Rozdział 3
Spadaliśmy. Przez szóstaka, co ma nasrane w głowie. Nawet ja nie jestem tak głupia, by skakać na kogoś, kto stoi przy przepaści. Nic, tylko pogratulować geniuszu. Miałam jedno wyjście. Wyciągnęłam nóż i wbiłam w ścianę przepaści, modląc się, by była z ziemi, a nie skał. Miałam szczęście i choć raz rzeczywistość mnie posłuchała. Jeszcze przez jakąś chwilę zjeżdżaliśmy po ścianie klifu. Po chwili nóż zatrzymał się w ziemi. Ręce miałam zdarte do krwi. Należało by teraz czekać, ale nie wiedziałam na co. Wyciągnęłam drugi nóż. Stanford spanikował. Nie wiem, chyba myślał, że chcę go odciąć, czy coś. Miałam na to ochotę, bo on ważył chyba jakieś dziewięćdziesiąt kilo, ale postanowiłam być litościwa. Gorączkowo trzymał mnie w pasie. Myślałam, że się uduszę, a flaki wylecą mi na zewnątrz. Wbiłam ostrze niżej niż pierwsze. I robiłam tak na zmianę. Raz jedno, raz drugie. Myślałam ile coś takiego może trwać. Spojrzałam w dół. Jeszcze jakieś dziesięć metrów do ziemi. Czułam się, jakbym przebiegła jebany maraton. Mięśnie paliły żywym ogniem, a całe moje ciało drżało. Zagryzłam wargę. Miałam dość. Wewnętrznie ryczałam z bólu i zmęczenia. Płuca rozrywały się błagając o zbawienny tlen. Serce waliło mi, a krew szumiała w uszach, a mimo to nie przestawłam się ruszać. Jeśli przestanę, choć na chwilę, już tak zostanę. Prawie czarna krew spłynęła mi po rękach, plamiąc mi ciuchy. Syknęłam, ale miałam ochotę ryczeć jak ciele. Doszło do mnie, że jestem tylko dwa metry nad ziemią. Wykręciłam głowę.
-E, Pines! Skacz!
Popatrzył na mnie dziwnie, lecz posłuchał. Puścił się mnie z krzykiem i wylądował na ziemi. Wyjęłam w tym czasie ostrza ze skały i spadłam na plecy. Jak jebłam, tak zostałam. Nie miałam siły, by ruszyć dupę, chociażby o centymetr. Mimo to usiadłam. Oparłam się o skałę. Wciąż dyszałam, zmęczona zajebiście trudną wspinaczką. Spojrzałam na siebie. Byłam poobijana, a przedramiona mam zdarte do krwi, która ciekła mi po rękach. Sięgnęłam do torby. Przynajmniej ją miałam przy sobie. Wyciągnęłam puszkę energetyka i otworzyłam ją. Wychlałam zawartość jednym hałustem. Przypomniałam sobie o Fordzie. Siedział cicho pod drzewem i przyglądał mi się. Westchnęłam, zgniatając jednocześnie pustą puszkę i wpierdalając ją w krzaki. Wyciągnęłam butelkę wody i niechętnie wstałam. Podeszłam do niego i dałam mu ją. Skapnęłam się, że chyba mam skręconą kostkę, bo kiedy wstałam przeszyła mnie kolejna fala bólu. Ukryłam to zakrywając twarz grymasem, mającym być uśmiechem, ale niewiele z tego wyszło. Odsunęłam się i oparłam o klif. Jedno pytanie kotłowało mi się w głowie. Co ja tu kurwa robię?!
***
Obserwowałem ją. Od kiedy tylko się tu dostała, nie odrywałem od niej wzroku. Była intrygująca. Pochodziła z innego wymiaru, tego byłem pewny. Poza tym, czułem od niej coś dziwnego. Może i była tylko śmiertelniczką, ale miała moc. Wchłaniała magię tego świata. Była jej magazynem. Coś takiego w moich rękach byłoby kluczem do pokonania Pinesów. Podobała mi się. Była bezwzględna, nietypowa, szybka i zabójcza. I znała ten świat, mimo że nigdy jej tu nie było. Chciałem sprawdzić, czy zna przyszłość i poznać jej myśli, ale nie mogłem. Jej umysł otaczał jakby mur. Był nie do przebicia. Musiałem ją mieć. Ona jest jak trucizna- trzeba ją tylko dobrze wykorzystać. A ja wiem jak. Zobaczymy, ile wytrzymają Pinesowie, kiedy zostaną otruci. Zaśmiałem się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro