwał. Nie umieracie, robi się was więcej, a i tak macie przeludnienie. Jeśli nie znasz historii, to sprawdź, do czego zdolny jest człowiek. Pomyśl sobie, do czego może się posunąć, gdy zechce postawić się na miejscu Śmierci. Niech dotrze do ciebie, że gdy rozpęta się chaos, tylko Śmierć go zatrzyma.

Eddy ruszył do lotu, po czym zniknął. Westchnąłem. Kolejny mądry wywód. Świetnie.

Z emocji kopnąłem w krzesło. Uznałem, że zrobię sobie coś do picia. Zaciekawiło mnie, czy matka miała manię trzymania jakiegokolwiek alkoholu. Nigdy nie zwróciłem uwagi. Uznałem, że choć raz dokładnie przyjrzę się, co miałem w domu. Później pewnie zjem na mieście.

Przejrzałem szafki w kuchni, ale nie znalazłem niczego poza pudełeczkiem z ciasteczkami z przyczepioną karteczką z wiadomością. Pismo matki.

Naprawdę chcę z tobą porozmawiać.
Daj mi szansę.

Zacisnąłem wargi w wąską linię. No tak. Nie wiedziała, jak do mnie dotrzeć. Widocznie próbowała wszystkiego, żeby ze mną w końcu porozmawiać. Tylko o czym? Domyślałem się, co zechce mi powiedzieć. Nie spodziewałem się przeprosin. Raczej nie zniży się do tego poziomu. Prędzej ułoży wypowiedź tak, żeby siebie postawić na miejscu ofiary. Podziękuję.

Ale ciastka wezmę.

Zdecydowanie potrzebowałem ochłonąć gdzieś, gdzie nikt mnie nie zaczepi. Do domu wróci matka, która gdy tylko zobaczy, że pudełeczko zniknęło, uzna, że zechcę z nią porozmawiać. Chciałem chwili spokoju. Złapałem za ciasteczko i jedząc je, nałożyłem płaszcz. Cerber podbiegł, ciesząc się ze spaceru. Skakał dookoła mnie i szczekał z radością. Już chciałem naciskać klamkę, ale przypomniałem sobie o ranie na szyi. Przekląłem pod nosem. Szybko się cofnąłem, by czymkolwiek to zakryć. Dla bezpieczeństwa. Im mniej ludzi na mieście widziało skazę, tym lepiej.

Początkowo nie miałem pomysłu, dokąd się udać. Najpierw skierowałem się w stronę miasta, ale przekonałem się, że to nie najlepszy pomysł, gdyż trwały przygotowania do religijnego święta. Aż otworzyłem szerzej oczy. Ciekawe, w jakiej intencji tym razem. Zazwyczaj błagali swojego Boga, żeby przywrócił im Śmierć. Chcieli normalności. Dziwnie się na to patrzyło, gdy, w jakimś stopniu, znało się prawdę. Gdyby faktycznie to bóstwo odebrało coś tak istotnego, raczej nikt nie zostałby wybrankiem, ani nikt nie trafiłby do Piekła, by pomagać demonowi.

Nie ukrywałem też, że byłem pod wrażeniem, że żadna z tamtych osób nie miała styczności z drugim światem (przynajmniej tak sądziłem), a mimo to wszyscy wydawali się w pełni wierzyć w jego istnienie. Ja sam, choć chodziłem już po Piekle, nadal nie umiałem pojąć, jak wszystko egzystowało wspólnie.

Pokusiłem się, żeby podejść bliżej tłumu. Akurat ludzie zajmowali się głoszeniem hojnych haseł. Jedno z nich najbardziej przykuło moją uwagę.

"To wszystko jest boskim planem. Śmierć wróci i zbierze wszystkich, którzy nie potrafili uszanować daru życia".

Przygryzłem usta od środka. Od razu przypomniały mi się dobitne słowa Arvisa.

"Wiedz, że gdy Śmierć wróci, a ty jakimś cudem przeżyjesz, to dopilnuję, żebyś był pierwszy na jego liście".

Mimowolnie zadrżałem. Pojawił się obraz jego nienawistnego wzroku. Oczami wyobraźni stworzyłem moment, w którym Arvis zaciągałby mnie na siódme piętro, szyderczo się przy tym śmiejąc. Gdybym wiedział, jak wyglądał Śmierć, prawdopodobnie też podświadomie wymyśliłbym dzień, gdy przyszedłby, żeby zabrać mnie z tego świata za ciągłe marnotrawstwo życia.

Zacisnąłem zęby. Odrzuciłem na bok wszelkie nieprzyjemne wątki.

Ogarnij się.

Śmierć nie wróci jutro. Nie miałem czego się bać. Przynajmniej w teorii. Prędzej czy później wszystko zostanie sprowadzone na właściwe tory, a ja naprawdę trafię do Piekła za przewinienia.

Czemu tak się tym przejmujesz?

Westchnąłem. Nie potrafiłem stać w tłumie. Miałem wrażenie, jakbym się dusił. Postanowiłem udać się w bardziej oddalone miejsce. Cerber posłusznie trzymał się przy nodze, rozglądając się z zaciekawieniem. Kierowałem się do niemalże jedynego miejsce w Verflucht, w którym, o dziwo, towarzyszył mi nieopisany spokój.

Parę kroków dalej ukazało się bardzo dobrze znane mi jezioro. Cerber także je uwielbiał. Niejednokrotnie tutaj pływał. Stanąłem mniej więcej na miejscu, w którym trzy lata wcześniej siedziałem i patrzyłem, jak mój ojciec znikał pod taflą wody. Nadal cała sytuacja napawała mnie ulgą. Pomyśleć, że gdyby nie zgrywał bohatera, nadal musiałbym go znosić. Na samą myśl przechodziły mnie ciarki. Nie umiałbym przejść przez ten koszmar jeszcze raz.

To, że pieprzony Dietmar Ellmenreich zmarł idealnie rok przed cudowną nieśmiertelnością, brzmiało jak wygranie głównej nagrody w loterii.

Ciekawe, jakim byłbym teraz człowiekiem, gdyby ojciec nadal żył.

Ciekawe, czy w ogóle bym tu był...

Cerber zaczął wściekle warczeć oraz szczekać na coś za mną. Odwróciłem się, żeby sprawdzić, co tak rozzłościło psa. Otworzyłem szerzej oczy. Zmarszczyłem brwi. Gwizdnąłem, żeby Cerber się uspokoił, ale ten wciąż szczerzył zęby na Erhardta.

Co on tu robi? Śledzi mnie?

— Zwierzęta za mną nie przepadają — rzucił Erhardt w żarcie, podchodząc bliżej. Uśmiechnął się z moją stronę, przerzucając włosy na jedno ramię. — Nie sądziłem, że wychodzisz z domu częściej niż do pracy.

A jakimś cudem się na mnie natknąłeś.

Zdecydowanie za bardzo doszukiwałem się podejrzanych detali w jego zachowaniu.

"To tylko kwestia czasu, aż staniesz się następnym celem".

Gorzej, jeśli już nim byłem.

— Zdarza mi się — odparłem w końcu obojętnie. — Widzisz, praktycznie mnie nie znasz.

— Nie muszę. — Wzruszył ramionami.

Odwróciłem wzrok ponownie na jezioro. Erhardt stanął obok ze spokojem. Nie polował na mnie. Jeszcze. Chyba że obrał inne metody niż te przy Ralphie. Aż szkoda, że nie mogłem go spytać o to wprost. Wtedy zginąłbym na miejscu. Zawsze pozostało spróbować pociągnąć go za język.

— W teorii powinieneś wiedzieć, z kim pracujesz. — Przykucnąłem po przypadkowy patyk. Cerber od razu zaczął skakać dookoła, czekając, aż rzucę kawałkiem drewna. Wreszcie pobiegł tuż za lecącym celem.

Jednocześnie Erhardt wciąż mi się przyglądał.

— A co? — Parsknął. — Spiskujesz za moimi plecami?

Tak jakby.

Uśmiechnąłem się głupio.

— Nigdy nie wiesz, czy nie będę się czaił gdzieś z boku — odparłem, niemal jakbym sugerował, że naprawdę przyglądałem się każdemu ruchowi Erhardta.

Jedynie się zaśmiał.

— Gdyby tak było, miałbym cię na celowniku.

Erhardt zabrzmiał wyjątkowo spokojnie. Znikąd pojawił się u mnie niepokój. Bezgłośnie przełknąłem ślinę.

Akurat przybiegł Cerber z patykiem w pysku.

— I co? Nasłałbyś na mnie zabójcę? — Wyciągnąłem zabawkę od psa.

— Nie. — Zabrał ode mnie drewienko. — Najpierw odebrałbym ci to, co kochasz. — Zrobił zamach. — Zostawiłbym wyraźną wiadomość, że na ciebie poluję. Wiedziałbym, gdzie uciekniesz. — Rzucił, aż Cerber zdewastował ziemię z rozpędu. Erhardt dokończył: — Czekałbym tam na ciebie i strzelił ci w łeb.

Mimowolnie parsknąłem pod nosem, jednakże Erhardt spoglądał z zupełną powagą.

— Nie żartuję — dodał, zakładając ręce za plecami.

— Nie twierdzę, że jest inaczej. — Odwróciłem wzrok.

Skupiłem wzrok na oddalonej tafli wody. Jednocześnie widziałem, jak Cerber agresywnie szukał patyka, który musiał zagubić się gdzieś w trawie. Czy mogłem coś wynieść z całej rozmowy z Erhardtem? Poza tym, że ewidentnie miał coś pod kopułą? Nie widziałem niczego dziwnego. Wcześniej też się tak zachowywał. Może Eddy przesadził. Może Erhardt naprawdę tylko dla kogoś pracował, a sam nie wiedział o zniknięciu Śmierci.

Tylko dlaczego był wtedy taki nerwowy przy Ralphie?

Kurwa, naprawdę powinienem odpuścić...

— Czyżby to było jakieś sentymentalne miejsce? — spytał nagle Erhardt.

Popatrzyłem na niego kątem oka.

— Można tak powiedzieć. Mój ojciec tu utonął.

Wyraźnie go zaskoczyłem.

— Współczuję... — Ściszył ton.

— Nie musisz. — Uśmiechnąłem się na wspomnienie tamtego dnia. — Zasłużył sobie.

Erhardt się skrzywił.

— To twój ojciec, a tak go traktujesz?

To ostatnia osoba, po której spodziewałem się tych słów.

— Był chujem — powiedziałem, jakby to było oczywiste.

— To niczego nie zmienia. To nadal twój ojciec. Musiał cię jakoś wychować. Jakkolwiek.

Zacisnąłem dłoń w piąstkę. Tak, jasne. On i wychowanie to jak ja i pakt z Arvisem. Reakcja nie zaszła.

— Zawsze miał mnie w dupie, więc nie wiem, o jakim wychowaniu tu w ogóle mowa — rzuciłem bez większego namysłu.

Erhardt mi się przyjrzał.

— Może chociaż matkę miałeś w porządku — odparł jakby pod nosem.

Zrozumiałem, że ciągnął mnie za język, żeby wyciągnąć ode mnie więcej. Spojrzałem nieufnie.

— Nie wypytujesz się aż za bardzo?

— Chcę wiedzieć, z kim pracuję — pięknie sparafrazował.

On używał moich własnych słów przeciwko mnie.

Skubany. Dobry jest.

— Nie miałem na myśli wypytywania o sprawy rodzinne. — Próbowałem jakkolwiek wyjść z niezręcznej sytuacji.

— Rodzina jest naszym cieniem, Kilian — powiedział mądrze, jakby właśnie cytował złote myśli z podręcznika pod tytułem "Jak założyć rodzinę?".

— Jasne. — Wywróciłem oczami. — W takim układzie jak u ciebie sprawy rodzinne? Sądząc po twoim wieku, to myślę, że na spokojnie jesteś już żonaty. Zdrówko dopisuje?

Erhardtowi zadrżała dolna warga. Przymknął oczy, opuścił głowę i wziął głęboki wdech. Poczułem szybsze bicie serca. Chyba przypadkiem wszedłem na nieodpowiedni tor. Że też nie przyszło mi do głowy ugryźć się w język wcześniej. Coś musiało zadziać się w prywatnych sferach Erhardta. Inaczej nie zareagowałby w ten sposób.

— Skończmy na tym temat — burknął pod nosem z wyraźnym niezadowoleniem.

Nie zamierzałem tego negować. Choć chciałem znać szczegóły, to trochę bałem się stać sam na sam ze zdenerwowanym Erhardtem. Wystarczyło, że wiedziałem, jakich tematów unikać.

— Co nie zmienia faktu — ciągnął Erhardt jak gdyby nigdy nic — że mógłbyś być bardziej otwarty.

Zniknęły wszelkie znaki jego zdenerwowania. W ciągu chwili. Pstryk i nie było. Zamrugałem ze zdziwieniem. Potrafił naprawdę szybko opanować emocje. Czyli wystarczyło nie patrzeć na niego przez chwilę, a on w tym czasie mógłby przeżywać poważną rozterkę, jednakże uspokoiłby się, zanim spojrzałbym na niego ponownie.

Przez to teraz nie byłem pewny, czy aby na pewno dobrze znałem Erhardta.

— Czemu? — spytałem, by nie przerywać rozmowy.

— Po prostu. — Wzruszył ramionami. — Trochę już ze sobą pracujemy. A wolę, gdy ktoś sam coś o sobie mówi, a nie gdy sam muszę szukać informacji. To zabiera trochę czasu.

— A co? Polujesz już na mnie?

Erhardt pokręcił głową z uśmiechem.

— Jak mówiłem wcześniej, wiedziałbyś doskonale, gdybym na ciebie polował. Na ten moment jesteś bezpieczny.

Westchnął.

— No nic. Skoro nie jesteś chętny do rozmowy, to cię nie zmuszam. — Stanął przede mną. — Powodzenia z zadaniem. Trzymam kciuki, żeby ci się udało.

Pisał na karteczce, że miał coś ciekawszego.

— Czyżby aż takie trudne, że wątpisz w moje umiejętności? — spytałem z dumą w głosie.

— Przekonasz się.

— Nie możesz zdradzić mi nic teraz?

— Poczekaj cierpliwie. W karczmie czuję się pewniej. Dobrze wiesz, jak dbam o bezpieczeństwo. — Przechylił głowę. — Nigdy nie wiesz, czy przypadkiem ktoś cię nie podsłuchuje.

~ ~ ~

Zadanie na pozór nie wydawało się trudne. Wszystko wyglądało tak, jak dotychczasowe zlecenia. Dostałem dokładną rozpiskę rutyny, adres zamieszkania oraz godzinę, w której najlepiej się zjawić.

Wybrałem się w wyznaczone miejsce około drugiej w nocy. Tym razem jako cel miałem Isabelle. Nazwiska nie zapamiętałem. Nie było istotne. Jedynie Erhardt uczulił, że lepiej, bym zachował przy niej szczególną ostrożność. Nie dopowiedział, czego mogłem się spodziewać. Pewnie uznał, że to pozostanie jako element zaskoczenia. Wolałem niczego nie schrzanić. Wtedy nie poznam powodu, dla którego Isabelle stanowiła jakiekolwiek zagrożenie.

Dom znajdował się na obrzeżach, jednakże dookoła znajdowało się zbyt wiele innych mieszkań. Nie ryzykowałem włamania. Ktoś mógłby mnie zobaczyć lub też Isabelle by się zorientowała. Lepiej poczekać, aż wyjdzie, po czym ruszy w stronę pracy. Droga wiodła przez las, więc stanowiło to idealną, naturalną osłonę.

Gdy przesiadywałem schowany nieopodal w krzakach, czas mijał wyjątkowo mozolnie. Nie miałem jak sprawdzać godziny, jednakże przeczuwałem, jakby minuty mijały jak w Piekle. Przeszło mi przez myśl, żeby zrezygnować, zmyślić, że tym razem mi się nie udało, wykonam zadanie później, jednak nie chciałem sprawdzać reakcji Erhardta. Pocieszałem się myślą, że maksymalnie godzina i będę mieć to za sobą. Jednocześnie coś przyszło mi do głowy. Isabelle pracowała w Podziemiu. Chciałem poznać, gdzie znajdywało się wejście. W teorii wystarczyło zwlekać, poczekać, aż Isabelle zbliży się wystarczająco i wtedy się jej pozbyć. Tylko to wiązało się z innym ryzykiem. Nie znałem tamtego środowiska. Nie powiedziane, że przed Podziemiem nie spotykali się dobrzy znajomi z pracy. Wtedy nie zabiję Isabelle. Na dodatek jak wytłumaczyłbym to Erhardtowi? "Wybacz, szefie, ale chciałem sprawdzić, gdzie pracujesz zupełnie bez powodu, wcale nie jestem prześladowany przez zboczonego kruka"? Kolejna szybka śmierć. Zacznę je zapisywać i potem przeliczę, jak wiele razy groziłby mi niechybny zgon.

Przeczesałem włosy palcami. Bez przesady. Nie postawię siebie na ostrzu noża tylko po to, by ułatwić robotę tamtym kretynom. Gdybym miał pakt z Arvisem... Nie! Za bardzo się tym przejmowałem. Naprawdę musiałem się ogarnąć. Jeszcze zrobię coś, czego potem gorzko pożałuję.

Na dodatek włożyłem rękę w pokrzywy.

Kurwa!

Musiały się wszędzie posiać. To jacyś dalecy krewni Ivo?

Akurat Isabelle wyszła z mieszkania. Poprawiła czarne, kręcone włosy, rozejrzała się dokładnie i dopiero wtedy zamknęła drzwi. Wyglądała na wyjątkowo uważną. Raczej plan ze śledzeniem aż pod samo wejście do Podziemia odpadał. Nie zdołałbym się tak ukryć, żeby poznać przybliżone miejsce, pozbyć się Isabelle i jeszcze się nie zgubić. To zbyt wiele. To nie warte aż takiego poświęcenia.

Zaczekałem. Dopiero wtedy wyszedłem z krzaków, masując rękę poparzoną pokrzywami. Podążałem za kobietą. Szła całkiem spokojnie, choć momentami się zatrzymywała i spoglądała za siebie. Na szczęście trzymałem dystans i wiedziałem, jak się kryć, żeby przypadkiem mnie nie dostrzegła. Jednocześnie coś mi nie pasowało. Isabelle nie kierowała się w głąb lasu, jak początkowo się spodziewałem. Skrzywiłem się. Niemożliwe, żeby Podziemie znajdowało się tak blisko domu Isabelle. Miałem złe przeczucia. I wcale nie rozpraszała mnie ta cholerna, swędząca ręka.

Zrozumiałem po paru sekundach. W oddali pojawiał się zarys budynku. Stajnia. Na moment mnie zagięło. W notatce od Erhardta nie było mowy, żeby Isabelle dojeżdżała do pracy konno. Jeśli nie dodano tego dla żartu, żeby zobaczyć moje umiejętności radzenia sobie w nietypowych sytuacjach, to wcale nie chciało mi się śmiać. To rujnowało mój dotychczasowy plan. Potrzebowałem nowego. Myśl, Kilian. To nie pierwszy raz gdy musiałeś wymyślać coś na szybko.

Nie widziałem nikogo dookoła, ani miejsc, z których ktoś wyszedłby w nieoczekiwanym momencie. Raczej nikt mnie nie dostrzeże. Wziąłem głęboki oddech. Inaczej stracę szansę i dostanę kopniaka od Erhardta.

Złapałem za nóż. Zaryzykowałem nieco szybszym chodem. Isabelle obróciła się. Na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Rozejrzała się. Stanąłem w bezruchu. Na moment spojrzenia się spotkały, ale Isabelle nie wydawała się mnie dostrzec. Po chwili kobieta ruszyła dalej.

Ostatni raz podrapałem się po ręku, po czym ścisnąłem ostrze. Podkradłem się, po czym szybkim krokiem podszedłem za Isabelle. Już miałem wykonywać zgrabny ruch. Miałem nawet uniesioną broń.

Zawahałem się.

Wystarczyło pół sekundy zacięcia, żeby Isabelle to wykorzystała. Uderzyła mnie tyłem głowy. Oszołomiło mnie. Aż nóż wypadł mi z ręki. Wtedy Isabelle odeszła na bezpieczną odległość. Spodziewałem się, że ucieknie, jednak zrobiła coś innego. Wyciągnęła broń zza pasa. Wycelowała we mnie. Przez moment jeszcze nie docierało do mnie, co się wydarzyło. Zamrugałem kilkukrotnie. Spoglądałem na lufę. Zjeżyły mi się włosy na całym ciele. Czekał tylko, aż Isabelle lada moment pociągnie za spust.

Nie zrobiła tego. Jedynie głupio się uśmiechnęła.

— Czyżby ten skurwiel cię nasłał? — Zaśmiała się. — Nie wierzę. Taki z niego chojrak, ale sam nie potrafi przyjść. Nie pierwszy raz wysłał kogoś, bo sam się bał.

Otworzyłem szerzej oczy. Skoro nie chciała strzelić, to grzech pozostać w ciszy. Tak kupię sobie dodatkowe kilka minut.

— Wiedziałeś, że ma coś do ciebie?

— Oczywiście. — Poszerzyła uśmiech. — Od zawsze miał. Czekałam tylko, aż w końcu ze mną nie wytrzyma i zechce na mnie zarobić.

Pytanie: Co takiego zrobiła Isabelle, że Erhardt zdecydował się jej pozbyć? Jeśli naprawdę stał za zniknięciem Śmierci, to mogłoby oznaczać, że uznał Isabelle za zagrożenie. To miało sens.

— Wiesz w ogóle, dla kogo pracujesz? — wyskoczyła nagle Isabelle. — Wiesz, co wyrabia? Wiesz w ogóle, kim ja jestem?

Nie odpowiedziałem.

— No właśnie. Nawet nie wiesz, dlaczego postanowił zabić właśnie mnie. — Parsknęła. — O ile w ogóle cię to interesuje.

— Taka moja praca. — Wzruszyłem ramionami.

— Wiele na tym stracisz, dzieciaku. — Pokręciła głową. — Lepiej się zainteresuj, bo on też może w końcu zainteresować się tobą.

Spojrzałem kątem oka, starając się dostrzec, gdzie upadł mój nóż. Czułbym się znacznie pewniej, gdybym miał go w ręku. Jednak nie potrafiłem go dojrzeć, co przyprawiało mnie o nieprzyjemne ciarki. Westchnąłem. Musiałem sobie jakoś inaczej poradzić.

— Tak? — ciągnąłem. — Na razie nie narzeka na moją pracę.

— Nigdy nie powie ci tego wprost. Znudzisz mu się i w końcu kogoś na ciebie naśle. Albo sam się za ciebie weźmie. Może pokaże, że ma jaja.

— Powiadasz? — Założyłem ręce, udając, że nie przejmowała mnie wycelowana broń. — W takim razie, czemu by się tobą znudził?

— O, nie, nie, mój drogi. To nie tak działa. Niczego nie rozumiesz. Jego świat jest inny. Mogłabym harować jak wół, a ten skurwiel dalej uważałby mnie za problem. Jak nie miałby problemów, to by je znalazł. — Wyszczerzyła zęby. — On ma bardzo wąskie, zaufane grono, które popiera to, co wyprawia, a nawet zdarza im się nazywać go zbawcą.

Uniosłem brew. To już brzmiało zbyt kierująco. Jakby Erhardt naprawdę zdołał zatrzymać Śmierć i stał się ikoną Podziemia.

— Niby co on robi?

Isabelle powstrzymała się od wybuchu śmiechem.

— O, widzisz. Faktycznie nie wiesz, dla kogo pracujesz. Nie myśl sobie, że ci pomogę.

Opuściła broń. Najpewniej nie uznała mnie za zagrożenie. W sumie nic dziwnego.

— Nie wiesz, jak mnie podejść? — Znów się uśmiechnęła kpiąco. — Pierwszy raz ktoś się broni?

— Nie. Pierwszy raz ktoś ma pistolet.

— Raczej nie nasłaliby na mnie półgłówka, który nie umie poderżnąć komuś gardła. Prawda? Coś innego cię trzyma. — Zrobiła krok. — Chyba oczekujesz, że naprawdę powiem ci coś więcej, skoro już zaczęłam gadać.

— Być może...

Jak by ją pociągnąć za język. Wystarczyło dobrze pociągnąć rozmowę, żeby przypadkiem powiedziała o parę zdań za dużo. Wtedy dowiedziałbym się raz a dobrze, czy Erhardt bezpośrednio stał za zniknięciem Śmierci, czy też ktoś górował nad nim i wydawał polecenia.

— O czym tak myślisz? — spytała Isabelle, gdy odleciałem z myślami. — Ubolewasz, ile pieniędzy ucieka ci między paluszkami?

— Wyjątkowo nie.

— Ojej, będzie zawiedziony. Tak się składa, że Da...

Zacięła się. Niespodziewanie zadrżała. Opuściła wzrok i nerwowo przełknęła ślinę. Cofnęła się o kilka kroków, mocno ściskając broń w dłoni. Zacisnęła zęby.

— Nie, miałam dochować tajemnicy... — wydukała jakby z bólem. — Wiem, czemu chce mnie zabić. Paplam na lewo i prawo, w końcu wszystko wyszłoby na jaw i miałby problemy... Jeszcze gnojek na tym zarobi.

Isabelle zrobiła gwałtowny ruch. Instynktownie się skuliłem, żeby pocisk trafił w mniej wartościowe miejsce. Padł strzał. Nic nie poczułem. Spojrzałem niepewnie w stronę Isabelle. Stała jeszcze przez moment z pustymi oczami, po czym broń wypadała jej z dłoni. Ugięły się pod nią kolana, po czym upadła na plecy. Postrzeliła się. Nie tak zwyczajnie.

Wycelowała prosto w serce.

Powoli podszedłem. Isabelle się nie ruszała, jednakże zwróciłem uwagę na mały detal. Jej oczy patrzyły prosto na mnie. Pociekła pojedyncza łza. Zamarłem. Miałem wrażenie, jakby cała krew odpłynęła z mojego ciała w krótkiej chwili. Ona nadal żyła. Widocznie nie mogła się poruszyć. Dokładnie tak, jak opisywał to Arvis. Uszkodzenie serca nie zabijało od razu. Ta agonia potrwa jeszcze przez pewien czas.

Isabelle patrzyła z widoczną prośbą w oczach. Chciałem coś zrobić, lecz brakowało mi pomysłu. Jednocześnie przerażenie sparaliżowało mnie do tego stopnia, że przez pewien czas nie zdołałem ruszyć niczym. Zniknął nawet nieznośny swąd.

Nie umiałbym zostawić jej w takim stanie. Wtedy w Martwym Lesie Jęków odczułem coś podobnego. Domyślałem się, co przeżywała. Może zaraz straci przytomność i umrze w spokoju? Co, jeśli jeszcze zdoła się przebudzić? Wróciłaby do tego samego koszmaru. Jak długo umierało się po stracie serca? Czy w ogóle mogłem jakkolwiek ulżyć jej w cierpieniu?

Wróciłem się, żeby poszukać noża. Na szczęście poszukiwania nie zajęły zbyt długo. Dostrzegłem, jak wzrok Isabelle podążał za mną, zapewne przyglądając się, co dokładnie robiłem. Zacisnąłem wargi. Nie wiedziałem, jak bardzo to pomoże, jednakże nie potrafiłem odejść z myślą, że ona wciąż patrzyła. Zasłoniłem jej oczy. Zacisnąłem rękojeść. Wziąłem parę głębokich wdechów, po czym opuściłem nóż. Przebił się gładko przez skórę. Krew trysnęła na boki. Isabelle nawet nie drgnęła.

Jeśli to sprawi, że przynajmniej na moment poczuje ulgę, to dobrze. Zawsze to mniej wyrzutów sumienia.

Wytarłem zakrwawione ostrze o spodnie. Odszedłem. Starałem się nie obracać. Dopiero gdy zbliżyłem się do miasta, odetchnąłem. Zrobiło mi się niedobrze. Zakręciło mi się w głowie. Zacisnąłem dłoń we włosach. Miałem ochotę wykrzyczeć wszystkie żale tu i teraz na ulicy. Wrzuciliby mnie do zakładu dla psychicznie chorych, wreszcie nie dochodziłyby nowe zlecenia, nie musiałbym patrzeć, jak więcej osób umierało, bo podpadły jakiemuś Da... Isabelle nie dokończyła, ale byłem pewny, że omal nie wymsknęło jej się prawdziwe imię tego, kto porwał Śmierć. Miałem rację. Erhardt wykonywał czyjeś polecenia.

Jednakże nie to chodziło mi po myślach. Tamto odrzuciłem na drugi plan. Przypomniałem sobie, jak wiele osób zostawiłem tak "przytomnych", nie mając świadomości, że oni nadal wszystko widzieli i czuli. Co, jeśli nawet kilka tych dzieciaków przeżyło ten koszmar? Wyobrażenie, jak każde z nich próbowało wypowiedzieć parę prostych słów, spadło na mnie z takimi wyrzutami sumienia, że niewiele brakło, żebym się zatoczył i wywrócił na środku ulicy.

Zatrzymałem się w jednej uliczce. Osunąłem się wzdłuż ściany. Wciąż chodziło mi z tyłu głowy pytanie, czy Isabelle za moment się nie wybudzi. Przecież nie zraniłem jej jakoś mocno. Chyba. Nie zwróciłem uwagi. Działałem na oślep. Nie wypadało tam wracać. Jeśli ktoś już odkrył ciało, to wpadłbym w niemałe kłopoty.

Zacisnąłem powieki, powstrzymując wszelkie emocje. Wolałem czasy, gdy tkwiłem w błogiej niewiedzy. Zabijanie wydawało się prostsze. Idealny sposób na zarobek. Ale nie. Śmierć musiał upatrzyć sobie akurat mnie. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby umiał podążać moimi śladami i widział, co wydarzyło się tuż przed chwilą.

— Mam nadzieję, że dobrze się tam bawisz... — syknąłem pod nosem, po czym gwałtownie się podniosłem i ruszyłem w stronę domu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro