32. Atak Śmierciożerców!
Eris opuściła szpital św. Munga. Sama nie potrafiła stwierdzić, czy czuła się wyzwolona. Było dużo płaczu, słów. Teraz wszystko wydawało się składać w spójną całość. Snape wiedział o Wieczystej Przysiędze i nic jej nie powiedział. Potrzeba kochającej rodziny wygrała nad rozsądkiem, więc czarownica od razu wybaczyła matce porzucenie. Na zewnątrz zaczęło zmierzchać. Tyle czasu spędziła w szpitalu, gdzie rozmawiała z matką o wszystkim! Ale głównie o jej darze.
Postanowiła się przespacerować na Grimmauld Place, gdzie musiała wrócić i dowiedzieć się, czy Hardodziob wrócił bezpiecznie do domu. Jednak jej kroki poprowadziły ją w drugą stronę, ponieważ szybko zdała sobie sprawę, że ktoś ją śledzi. Kolejna postać ubrana na czarno. I tym razem to nie był jej ojciec. Ha, Eris miała ojca. I matkę. Tych osób jeszcze nie straciła!
Skręciła w uliczkę, by upewnić się, że osoba idąca za nią rzeczywiście ją śledzi.
- Avada kedavra!
Eris przycisnęła się do ściany, by uniknąć morderczej klątwy. Dwa bicia serca później zerwała się do szaleńczego biegu. W tym wszystkim nie był zdolna, by wyciągnąć różdżkę i móc się bronić. Zdecydowała się na aportację w pierwsze miejsce, jakie przyszło jej do głowy. Poczuła silne rwanie w okolicach brzucha, a potem wylądowała boleśnie w kałuży błota wymieszanej ze śniegiem. Krzyknęła z bólu, łapiąc się za rozszarpane ramię. Zaklęła paskudnie, widząc podarty rękaw płaszcza i zakrwawioną rękę rozerwaną w kilku miejscach.
I żadnego lekarstwa na rozszczepienie. Ciepłe łzy spłynęły po jej zmarzniętej twarzy. Oddychała ciężko, próbując przez kurtynę bólu i otumanienia, dojrzeć drogę ucieczki. Gdzie była? Czy wciąż była w Londynie? Albo w ogóle w Wielkiej Brytanii? Sapnęła, padając na kolana, jeszcze bardziej tarzając się błocie. Położyła głowę na zimnej ziemi, chcąc odpocząć chociaż chwilkę, nim ruszy i zorientuje się, gdzie jest. A przynajmniej próbowała...
Otworzyła oczy, usłyszawszy zbliżające się kroki i szepty.
- Tu powinna być.
- Chyba ją rozczepiło.
- To musi być osłabiona! Szukać jej!
Eris poderwała się na równe nogi tak szybko, że aż zakręciło jej się w głowie. Podparła się o najbliższe drzewo, by zachować równowagę. Nie zamierzała czekać, aż Śmierciożercy łaskawie ją znajdą i zabiją. Zaczęła biec przed siebie, nie wnikając, czy kierunek jest właściwy. Byleby się nie odwracać. Kilka razy się potknęła o wystające korzenie. Dźwięk kroków w kałuży i na śniegu nasilał się. Coś w oddali mignęło na zielono. Eris załkała bezradnie, nie mogąc wytrzymać z bólu.
Gdzie się miała ukryć? Nie zauważyła sporej wielkości głazu, na który wpadła, przetoczyła się po nim, a potem sturlała po wzniesieniu tuż za nim. Wszystko wirowało i tylko cudem kobieta nie zwymiotowała. Gdy w końcu wszystko przestało się poruszać, westchnęła przeciągle. Przetarła umorusaną błotem i własną krwią twarz. Merlinie, pomocy...
- Ktokolwiek... - szepnęła, ledwo wstając na kolana. - Pomocy... Severusie... - pociągnęła nosem.
Przy próbie wstania na nogi, ponownie upadła. Wyrżnęła twarzą w ziemię tak mocno, że wszystkie kolory zaczęły się ze sobą zlewać, a i tak wszędzie dookoła panowała szarość, biel i czerń. Z której strony przyszła? Gdzie powinna iść? Może powinna poczekać aż ją dopadną? W końcu pogodziła się już z każdym...
Nagle coś świecącego mignęło w oddali między drzewami. Z trudem otworzyła oczy i za żadną cenę nie zamierzała ich zamykać. Zebrała w sobie siłę, by usiąść. Otworzyła usta, wpatrując się w stojącą naprzeciw niej łanię. A konkretniej patronusa łani.
- Lily - jęknęła. - Kochana...
Łania pokręciła głową, otrzepując z siebie śnieg, który i tak jej nie dotykał. A potem popędziła w głąb lasu. Eris syknęła, wstając i zmuszając ciało do większego wysiłku i ruszyła za łanią. Lily, poczekaj na mnie, mówiła do siebie, ale zwierzę nie reagowało. Wciąż pędziło przed siebie. Znowu słyszała te krzyki. Wołali ją. Dalej gonili.
Gdy dogoniła patronusa, ten stał nieruchomo i trącał coś błyszczącym noskiem. Był to pusty, mały żeliwny kociołek. Patrzyła na niego nie rozumiejąc, niczego, a przecież była Krukonką!
- Mam tego dotknąć? - spytała, na co patronus skinął głową. - To Świstoklik?
Zero ruchu.
- Lily... to ty? Nie, niemożliwe... przecież cię nie ma...
Łania ponownie pochyliła się, by trącić kociołek. Głosy się nasilały. Gdy Eris obejrzała się za siebie, dostrzegła zielone promienie. Avada... Westchnęła, nie miała nic do stracenia. Złapała za kociołek i nagle wszystko się zmieszało. Nie miała już siły dalej próbować być silną, więc zamknęła oczy w momencie zetknięcia się z podłogą. Przesunęła dłonią po dywanie.
- Eris?
Głosy były tuż obok niej. Zignorowała je. Jeżeli Śmierciożercy ją dopadli - to już wszystko było jej jedno. Straciła przytomność.
*
*
/*
- Żyje?
- Chyba z nią wszystko w porządku...
- Blado wygląda.
- Ciekawe, jak ty byś wyglądał, Ron, jakby cię rozczepiło.
Eris uchyliła powieki i nagle zobaczyła twarze przynależące do głosów. Popatrzyła na nich, a potem na otoczenie, by zorientować się, gdzie jest. Sądząc po ciemnych kolorach, szarości i klimacie panującym w pokoju, zrozumiała, że jest na Grimmauld Place. Wszystko sprzed utraty przytomności wróciło do niej. Zerwała się do siadu, aż silne ramiona ją przytrzymały, by nie wstała zbyt wcześnie. Spojrzała w znajome oczy, w których widziała wyraźną ulgę. Wyluzowała się, próbując przypomnieć sobie coś jeszcze.
Patronus.
Mung, Śmierciożercy, aportacja i... patronus łani.
To właśnie on poprowadził Eris do Świstoklika i tym samym ocalił jej życie. Ale skąd on się tam wziął? Przecież patronusem Lily była łania. Przez to kiedyś patronusem Eris również była łania, aż do czasu, gdy zrozumiała, że wszyscy, których kocha odchodzą - wtedy zamiast łani wyczarowała testrala. I tak zostało do dziś.
- Jak się czujesz? - spytała Hermiona. - Pani Weasely przygotowała ci parę kanapek. - Stojąca obok niej Ginny podała talerz ze stosem przekąsek. - Powinnaś też się czegoś napić.
- Rany, ale nas nastraszyłaś, jak nagle pojawiłaś się w korytarzu zakrwawiona i brudna - odezwał się Ron. - Eris odruchowo złapała się za ramię, będące niedawno rozczepione. - Wszystko w porządku, mama podała odpowiedni specyfik.
- Syriusz - powiedziała tylko Hastings. - Dlaczego wy... moja głowa - ziewnęła. - Ile czasu tu leżę?
- Półtorej dnia. Nieźle nas wszystkich nastraszyłaś - wyjaśnił mężczyzna. - Co się wydarzyło?
- Odnalazłam matkę. Udało mi się. Ojca również. - Black uśmiechnął się dumnie, a pozostali popatrzyli po sobie zaskoczeni. - A potem zjawili się Śmierciożercy. Gonili mnie, ale udało mi się uciec. Myślałam, że to koniec, kiedy... zobaczyłam łanię. Ona mnie poprowadziła. - Posłała długie spojrzenie Harry'ego. - Harry, patronusem twojej matki była łania. Czułam, jakby to Lily prowadziła mnie do wyjścia.
- Ej, dobra pozwólmy na rodzinną naradę - parsknął Ron, wychodząc razem z Ginny i Hermioną.
- Cóż... - zaczęła nieśmiało kobieta. - Harry, chciałam cię przede wszystkim przeprosić.
- Nie trzeba.
- A właśnie, że tak! Miałeś rację, wyładowując na mnie swój gniew! - mówiła, mieląc w dłoniach kołdrę. - Zostawiłam cię i nie próbowałam być. Dlatego przepraszam.
- Syriusz powiedział, z czym się zmagałaś... miałaś prawo być zagubiona. Jak my wszyscy. - Eris przetarła lewe oko, w którym zalśniła łza. Wyciągnęła obandażowane ramiona, by objąć chłopaka, a on od razu się zbliżył. - Cieszę się, że mam takich rodziców chrzestnych.
Syriusz i Eris wymienili spojrzenia, uśmiechając się przy tym. Dopiero, kiedy Harry wyszedł z pokoju, czarownica zadała inne nurtujące ją pytanie. Podniosła obie ręce.
- Kto je bandażował? - Bała się odpowiedzi. Co Molly sobie pomyślała, widząc te blizny?
- To ja.
Na twarzy kasztanowłosej pojawiła się wyraźna ulga, ponieważ Syriusz o nic nie pytał. Widział blizny. Do tej pory pokazała je tylko Severusowi. Jednak Black od razu zrozumiał, z czym się zmagała w przeszłości i z czym zmaga się teraz.
- Pamiętaj, koniczynko... możesz zawsze na mnie liczyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro