Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

"Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj."

William Szekspir, "Burza"

____________


Kilian

Ludzie przestali umierać – i nie miałem na myśli tylko przyczyn naturalnych. Wszyscy niespodziewanie stali się nieśmiertelni. Nie było mi to obojętne. Nawet się cieszyłem. Zawsze bałem się nagłej śmierci. Kilkukrotnie kończyłem w szpitalu z ciężkimi ranami i myślałem wtedy, że koniec nieuchronnie się zbliżał.

Teraz wszystko przeminęło. Przez pierwsze dni ludzie przeżywali szok. Znajdowali się tacy, którzy skakali z najwyższych budowli, przesiadywali pod wodą aż do utraty tchu, lecz nawet oni przetrwali. Spali długo, gdyż obrażenia potrzebowały odpowiednio dużo czasu na regenerację, ale ostatecznie wszyscy się budzili i powracali do domów.

Przytrafiły mi się podobne sytuacje. Najbardziej działała na mnie pierwsza. W trakcie wyjazdu zostałem napadnięty. Nie pamiętałem wiele z tamtego dnia. Po rzekomej śmierci leżałem w łóżku przez około tydzień. Miałem wyjątkowo dziwne sny. Zdążyłem zapomnieć o większości z nich. Kojarzyłem tylko dziwne, obskurne schody. Zapewne oznaczało to tyle, co nic. Do tej pory wszelkie imaginacje przypominały życie po wciągnięciu odpowiedniej dawki narkotyków. Raczej nikt o zdrowych zmysłach nie śnił o seksownych szkieletach na latających jednorożcach.

Usłyszałem głośne szczekanie. Uniosłem na moment wzrok. Westchnąłem głośno. Mój pies znów terroryzował dzieci bawiące się na placu zabaw nieopodal. Zazwyczaj mi to nie przeszkadzało. Nawet jeśli by się na nie rzucił, to w końcu by się obudziły. Problem w tym, że już raz musiałem płacić odszkodowanie, bo matki się przyczepiły.

Odszkodowanie za spokój od dziecka na przynajmniej tydzień.

— Cerber! — krzyknąłem donośnie. Gwizdnąłem. Pies posłusznie przybiegł, merdając radośnie ogonem. Położył się obok mnie. Po chwili wstał i wziął najbliższy patyk. Rzuciłem kawałkiem drewna w dal, żeby ukochany czarny labrador mógł się wybiegać.

W międzyczasie ktoś do mnie podszedł. Była to wysoka, pokaźnych gabarytów kobieta o rudych włosach. Spoglądała morderczym wzrokiem. Założyła ręce i zaczęła tupać nogą.

— Czy to pański pies? — spytała. Wyraźnie słyszałem, że ostatnie szramy grzeczności powstrzymywały ją przed rozpoczęciem rozmowy od pretensji.

— Tak — odpowiedziałem spokojnie, z aroganckim uśmieszkiem. — Jakiś problem?

Puściły jej hamulce.

— Co pan sobie wyobraża?! — Wskazała na Cerbera palcem. — Ten pies stanowi ogromne zagrożenie! Doniosę straży!

— Zrobił coś złego?

— Wystraszył dzieci!

— To nie mój problem. — Wzruszyłem ramionami. — O ile żadnemu nie odgryzł nogi, to nic się nie stało. Zresztą. Dzieci i tak przeżyją.

— Popierdoliło się wam w głowach od tej klątwy! — Odwróciła się na pięcie.

Odeszła pospiesznym krokiem. Zabrała – zapewne swoje – dzieci z placu zabaw, po czym prędko się ulotniła. Zaśmiałem się gorzko. Klątwa. Tak nazywali to starsi ludzie i wszyscy ci zapatrzeni w religię. Od dwóch lat dzień dnia składali dary wymyślonym bogom w nadziei, że zdejmą fatum. Dziwiłem się, że nie stracili nadziei. Gdybym kiedykolwiek wierzył w nadprzyrodzone moce, to teraz podupadłbym na duchu.

Cerber wrócił radośnie z patykiem w pysku. Nie chciał go puścić, więc grzecznie zaczekałem, aż znów zechce się wybiegać.

— Kilian! — Usłyszałem z boku. Rozpoznawałem głos. Mimowolnie się uśmiechnąłem pod nosem.

Spojrzałem kątem oka na czarnowłosą dziewczynę. Podeszła radośnie. Pogłaskała Cerbera, śmiejąc się cicho.

— Witasz mnie czy psa? — Posłałem Katji ironiczny uśmiech.

— Pies był bliżej. — Przybliżyła się. Przytuliła mnie lekko. — Miło cię widzieć.

— Ciebie również.

Katja się odsunęła. Wciąż nie odrywała oczu od mojej twarzy. Wyraźnie się zaniepokoiła.

— Skąd ta blizna?

Przejechałem po niej palcem. Zdążyłem o niej zapomnieć. Skaza pozostawiona po ostatniej śmierci. W trakcie walki zostałem popchnięty na ostry... chyba to był kamień. Nie mogłem sobie przypomnieć dokładnie.

— Umarłem — odpowiedziałem. Brzmiało to trochę, jakby śmierć stała się absolutną codziennością.

Poniekąd tak to wyglądało.

— Znowu? — Uniosła brew. — Zachowujesz się jak samobójca. Żebyś się kiedyś nie zdziwił, jak wszystko wróci do normy i nie będziesz mógł dzień dnia umierać.

— Skoro do tej pory to nie zniknęło, to raczej nie ma co liczyć na zmiany w najbliższym czasie.

— Nie byłabym tego taka pewna. Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, Kilian. — Usiadła, krzyżując nogi. — Wiem, że odrobina adrenaliny nie szkodzi, ale...

— Daruj sobie wywody. — Wstałem powoli. — Przydałoby się rozerwać.

Katja odwróciła wzrok. Nie podobało jej się to, ale nie mówiła tego wprost. Niejednokrotnie opowiadała mi, jak przerażała ją obecna sytuacja. Próbowała wytłumaczyć w logiczny sposób wieczne życie, ale wszyscy wiedzieli doskonale, że to działanie nieznanej nikomu magii.

Oparłem głowę o pień drzewa. Spojrzałem w niebo. Ciemne chmury gromadziły się w jednym miejscu. Zbierało się na deszcz. Nie umiałem stwierdzić na jaki. Jeśli nadchodziła burza, to byłem niemal pewny, że znajdą się psychopaci, którzy celowo poświęcą się, by poczuć porażenie pioruna. Całkiem uroczo. Zapewne kiedyś też zechcę sprawdzić, jakie uczucie towarzyszyło w momencie, gdy prąd przechodził przez ciało.

Jednak istniało ryzyko, że serce by tego nie zniosło.

Ostatni sposób na zabicie człowieka. Wyniszczenie jego serca równało się rozerwaniu duszy na strzępy. Tylko wtedy dochodziło do śmierci, ale różniącej się od zwykłej. Zazwyczaj martwi tracili serca, a potem usychali, tymczasem wyniszczenie życiodajnej energii skutkowało rozpadem ciała w pył. Działo się to po kilku dniach.

W tych czasach mordercy mieli nieco ułatwione zadanie.

Katja szturchnęła mnie palcem.

— Chcesz może gdzieś się przejechać? — zaproponowała z lekkim uśmiechem. Wymuszonym. Wewnętrznie nie chciała się ze mną zadawać. Jednakże poza mną nie znała nikogo. Tylko ja jej nie odepchnąłem i nie zabiłem dla zabawy.

— Masz jakieś konkretne miejsce? — Usiadłem wygodniej. — Bo mi to obojętne.

— Nie wiem... — Wydęła usta. — Może gdzieś w las? Końmi.

— W lesie jest dużo wilków i zbirów — uprzedziłem nieco kpiąco. Łatwo umrzeć.

I zniszczyć serce.

— Wiem, wiem, ale możemy przecież uważać. — Zarumieniła się. — W ten sposób wrócimy cali.

— Ufasz mi, że będę uważać? Sama nazywałaś mnie samobójcą.

— No tak, ale mówię głównie o sobie. Jeśli ty lubisz umierać, to nie będę tego kwestionować.

— To nie używaj liczby mnogiej, bo wprowadzasz niepotrzebnie w błąd. — Puściłem "oczko". Przeciągnąłem się, po czym wstałem powoli. Podałem Katji dłoń, dopowiadając: — Także nie mam nic przeciwko przejażdżce.

Gwizdnąłem na Cerbera. Wstał posłusznie i stanął koło mojej nogi.

— Ale najpierw odprowadzę psa.

— Jasne.

Włożyłem ręce w kieszenie i powolnym, niespiesznym krokiem skierowałem się w stronę wyjścia z parku. Katja ruszyła zaraz za mną. Nie rozmawialiśmy dużo, bo nie mieliśmy zbyt wielu tematów. Pomimo iż spotykaliśmy się dość często, to nie umieliśmy znaleźć wspólnego języka. Gdyby zależało któremuś z nas na bardziej skomplikowanej relacji – przyjaźni, chociażby – to byłem pewny, że by się nie udało. Odpowiadało nam wzajemne towarzystwo tylko pod kątem: "bo samemu by mi się nie chciało iść, jechać".

A przynajmniej Katja nie zmuszała mnie do niczego. Inaczej szybko by się zawiodła.

Niedaleko wejścia stał szpital. Panował tłok. Ludzie znów wyszli na protest. Odkąd śmierć zniknęła, służba zdrowia stała się zbędna. Rany goiły się samoistnie, wszyscy przesypiali zgony. Lekarze stracili pracę. Bo po co w dobie nieśmiertelności chirurdzy lub wszelcy specjaliści? Teraz wystarczyli zwykli medycy, którzy pomogą z prostym katarem, bólem głowy oraz innym, dziecinnie prostymi problemami.

Pamiętałem jeszcze czasy, gdy wierzono, że zanik śmierci był chwilowy, bano się, że nieśmiertelność nie została przeznaczona dla każdego. Zaczynało się niewinnie. Ot, paru debili poszło się zabić. Gdy wrócili, opowiadali niestworzone historie o zaświatach. Potem pojawiła się ciekawość. Wielu ludzi sprawdzało najrozmaitsze sposoby na umieranie. W końcu stało się to codziennością. Śmierć, która niegdyś siała postrach i odbiła piętno w kulturze, stała się zabawą, sposobem na nudę.

Brzmiało to co najmniej absurdalne.

Wziąłem Katję za rękę, żeby pomóc jej przejść przez tłum. Wciąż to samo. Lekarze próbowali odzyskać pracę, a mieszkańcy nie chcieli płacić podatków na utrzymanie szpitala. Nigdy nie doszło tu do porozumienia. Władze przymykały na wszystko oko. Ostatnio myśleli o likwidacji policji. Ślady zbrodni znikały w ciągu trzech dni, więc odszukanie mordercy było niemal niemożliwe, a wszelkie inne zamieszki, nawet jeśli kończyły się serią zgonów, to nie stanowiły zagrożenia. Do tej pory nie udało im się pozbawić kolejnych osób dostępu do pieniędzy, ale nieuniknione, że dopną swego.

Zupełnie nie przemyśleli, że zabójstwa to nie jedyne przestępstwa na tym świecie...

Ale to nie moja bajka.

Ciekawiło mnie tylko, które zawody następne staną na krawędzi.

Mój dom stał na obrzeżach, więc nie musiałem iść daleko. Wpuściłem Cerbera do środka. Pies pobiegł od razu do kuchni, żeby zaatakować miskę z wodą. Zrobił spory hałas. Na dodatek wymiętolił dywan i wywrócił stolik. Niegdyś stał na nim wazon z kwiatami, ale wiadomo, jak skończył.

Wszedłem po ciemnych, skrzypiących drewnianych schodach, trzymając się całkiem stabilnej, pozadzieranej barierki. Kiedyś ojciec chciał je wyremontować, ale odszedł z tego świata trzy lata temu. Zaledwie rok przed niezwykłą nieśmiertelnością. Cóż, wiele osób uważało, że niezbyt się przejąłem. Niby czym? Sam był sobie winien. Chciał zgrywać bohatera, uratować tonącego dzieciaka, ale pokonał go skurcz i podzielił los chłopca. Wystarczyłoby, żeby poczekał na brzegu i w spokoju patrzył, jak dobór naturalny zabierał kolejnego, słabszego osobnika.

To przecież bardzo proste rozumowanie.

Miałem ogromny nieład w pokoju. Przeszkadzał tylko matce, bo ja umiałem znaleźć wszystko, czego potrzebowałem. Bałagan leżał tu na tyle długo, że zdążyłem go przestudiować. Wiedziałem, że wszelkiego rodzaju ubrania trzymałem w najdalszym kącie. W ciągu zaledwie kilku minut wygrzebałem czarną bandankę. Owinąłem ją wokół szyi.

Chciałem wyjść jak najszybciej, żeby nie mijać się z matką.

Niestety, nie poszczęściło mi się.

— Kilian, dokąd idziesz? — zapytała, gdy pojawiłem się na jej horyzoncie.

Nie odwróciłem się.

— Co cię to obchodzi?

— Ostatnio rzadko jesteś w domu... — odparła smutna. — Przynajmniej się do mnie odwróć...

Wywróciłem oczami.

— Możesz mi nie zawracać dupy? — Spojrzałem przez ramię. — Spieszy mi się, więc powiedz szybko, czego chcesz.

— Przydałoby się ogarnąć w domu.

— Możesz zrobić to sama — rzuciłem obojętnie, po czym wyszedłem, ignorując matkę.

Katja czekała cierpliwie przy bramie. Posłała mi kolejny, ciepły uśmiech. Włożyłem ręce w kieszenie, wzdychając pod nosem. Poszliśmy w stronę stajni. Minęliśmy po drodze trzy "trupy". Zapewne bezdomni, którzy woleli się zabić i spędzić kilka dni w błogim śnie. Zresztą, nie tylko oni. Nawet zwykli ludzie urządzali sobie dłuższe odpoczynki, bo koledzy w pracy usprawiedliwiali: "Umarł". Nikt tego nie kwestionował.

Przystanąłem na moment przy wejściu do stajni, czekając, aż przyjdzie hodowca. Usłyszałem w międzyczasie rozmowę dwóch kobiet.

— Wyobraź sobie, że wczoraj spadłam ze schodów i sobie roztrzaskałam głowę. Mąż do teraz nie jest w stanie zmyć krwi.

— Ty może bardziej uważaj na siebie? Nigdy nie wiadomo, czy nic się nie zmieni.

— E tam! Przecież nie umieram celowo. Zresztą, to całkiem miłe uczucie. Musisz kiedyś spróbować.

— Nie, dziękuję. Nie skorzystam.

Na tym skończyła się rozmowa o śmierci. Uśmiechnąłem się pod nosem. Miłe uczucie. Zależy dla kogo. Nie chciałem się wypowiadać na ten temat, bo zwyczajnie przywykłem do ulatującego życia. Przypominało to chwilową utratę przytomności. Wiedziałem tylko z opowieści znajomych z "pracy", że wszystko zależało od sposobu śmierci. Czasem zgon następował w ułamku sekundy, a czasem trzeba było na niego czekać kilka dni. Dotychczas najdłużej umierałem przez godzinę. Powoli się wykrwawiałem. Przynajmniej tak to rozumiałem. Nie wykluczałem, że mogło się dziać coś w międzyczasie. Nigdy nie lubiłem biologii.

Hodowca przyszedł i otworzył nam drzwi do stajni. Pozwoliłem Katji wybrać ulubionego konia, nie zważając na cenę. Niezbyt odpowiadało jej, że płaciłem za wszystko. Na pewno żałowała, że wygadała się o problemach finansowych. Mnie to było obojętne. Na razie nie miałem pomysłu, co zrobić z pieniędzmi i mogłem je przeznaczać na głupoty. W razie czego znajdę kolejny sposób na dorobek i inaczej poprowadzę życie. Praktycznie nic mnie nie ograniczało.

Trafiliśmy na dobry dzień hodowcy, bo pomógł przy siodłaniu. Ostatnio tylko krzywo patrzył, narzekał, ale nie raczył podejść. Znosił nawet marudzenie Katji, gdy nie radziła sobie z utrzymaniem czarnej klaczy w jednym miejscu. W moim przypadku siwek stał spokojnie.

Wyjazd zajął więcej czasu, niż przewidziałem. Nie było nawet krótkiego fragmentu pustej drogi, żeby przekłusować. Przeciśnięcie się koniem graniczyło z cudem. Byłem pod wrażeniem, że zwierzęta nie odmówiły posłuszeństwa, tylko grzecznie szły i skręcały, gdy im kazaliśmy.

Dopiero za bramą pozwoliliśmy koniom na szybki galop przez pasy łąk pokrytych kwiatami. Pokusiłem się o lekki uśmiech, gdy wiatr uderzył mocniej twarz. Pędziłem tuż za Katją. Śmiała się głośno i dawała kolejne sygnały, by klacz śmiało przyspieszała. Dziewczyna naprawdę umiała szaleć. Ciekawe, dlaczego nie pokazywała tego śmielej. Raczej nigdy nie dostanę na to odpowiedzi. Nawet nie chciałem.

Gdy zbliżyliśmy się do lasu, Katja zwolniła. Tymczasem ja wbiegłem na ścieżkę z tą samą prędkością. Usłyszałam ostrzeżenie Katji, ale nie miałem zamiaru się ograniczać. Nie raz umarłem wśród tych drzew, więc nie przerażały mnie w najmniejszym stopniu. Omijałem gałęzie, wystające korzenie, a przy tym obierałem jedne z najbardziej niebezpiecznych tras, które znałem jak własną kieszeń. Koń w niektórych miejscach rwał się i szarpał. Przestał reagować na sygnały i samodzielnie szukał drogi. Zazwyczaj w takich sytuacjach pomagałem sobie ciągnięciem za wodze, ale siwek to ignorował. Stawał dęba raz po raz, aż w końcu mnie zrzucił. Spadłem w zbiorowisko krzaków. Jęknąłem pod nosem. Koń spoglądał na mnie rozbawiony. Prychnął głośno.

Byłem gotów gwałtownie wstać i zbesztać tego cholernego ssaka za zachowanie, ale ekspresja zwierzęcia uległa zmianie. Położył uszy i zarżał przerażony. Po chwili powód strachu wyszedł z cienia. (Nawet kilka powodów). Trzy czarne wilki skradały się, spoglądając gniewnym wzrokiem. Zakląłem pod nosem. W tych stronach watahy strzegły każdego swego skrawka i nikomu nie darowały wkroczenia. Często tędy przejeżdżałem, ale to zaledwie granicą terytorium. Przynajmniej według znaku ostrzegawczego – bo takowe stały niemal w całym lesie. Możliwe, że rozszerzyły tereny lub je przesunęły.

Wstałem i podszedłem bliżej konia. Złapałem za wodze i pociągnąłem nimi mocno, żeby siwek przestał wciąż ruszać się gwałtownie.

Rozejrzałem się po okolicy. Nie widziałem, ani nie słyszałem nigdzie Katji. Bardzo dobrze. Nie potrzebowałem jej. Nie teraz. Wilki podchodziły bliżej. To kwestia czasu, aż się rzucą. Wziąłem głęboki wdech. Skupiłem moc w ręce. Rozległo się nieprzyjemne szczypanie połączone z lekkim uczuciem ciepła rozlewającego się po żyłach. Niebieskie skwierczące płomyki pojawiły się przy skórze. Kiwnąłem palcem. Ostry wiatr przecisnął się między drzewami. Jeden z wilków ledwo się utrzymał. Zwierzaki spojrzały na siebie. Przerażone. Warknęły cicho, po czym odeszły w cień.

Wypuściłem powietrze. Płomień na mojej dłoni zniknął i od razu pożałowałem. Mogłem uciekać. Nawet gdyby mi się nie udało, to w końcu bym wstał. A tak uratowałem się mocą, której nie rozumiałem, której nie chciałam i która z chęcią sprowadziłaby mnie na próg prawdziwej śmierci. Cholerne przekleństwo. Wiedziałem o magii niewiele. Zazwyczaj ludzie musieli korzystać z niej z rozwagą, bo wypalała fragmenty ciała aż do zwęglenia. Wyjątkiem byli urodzeni ze zdolnościami. Przynajmniej tak to odbierałem. Słyszałem także, że nie tolerowano takich jak ja. Gdy tylko ktoś pokazywał swoje umiejętności, to dzień później kończył z wyrwanym sercem. Owszem, istniały opowieści, że same demony zabierały ich, żeby nie zrobili bałaganu na ziemi; ale prędzej uwierzyłbym w uskrzydlonego jelenia.

Że też musiało paść na mnie. Jak bardzo wszechświat mnie nienawidził? Magia to ostatnia rzecz, której potrzebowałem. Nie dość, że każde użycie równało się z ogromnym stresem zauważenia, to siła ukryta pod jej płomieniami przyprawiała mnie o mdłości. Jedno kiwnięcie palcem, a trzy groźnie nastawione wilki odeszły z przerażeniem.

Dobrze, że nie próbowałem jeszcze machnięcia całą ręką...

Wsiadłem ponownie na konia. Zauważyłem, jak Katja pojawiła się znikąd i spoglądała zaniepokojona. Serce zabiło mi na moment szybciej. Nie. Nie mogła zobaczyć magii. Nie było jej tu. Chyba. A jeśli stała za daleko, żeby ją dostrzec? Cholera. Wygada się. Na pewno. Potem skończę z nożem w sercu. Chyba że ją zabiję... Miałem swoje ostrze. Nie ruszałem się bez niego.

— Jesteś cały? Zniknąłeś mi z oczu i dopiero cię znalazłam...

Tylko jedno zdanie... Tylko tyle, a mógłbym się na nią rzucić.

— Widziałaś coś? — spytałem wprost. Zjechałem dłonią na rękojeść noża.

— W sensie? — Uniosła brew. Podjechała trochę bliżej. Nie widziałem na jej twarzy nowych oznak. Ta sama Katja. Kamień spadł mi z serca. Gdyby dostrzegła mnie używającego sztuki zakazanej, to raczej nie umiałaby zachować spokoju. Zdążyłem ją na tyle poznać.

— Nic, nic... — Uśmiechnąłem się głupio. — Po prostu przystanąłem się odlać i szukałem ustronnego miejsca. Dziwnie bym się czuł, wiedząc, że przypadkiem mnie dojrzałaś.

Na twarz Kajti wstąpił przenikliwy rumieniec.

— Nie! Nic nie widziałam! — Zakryła policzki ręką. — Przysięgam!

Zaśmiałem się pod nosem. Pchnąłem konia, by ruszył naprzód. Wskazałem gestem, żeby dziewczyna podążała za mną.

— Wracajmy powoli. Mam dość na dziś adrenaliny.

Proste kłamstwo, które uwielbiam...

Ja nigdy nie miałem dość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro