Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

30. Cierpienie porzuconej córki

- Dobry Hardodziob! - krzyknęła Eris, trzymając się z całych sił hipogryfa.

Gdy uda jej się dożyć podróży powrotnej, zabije Syriusza! Od dziecka panicznie bała się latać na miotle, a przecież latanie na żywym stworzeniu to było niemal to samo! Wciąż nie dotykała ziemi. Eris nie miała lęku wysokości, ale była osobą, która uwielbiała czuć grunt pod stopami. Tak po prostu. Z początku nie była pewna, czy stworzenie pozwoli się dosiąść obcej, ale ku zaskoczeniu ich dwójki, Dziobek zrobił to całkiem ochoczo. Zupełnie, jakby hipogryf odczytał uczucia w spojrzeniu niebieskich oczu - prawdziwą potrzebę odnalezienia matki.

Tak właśnie dlatego mijała Dublin, stolicę Irlandii, która znajdowała się około szesnaście kilometrów od celu podróży kobiety. Latanie miało w sobie ten urok, że w przeciwieństwie do kierowców, w powietrzu nie było żadnych korków. Zamiast osiem godzin męczyć się w podróży różnymi drogami, tak w niecałe dwie godziny znalazła się na miejscu. Eris ukłoniła się hipogryfowi, dziękując mu za transport i prosiła, by bezpiecznie wrócił na Grimmauld Place 12. 

- Znajdę sposób, by wrócić - mruknęła do niego, co musiał zrozumieć, bo kiwnął głową i wzbił się w niebo.

Gdy upewniła się, że latająca istota zniknęła między gęstymi chmurami, ponownie spojrzała w list od brata. Znała już go na pamięć, każdy zygzak, rozlanie tuszu czy plamę po łzie albo zwykłej wodzie, którą tak bardzo kiedyś lubił pić Caleb. Kierowała się pod wskazany adres, nie zwracając uwagi na cudowne budynki napotkane po drodze. Eris Hastings nie przyleciała do Irlandii zwiedzać. Gdy stanęła w końcu przed właściwą kamienicą, zamarła z nerwów.

Kilka razy poprawiła starannie upięte włosy, które trochę się potargały w trakcie lotu. Wygładziła ciemny płaszczyk, otrzepała dłonie z niewidzialnego kurzu. Zanim weszła do klatki schodowej, poćwiczyła osiem rodzajów uśmiechów, by wiedzieć, jakim najlepiej obdarzyć matkę, zanim zrzuci na nią ciężar minionych lat. Uznawszy, że jest gotowa, weszła do środka. Zwykłymi, prostymi schodami podążyła na szóste piętro, żałując, że nie ma tu windy. Stanęła przed mieszkaniem z żelazną liczbą ,,27'' i zapukała.

- Cześć, mamo... - szepnęła do siebie. - Nie, nie... Dzień dobry, czy pani to Vivienne Trevelyan? Jestem Eris, to znaczy takie nadano mi imię, bo ty tego nie zrobiłaś. - Pokręciła głową, znów wymuszając uśmiech. - Znaczy się, dzień dobry, jestem pani córką? Żałosne...

Nikt ni otworzył drzwi, więc kobieta zapukała jeszcze kilka razy. Dzwoniła także dzwonkiem, ale bezskutecznie. Z naprzeciwka wyszedł sąsiad, pulchny mężczyzna z siwizną na głowie. Poprawił okrągłe okulary i podszedł do niej, zaskoczony, że ktokolwiek zapukał do tych drzwi.

- Szuka tu pani kogoś? - zapytał mugol. - Tu od dawna nikt nie mieszka. 

- Szukam Vivienne Trevelyan, ponoć mieszkała tu... - mówiła Eris, nie chcąc dopuścić do głosu swojego rozczarowania i żalu.

- Jedyna Vivienne, jaką znałem to Vivienne Carson, ale nie żyje od trzech lat. - Mężczyzna podrapał się po zarośniętym policzku, robiąc tak beztroską minę, jakby mówił o pogodzie. - Jak jej szukasz, znajdziesz ją na cmentarzu nieopodal. - Eris kiwnęła głową, chcąc już zejść po schodach, gdy dobiegł ją ponownie głos sąsiada: - Była kimś dla ciebie ważnym? Przykro mi. 

Żal mugola nie był w stanie sprawić, że Hastings poczuje się lepiej. Caleb zdobył nieaktualne informacje! Jej matka nie żyła od trzech lat! Chciała zobaczyć... tak bardzo pragnęła zobaczyć jej twarz. Babka spaliła wszystkie portrety córki i wypaliła jej wizerunek na rodzinnym drzewku genealogicznym - podobnie jak pani Black Syriusza. Czy Eris i jej matka były do siebie podobne? Miała jej oczy? Albo uśmiech? 

Cmentarz rzeczywiście nie był daleko. Musiał zostać niedawno stworzony, bo znajdowało się tu może łącznie z dwadzieścia grobów. Eris zdecydowała się spojrzeć na każdy, ale dopiero ten samotny pod drzewem okazał się być tym właściwym.

Vivienne Carson.

1934 - 1992

I nic. Żadnej inskrypcji. Podziękowania czy wspomnienia. Eris wpatrywała się w płytę nagrobną w kolorze granitu z wyżłobioną koniczyną irlandzką. Nikt nie zaglądał tu, bo nie było żadnych kwiatów ani zniczy. Kobieta wyciągnęła dyskretnie różdżkę i machnęła nią, wyczarowując jedną czerwoną różę. Spięła się, gdy poczuła na plecach czyjeś oczy. Nie odwróciła się, zaciskając mocniej palce na różdżce, aż pobielały jej kłykcie. Nikt jej nie przeszkodzi. Teraz oddawała się żalowi, że nigdy nie zapyta o nic matkę. Zawsze chciała zapytać o coś jeszcze:

- Jakie nadałabyś mi imię, matko, gdybyś mnie nie zostawiła? - zapytała nagrobek, a po jej twarzy płynęły łzy. - Czy również mnie tak nienawidziłaś, że musiałaś odejść?

Ktoś się za nią poruszył. Biegł w jej kierunku. O nie, Eris nie będzie się więcej bała. Przetarła wierzchem dłoni łzy i odwróciła się w stronę tajemniczej osoby. W samą porę, bo kiedy wyciągnęła przed siebie różdżkę, jej koniec dotykał gardła postaci ubranej na czarno. Eris wpatrywała się w mężczyznę o kilkutygodniowym zaroście, bystrych niebieskich oczach i ciemnych włosach ozdobionych już pokaźną siwizną. Nie obchodziło ją, czy to mugol, jeżeli będzie trzeba wymaże mu pamięć.

- Cofnij się - rzuciła do mężczyzny, a ten podniósł ręce w geście poddania i wykonał rozkaz. - Kim jesteś?

- Jestem przyjacielem twojej matki - odpowiedział. - Czekaliśmy na ciebie, ale nie spodziewałem się, że tyle ci to zajmie. Możesz? - Spojrzał na różdżkę, co Eris od razu zrozumiała. Nie powinna mu ufać, był obcy, ale jeżeli mógł coś powiedzieć o jej matce...

- Będę trzymała różdżkę tak długo, aż otrzymam satysfakcjonujące odpowiedzi.

Mężczyzna parsknął śmiechem.

- Charakter to masz po matce, nie ma co - burknął, opuszczając powoli ręce. - Twoja matka żyje. 

W sercu Eris znów zakiełkowała nadzieja. Patrzyła na niego jak na wariata, ale jej oczy lśniły, jakby wpatrywała się w skrzynię skarbów. Przebyła kawał drogi, by odnaleźć zamknięte na klucz drzwi i grafitowy nagrobek - chciała paść na kolana i wyrywać sobie włosy z bezsilności. Wydarzenie, które wyobrażała sobie nocami miało nigdy się nie wydarzyć. Żadnej rozmowy z matką od serca. Nie mogła jej nawet znienawidzić! A teraz zjawiał się obcy mężczyzna, zdający sprawę, że to, co Eris trzymała w dłoniach, nie było zwykłym patyczkiem powykręcanym na samym końcu z ozdobną rączką.

Rozpoznał różdżkę, choć sam był mugolem. W dodatku posiadał to, czego pragnął każdy Krukon - wiedzę. Jak to mówią: tonący się brzytwy chwyta. W tym wypadku czarownica ucięłaby sobie wszystkie palce, byleby odkryć sekrety od lat ją dręczące.

- W takim razie, co ma znaczyć ten grób? - Wskazała podbródkiem na grafitowy nagrobek.

- Dokładnie to, co znaczy. Grób to grób. Jednak niekoniecznie z ciałem w ziemi. To kolejna linia obrony przed Morganą Trevelyan. 

- A wiesz kim jestem? - rzuciła kolejne pytanie.

- Kimś o nazwisku Trevelyan. - Wzruszył ramionami. - Nie obraź się, ale ja szczerzę nienawidzę twojej rodziny, a twoje nazwisko sprawia, że mam nieprzyjemne dreszcze i robi mi się niedobrze.

Gdyby nie okoliczności, Eris zaśmiałaby się na tę uwagę.

- To jest nas dwoje - odparła, zachowując ton, jakim zwykle Snape przemawiał do uczniów. Pełen wyższości, pogardy, czyli taki, który nie znosi sprzeciwu. - Nie korzystam także z nazwiska rodu. Mów o mojej matce.

- Przybyłaś chyba z daleka, co? - Nie odpowiedziała, nie pozwalając obcemu na większy zasób wiedzy niż ona posiadała. Tylko w ten sposób mogła zapewnić sobie przewagę potrzebną do wygrania tego starcia. - W takim razie mi przykro, ale twojej matki nie ma w Irlandii od... trzech lat. Na wypadek poszukiwań przez Morganę, upozorowała własną śmierć, ale tak naprawdę jest gdzie indziej.

- Poszukiwań? Dlaczego babka miałaby szukać mojej matki? Przez to, że odeszła?

- Odeszła? - powtórzył mężczyzna. - Morgana wyrzuciła Vivienne z domu za posiadanie półkrwi bękarta.

Bękart.

Dawno nikt tak nie nazwał Eris, zapomniała, jak bardzo bolało to słowo. Dla niej było ono tak samo piętnujące jak dla mugolaków określenie szlama.

- Oczywiście ja nie uważam cię za bękarta, spokojnie. - Posłał jej czarujący uśmiech. - Czyżby Morgana pozwoliła ci wierzyć, że matka cię porzuciła? Oho, widzę to spojrzenie, czyli mam rację. Morgana postawiła ultimatum. Albo Vivienne cię zostawi i odejdzie albo cię zabije. Kochająca matka dokonała chyba słusznego wyboru, prawda?

- Pieprzyć! - krzyknęła Eris. - Zostawiła mnie! Porzuciła!

- A nie myślałaś, że miała powód? Ale jakiś taki poważny, skoro porzuciła dwójkę dzieci? - Kobieta zamilkła. - Nigdy w ten sposób nie myślałaś, prawda? Nigdy nie pomyślałaś, jak czuje się Caleb? Miał chyba trzy latka, co? Wychowywał się bez matki, dorastał bez niej. Był tak samo samotny jak ty.

- Miał miłość babki - prychnęła Eris. - Miłość, której dla naszej dwójki nie starczyło.

- Przykro mi z tego powodu, naprawdę. No dobrze, wiesz, że Caleb też został porzucony. Może wyjdę na dziada, ale nie obchodzi mnie on. Tylko ty. - Wyciągnął rękę w strony czarownicy. - Dlatego tu jestem, by móc zabrać cię do niej. A tutaj - pokazał drugą dłoń, w której trzymał szmacianą lalkę - jest coś, co wy chyba nazywacie Świstokłikiem, tak?

- Świstoklikiem - poprawiła go od razu. - Dlaczego mam ci ufać?

- Ponieważ za dwie minuty to zabierze nas do twojej matki, a jeżeli nie... - Posłał długie spojrzenie gdzieś za plecami kobiety. - Dopadną cię dziwni mężczyźni w maskach.

Śmierciożercy!

- Tik tak, prędko, decyduj, czy idziesz ze mną...

Eris była Krukonką. Wiedza i mądrość przede wszystkim. Czy wykazała się głupotą, łapiąc za Świstoklik, pozwalając poprowadzić się obcemu mężczyźnie nie wiadomo gdzie? Albo tajemnicza nora albo łapska Śmierciożerców... A ostatecznie wylądowała...

W Klinice Magicznych Chorób i Urazów Św. Munga

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro