Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1

Siedziałam na klifie i patrzyłam, jak fale błękitnego morza dobijają do brzegu. Nogi zwisały mi nad kilkumetrową przepaścią. Czerwień zachodzącego słońca odbijała się od falującej tafli wody oraz barwiła chmury na różowo-pomarańczowym niebie. Za mną szumiał las iglasty. Słychać było piękny śpiew ptaków.
Odkąd pamiętam, w moim życiu bardzo dużo się działo, dlatego bardzo lubiłam momenty ciszy i spokoju.
Wzięłam w rękę trochę wilgotnej, ciemnej ziemi i zaczęłam się nią bawić. Przesypywałam ją z ręki do ręki. Przypomniały mi się zabawy w piaskownicy, gdy miałam może... pięć lat? Chyba tak. Budowałam gigantyczne i jednocześnie bardzo ozdobne i dokładne zamki z piasku. Większość dzieci zazdrościła mi umiejętności.
- Cudowne dziecko... - usłyszałam kobiecy, lekko syczący głos. Zdezorientowana zaczęłam szukać źródła tych słów. Jak opętana kręciłam głową na prawo i lewo szukając osoby, która to powiedziała.
Dobiegały z trzymanej przeze mnie grudki ziemi.
Natychmiast ją wyrzuciłam, poderwałam się z miejsca i sprintem rzuciłam w stronę lasu. Przedzierałam się przez chaszcze raniąc przy tym ręce i nogi. Nie zważając na piekący ból w zranionych miejscach, biegłam dalej. Ale dźwięk się powtarzał. Tym razem w mojej głowie. Las przestał być piękny i zielony, a stał się ciemny, straszny na swój sposób. Śpiew ptaków zmienił się w okropny wrzask.
Ostro skręciłam w lewo, aby kątem oka móc zobaczyć, czy nic mnie nie ściga. Coś złego zaczęło tworzyć się za mną, jednocześnie pędząc moim śladem. Miało humanoidalne kształty, a wokół unosił się czarny dym.
Przyspieszyłam, czując na karku oddech stwora. To „coś" złapało mnie za ramię i pociągnęło w tył. Czując rozrywający, promieniujący ból w całym ręku zamknęłam oczy. Nie chciałam wiedzieć, ani widzieć, co się ze mną stanie. Usłyszałam skrzeczący, kobiecy śmiech oraz jakiś ryk. Ziemia pod moimi stopami zatrzęsła się. Usłyszałam zgrzyt wyjmowanego miecza.
Nie, nie, nie...

***

 - Nie!!! - krzyknęłam. Gwałtownie zerwałam się do siadu. Całą zdyszana, próbowałam się uspokoić. Spojrzałam przed siebie.
Ganek, niebieskie ściany domu, z którego rozciągał się widok na pola truskawek, przy których pracowało wiele osób, a wokół skakały postacie o dziwnym zarysie ciała, przygrywające jakieś melodie wesoło skacząc. Nad wszystkim górowało czyste, niebieskie niebo.
 - Oh... To tu trafiają wariaci po śmierci? - powiedziałam do siebie.
 - Nie - odezwał się ktoś stojąc obok mnie. Drgnęłam na dźwięk nieznanego głosu. Odwróciłam się w tamtą stronę. Stał tam centaur. Miał przerzedzone, brązowe włosy i rzadką brodę. Ubrany był w pomarańczową koszulkę z czarnym napisem głoszącym „PIERWSZY CENTAUR ŚWIATA". Jego dolna, końska połowa była białej maści.
- No nie, wcale - odparłam sarkastycznie na widok stwora.
- A żebyś wiedziała - Zaśmiał się. - Jeszcze nie umarłaś. To jest miejsce, do którego trafiają osoby... że tak to ujmę, szczególnie uzdolnione. - Rozłożył ręce. - Witaj w Obozie Herosów! Jestem Chejron! A ty?
Zaniepokoiło mnie słowo „jeszcze". Mają zamiar coś mi zrobić? Nie no, gdyby chcieli, to nie leżałabym na ławce ogrodowej, tylko siedziała w ciemnej piwnicy, przykuta do czegoś. Pewnie do grzejnika.
 - Laura... - Przymrużyłam oczy. - Pewny jesteś, że jednak żyję?
 - Jak najbardziej - zapewnił mnie.
 - I jestem półbogiem?
 - To bardzo prawdopodobne stwierdzenie. - przytaknął.
 - A jak tu się znalazłam?
 - Percy cię przywiózł.
Miałam niemały mętlik w głowie. Czyli to wszystko było prawdą? Te przygody opisywane przez Wujka Ricka? Na dobre myślenie znałam tylko jeden sposób.
 - Mogę tu gdzieś powalczyć?
 - Zaraz... co powiedziałaś? - Centaur wydawał się być zaskoczony tym pytaniem.
 - Mogę tu gdzieś powalczyć? - powtórzyłam.
 - Nie, wcześniej. Skąd wiesz o półbogach? - Nerwowo machał końskim ogonem.
 - Mogę tu gdzieś powalczyć? - Udałam, że zacięła mi się płyta. Swoją drogą, szybko się zorientował. Naprawdę, gratuluję.
Przyglądał mi się dłuższą chwilę. Prawdopodobnie stwierdził, że i tak nic ze mnie nie wyciśnie.
 - Oczywiście, zaraz cię zaprowadzę na arenę treningową - Mówiąc to zszedł z ganka i pokierował się w znane mu miejsce.
Zeszłam z ławki ogrodowej, na której leżałam. Zabrałam swój plecak i leżący na nim kapelusz, po czym udałam się za mężczyzną. Gdy tylko stanęłam na ziemi, moją głowę przeszył kłujący ból. Złapałam się za nią i jęknęłam.
Czas znowu zwolnił, a wszystko wokół stało się zielono-szare. Znów usłyszałam kobiecy śmiech, tym razem, był bardziej... ludzki... realistyczny... i bliższy. Poczułam czyjąś ciężką rękę na ramieniu. Szybko podniosłam wzrok. Ujrzałam Chejrona ze zdenerwowanym i zaniepokojonym wyrazem twarzy.
Kolorystyka świata powoli wracała do normy, a rechot zmieniał się w głos półkonia.
 - Co się stało? Zaczęłaś krzyczeć. Czy ty mnie słyszysz?
 - Miałam... chyba wizję... - mruknęłam skołowana. - Albo mam schizofrenię... albo tulpę, o której nie wiem...
 - To, co zobaczyłaś może mieć ogromną wartość. Tak samo jak sny. Półbogowie śnią proroczymi snami. Opowiesz mi o tym?
 - Najpierw sama chcę poukładać to sobie w głowie - powiedziałam twardo. - Najlepiej mi się myśli podczas walki.
On tylko pokiwał głową. Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu.
Gdy doszliśmy na miejsce, przewodnik zostawił mnie i udał się w tylko sobie znaną stronę.
 - Hej! - zawołał jakiś chłopak w moją stronę. Stał w grupce, prawdopodobnie ze swoim rodzeństwem. Wyglądał mi na syna Aresa. To jego wojownicze spojrzenie pełne rządzy mordu... Miał ciemne, krótkie włosy. Podeszłam do owej licznej grupki. Popatrzyłam na ich twarze. No patrzcie, gdzie was nie wywieje i tak będziecie otoczeni zawistnym, fałszywymi mordami. A te tutaj jeszcze poharatane od ciągłych walk.
Zauważyłam, że wszyscy na arenie, ubrani byli w obozowe koszulki. Czyli po tym mnie rozpoznali.
 - Jesteś nowa? - zapytał.
 - A ty co? Policja? - odparłam.
 - Nie...
 - To dobrze. Tak, jestem tu nowa. Mogę z kimś powalczyć? - Jak zwykle przeszłam do sedna.
 - Ua, masz ogień w paszczy! Córka Aresa? - wypytywała jakaś dziewczyna stojąca w grupce. Wydawała się być podekscytowana możliwością posiadania takiej siostry, jak ja.
 - Patrząc na was, mam nadzieję, że nie. - wypaliłam z poker facem.
Troszkę się wkurzyli. Poprawka - chcieli mnie zamordować.
 - Bierz broń, zapłacisz mi za to! - Krzyknęła jedna z córek Aresa. Przyjrzałam jej się i rozpoznałam w niej Clarisse. Brązowe oczy i włosy, włócznia w ręku oraz rządza krwi. Tak, to musiała być ona.
Podeszła do mnie na odległość około dwóch metrów. W grymasie złości, odsłoniła zęby. Wyglądała jakby chciała na mnie zawarczeć, co było przekomiczne. Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, co tylko bardziej ją rozjuszyło.
Między nas wpadł zdyszany Percy z treningowym mieczem w ręku.
 - Nie, Clarisse! Daj jej spokój, nowa jest!
 - Nie ma mowy! - krzyknęłyśmy w tym samym czasie. Ona z chęcią mordu w głosie, ja z rozbawieniem - Chcę nią walczyć!
 - Laura, ona cię pokiereszuje! - próbował mnie zniechęcić. - Wiem, że pokonałaś tych bandytów na ulicy, ale dzieci boga wojny, to zupełnie co innego.
Lustrowałam go przez chwilę wzrokiem. Lubiłam wyzwania. Nienawidziłam się bać, a tym bardziej tego okazywać.
 - Pójdźmy na układ. Zawalczę z tobą. Jeśli wygram, dasz mi się z nią zmierzyć. Jeśli przegram, odpuszczę sobie, a ty mi coś wytłumaczysz - zaproponowałam.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, ale przystał na to. Nikt nie był w stanie odmówić zakładu, gdy stawką była jego racja.
 - Masz - Rzucił mi miecz treningowy, który złapałam w locie. Był bardzo ciężki i zupełnie niewyważony, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało. Zrzuciłam plecak na ziemię, po czym położyłam na niego mój kapelusz.
Wyszliśmy na środek areny. Wokół zebrał się tłum gapiów. Niektórzy dopingowali Percy'emu, inni robili zakłady.
Ustawiliśmy się w pewnej odległości od siebie. Prawą nogę wystawiłam delikatnie do tyłu, lewą rękę do przodu, a prawą, w której trzymałam miecz, w bok.
Za to Percy wyjął swojego Orkana. Popatrzył na mnie dziwnie.
 - Miecz trzyma się inaczej... - zwrócił mi uwagę. Faktycznie, nie trzymałam go poprawnie, lecz jak sztylet, czyli ostrzem do dołu.
 - Walcz! - rzuciłam ostro. Chciałam, by wydało mu się, że jestem silnie zdeterminowana, co miało spowodować większą agresję ze strony przeciwnika. To z kolei obniżyłoby jego zdolność dedukcji. Po prostu skupiłby się na zadawaniu niezbyt przemyślanych ciosów oraz pchnięć. Zbytnia chęć wygranej prowadzi do klęski.
Percy ruszył na mnie, wręcz zaszarżował, a ja stałam niewzruszona, dalej w tej samej pozycji. Gdy był kilka metrów ode mnie, ustawił czubek ostrza w moim kierunku. Podskoczyłam bardzo wysoko, lekko do przodu tak, że odbiłam się jedną nogą od ostrza broni nadbiegającego przeciwnika. Od dawna nie udało mi się skoczyć na taką wysokość.
Zaraz potem, z całej siły kopnęłam go w twarz, jednocześnie odpychając go i robiąc salto w tył. Bezpiecznie wylądowałam na ziemi, podczas gdy syn Posejdona poleciał kawałek do tył, po czym upadł na plecy, a jego miecz wypadł mu z ręki.
Tłum gapiów był mocno zaskoczony takim obrotem sprawy, tak samo, jak Percy.
Wyciągnęłam rękę w stronę broni przeciwnika. Zaczęła podrygiwać, po czym przyleciała do mnie. Chwyciłam ją za rękojeść.
Podniosłam obie ręce w geście zwycięstwa. Wszyscy wpatrywali się we mnie z lekkim przestrachem. Nic nie powiedzieli.
 - Ekhem - usłyszałam za sobą. Odwróciłam się, a moim oczom ukazał się Pan D. Dosyć pulchny mężczyzna z czarnymi, kręconymi włosami, fioletowymi oczami i czerwonym nosem. Ubrany był w hawajską koszulę. W ręku trzymał napoczętą już puszkę dietetycznej coli. - Mam nadzieję, że wyjaśnisz całe zajście. I kim ty w ogóle jesteś? Znowu jakaś nowa?
 - Laura, miło mi pana poznać, Dionizosie. - Odrzuciłam broń na boki. Wyciągnęłam w jego stronę dłoń w geście przywitania. Ten tylko popatrzył się na nią krzywo, więc wyrwałam mu puszkę napoju, upiłam łyka, po czym oddałam do rąk własnych. Bóg nie był zachwycony moim postępowaniem. - Dobre to. Dawno nie piłam coli. A to był zakład.
Dyrektor Obozu chciał jeszcze coś powiedzieć, ale po okolicy rozniósł się dźwięk konchy. Kompletnie nie widziałam, co on oznacza, ale wszyscy zaczęli się rozchodzić, więc wmieszałam się w tłum i poszłam jego śladami przy okazji zabierając swoje tobołki. Słońce zaczęło powoli kierować się ku zachodowi, więc domyśliłam się, że może to oznaczać kolację. Chociaż pewna nie byłam, bo w lecie dosyć długo jest jasno, prawda?

~*~

Heloł, ic mi maj frends! ^^
Napiszcie mi proszę, czy długość tego rozdziału jest OK?
Był o połowę dłuższy, ale razem z moją betą 22Isabelle64 stwierdziłyśmy, że to byłoby za dużo szczęścia jak na jeden raz. XD
A co wy sądzicie o L. (Laurze)?
Niech Wena będzie z Wami! Szczałka!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro