36
Morrigan obudziła się z uśmiechem na ustach. Jak każdego dnia przy Azazelu. Przyglądała mu się gdy spał. Nie trwało to jednak długo, ponieważ po kilku minutach otworzył oczy i odwzajemnił jej uśmiech. Odetchnął głęboko, a jego uśmiech szybko zastąpiło zaskoczenie.
-Wszystko w porządku?-Zapytała zmartwiona.
-Tak, kochanie.
-No to czas wstawać.-Pomogła mu odpowiednio się przygotować. Gdy Azazel był już odświeżony, jego włosy zostały ułożone i ubrał się w swój mundur, Morrigan zajęła się własnym wyglądem. Jej suknia była czarna, przyozdobiona złotymi elementami. Makijaż bazował na tych samych kolorach. Włosy w większości były rozpuszczone, a na czubku jej głowy spoczęła korona. Razem skierowali się w stronę sali tronowej.
-Jesteście gotowi?-Zapytał ich Lucyfer. Zanim jednak zdążyli odpowiedzieć nachylił się nad Morrigan i zaciągnął się jej zapachem.
-Dlaczego mnie dzisiaj wąchacie?
-Później o tym porozmawiamy.-Spojrzał z uśmiechem na zakłopotanego Azazela. Morrigan razem z Lucyferem weszli do środka. W pomieszczeniu został już wstawiony drugi tron. Drzwi się otworzyły, a do środka wszedł wyprostowany Azazel, który po pokonaniu drogi, uklęknął przed swoją żoną.
-Ja, Azazel Morningstar, z nieświętej łaski przyrzekam i zobowiązuję się, że będę wiernie strzegł praw, zwyczajów i wolności mojego królestwa. Zobowiązuję się sprawiedliwie rządzić moimi poddanymi, bronić ich od wszelkich niesprawiedliwości.-Wyrecytował wcześniej wyuczoną formułę.
-Przez to nieświęte namaszczenie ofiarujemy ci nasze losy, abyś rządził w sprawiedliwości, chronił swych poddanych i szerzył pokój. Namaszczam Twoje serce i ręce, aby Twoje rządy były godne chwały.-Zanurzyła palce w specjalnym oleju i nakreśliła nim znaki na jego dłoniach i klatce piersiowej. Wytarła dłonie w szmatkę podaną jej przez Lucyfera i nałożyła, bliźniaczą do swojej, koronę na głowę Azazela.
-Królowa Morrigan i Król Azazel.-Powiedział Lucyfer, gdy Azazel podniósł się z kolan i stanął obok Morrigan. Po sali rozległy się oklaski. Gdy goście przemieścili się do sali balowej Morrigan zatrzymała swojego ojca i męża w pomieszczeniu.
-Co takiego ciekawego jest w moim zapachu?-Lilith podeszła do nich i zaciągnęła się.
-Jesteś w ciąży?
-Co?-Spojrzała na nią zdezorientowana Morrigan.
-Właśnie to jest w twoim zapachu.-Podrapał się po karku Azazel.
-Ja mam dziewiętnaście lat.-Powiedziała przestraszona.
-Jak go urodzisz będziesz miała dwadzieścia.
-Go?-Spojrzała na Azazela z uniesionymi brwiami. Jej wizja sugerowała jej płeć, ale nie opowiedziała o niej nikomu.
-Jest przepowiednia.-Wyznał.
-Kto by się spodziewał.-Parsknęła śmiechem.-Pokaż mi.-Udali się do biblioteki gdzie Azazel wyciągnął odpowiednią księgę.
Astaroth-Gliniany wojownik o niebieskiej krwi. Demon uczoności i filozofii. Bóg czasu i przestrzeni. Książe piekieł.
-Jak długo o tym wiesz?-Spojrzała na niego z uniesionymi brwiami.
-Nie wiedziałaś nawet o moim istnieniu.-Przyznał.
-Jeszcze jakieś przepowiednie, o których powinnam wiedzieć?
-Raczej nie.-Odpowiedział zgodnie z prawdą.-Poradzimy sobie.
-Wiem, Az.-Zdążyła już się uspokoić. Podeszła do Azazela i złączyła ich usta.-Kocham Cię.-Wyszeptała.
-A ja kocham Ciebie, moja królowo.
***
Azazel z miesiąca na miesiąc stawał się coraz bardziej nadopiekuńczy. Stan Morrigan powodował, że męczyła się bardziej niż zwykle, więc Azazel musiał przejąć część jej obowiązków. Morrigan siedziała wraz z ojcem i mężem w sali konferencyjnej i cieszyła się, że chociaż w jakimś stopniu mogła być zaangażowana w życie swojego królestwa. Lucyfer złapał lecącą kartkę, przeklął i teleportował się bez słowa. Azazel wzruszył tylko ramionami. Kilka minut później Morrigan złapała identyczną kartkę wysłaną przez Lucyfera. Przewróciła oczami i podała ją Azazelowi.
-To niewskazane dla ciebie kochanie.-Upomniał ją.
-To tylko akademia.-Podniosła się z krzesła, podpierając się o jego oparcie. Jej brzuch mocno ograniczył jej możliwości ruchowe. Azazel złapał ją za dłoń i teleportował do akademii.-Co znowu?-Zapytała ojca, przed którym już wszyscy klęczeli.
-Wasza okrutność jeśli mogę.-Morrigan przewróciła oczami, ale gestem dłoni pokazała dyrektorce, że może mówić.-Benjamin się nie leczy.
-I zostawiliście go w takim stanie na ponad rok?-Zapytała zaskoczona.
-Wasza nieświętość była zajęta.
-Przeklęty Benjamin.-Westchnęła i skierowała się w stronę skrzydła szpitalnego. Azazel nie odstępował jej kroku. Z trudem wspięła się po schodach. Do odpowiedniego pomieszczenia dotarła już lekko zdyszana.
-Jesteś pewna?-Zapytał jej Azazel, na co skinęła głową. Skupiła swoją moc i uleczyła ciało Benjamina. Otworzył oczy i spojrzał na nią przerażony.
-Jeśli jeszcze raz o tobie usłyszę to nie będziesz miał tyle szczęścia.-Ostrzegła go. Istotnie Benjamin był tematem żartów jeszcze przez wiele lat w jej rodzinie, ale jego królowa była na tyle miłosierna, że nigdy więcej jej nie zobaczył.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro