Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zero

Młoda dziewczyna o zielonych oczach i karmelowych włosach siedzi na trawie. Ciepłe, letnie promienie spadają na jej bladą skórę pokrytą siniakami. Pomyśleć, że ta urocza dziewczyna była brutalnie bita przez rówieśników zaledwie kilka godzin wcześniej. Alice, bo tak miała na imię, była uprzejma i inteligentna, ale nie miała wielu przyjaciół, więc często samotnie spędzała czas na tworzeniu własnych, wymyślonych przyjaciół.

Miała wielu takich przyjaciół, musiała nazywać ich wszystkich numerami tylko po to, żeby utrzymać porządek. Z nich wszystkich był jeden, który w szczególności się wyróżniał, miała na imię Zero. Była to pierwsza przyjaciółka Alice, stworzona w celu ochrony jej przed jej oprawcami. Ilekroć będą dokuczać lub fizycznie się nad nią znęcać, Zero miała się nimi zająć. Były najlepszymi przyjaciółkami i spędzały każdy dzień razem na opowiadaniu swoich historii, dowcipów, a nawet na wyśmiewaniu sąsiada Alice, który miał się nią zająć, kiedy rodzice mieli załatwić interesy. Dziewczynka nie żyła samotnie... Aż do tego dnia.

Kiedy Alice usiadła na miękkiej trawie, patrząc w dół na ulicę, poczuła dziwne uczucie, dziwną chęć. Coś w głębi jej umysłu mówiło jej, żeby przejść na drugą stronę drogi. Kiedy pomysł ostatecznie ją pochłonął, pomknęła w dół w stronę małej ulicy w okolicy. Jej bose stopy uderzały w gorący beton. Uważnie obserwując każdy swój krok, przeszła przez drogę. Kiedy spojrzała w górę, zauważyła, że coś zmierza w jej kierunku. Duży, biały samochód. Otworzyła szeroko oczy z przerażenia, stanęła w paraliżującym szoku, czekając na uderzenie.

Głośny pisk opon na betonie, pojazd obrócił się obok niej, uderzając w duży pagórek naprzeciwko jej domu. Czuła, że coś z jej twarzą jest nie tak... Ale co? Usłyszała chrzęst metalu i kobiecy krzyk, który ustał, kiedy pojazd przestał się toczyć i uderzył w pień drzewa. Chwilę później zdemolowany samochód stanął w płomieniach, dym wspinał się w stronę drzew. Blade oczy Alice obserwowały tragedię, gdy drzwi od strony kierowcy otworzyły się i ktoś wypadł, rozpaczliwie czołgając się, chwytał się trawy. Ojciec Alice patrzył na nią ze wzgórza. Na swoją kochaną córkę, pokryty swoją własną, szkarłatną krwią i jasnymi, czerwonymi płomieniami. Krzyczał, ale nie mógł się ruszyć, jego noga utkwiła między kołem, a metalem, ból płynął przez jego ciało, dopóki jego krzyki ucichły, a on przestał się poruszać. Czerwony ogień pochłaniał scenerię. Dziewczynka widziała kogoś na miejscu pasażera, widziała jak jej kochana matka umierała w płomieniach. Alice padła na kolana, ciepłe łzy spływały po jej policzkach, nosie i kapały na podbródek.

"Mamo! Tato!" krzyczała świadoma wszystkich przerażających szczegółów. Żal i smutek wypełniały jej ciało, odtwarzając scenę w koło w jej głowie. Czerwone płomienie i szkarłat krwi były ostatnimi wspomnieniami z jej rodzicami z tego słonecznego, ciepłego dnia.

Po wypadku rodziców jej sąsiad, pan Rogers, przygarnął ją z poczucia winy. Nienawidziła go, był brudnym, grubym człowiekiem, który był pijany w prawie każdej minucie każdego dnia. Ale nienawidziła go jeszcze bardziej, bo nie interesował się nią w tamten dzień, to przez niego... Ona zabiła swoich rodziców. Ale nie było nikogo innego, żadnej rodziny, żadnych przyjaciół, została całkiem sama. Nędza była jej jedynym kompanem.

Wiele lat później jasna brunetka siedzi w klasie historycznej, rysując postacie z kreskówek w swoim szkicowniku. Kiedy chciała narysować czyjeś włosy, coś gwałtownie wyrwało ją z koncentracji. Pomarszczona dłoń zakryła rysunki testem z dużym zerem.

"Alice, proponuję faktycznie uważać na mojej lekcji. Nie potrzebujesz następnego zera." powiedziała stara, pomarszczona nauczycielka historii.

Alice nagle poczuła, że jej głowa jest ciężka. Coś o tym, co właśnie powiedziała... Przeszkadzało jej, ale nie wiedziała, co to było.

"T-tak, pani Krist" powiedziała Alice, nie patrząc w jej oczy.

Kiedy siedziała w klasie, udając, że wie, co dzieje się na lekcji, jej głowa bolała coraz bardziej i bardziej. Poczuła się, jakby była chora. Przeprosiła i szybko wybiegła do toalety.

Alice, patrząc w lustro, przemyła gorącą twarz zimną wodą. Odskoczyła, kiedy zobaczyła swoje odbicie. Mogła przysiąc, że widziała jak ono... Mrugnęło.

Kilka godzin później siedziała na zajęciach sztuki. Obserwowała swoich kolegów, którzy pracowali nad projektami. Kiedy to robiła, jej jedna ręka wymknęła się i przecięła żyletką dość głęboko drugą rękę. Czerwony płyn wylał się na jej pracę. Ale ona nic nie czuła. Zanim się zorientowała, jej nauczyciel patrzył na nią szeroko otwartymi oczami i w pośpiechu zabrał ją do pielęgniarki.

Kiedy wróciła, ukryła twarz i wróciła na swoje miejsce. Zamarła zanim usiadła. Czerwone punkciki zakryły całkowicie całą pracę i ławkę. Cała sytuacja sprawiła, że zaczęła się trząść i tak szybko, jak zadzwonił dzwonek, uciekła z klasy.

Zanim opuściła budynek, powitał ją znany uśmiech.

"Dzień dobry, Alice! Witamy w Krainie Czarów!" powiedziała niska blondynka o brązowych oczach. Wyrzuciła swoje ręce w górę, wskazując na całą ulicę, jakby to miała być niespodzianka.

"Możesz przestać, Ann?" powiedziała lekko zirytowana Alice.

"No dalej, rozchmurz się. Tak czy inaczej, zrobimy to zadanie domowe?" odparła Ann. Opierała ręce z tyłu głowy, łapiąc płatki śniegu swoim małym, różowym języczkiem.

"W końcu musisz sama zrobić swoje zadania, wiesz. Nie będę z tobą zawsze."

"Jasne, że będziesz, bo ja nie pozwolę ci odejść." powiedziała Ann, obejmując ramieniem Alice, gdy szły zimową drogą.

Żartowały i plotkowały o innych, aż w końcu doszły do domu Ann. Pożegnały się i Alice poszła w stronę lasu. Kochała go, bo było tam tak spokojnie. Żółte promienie uderzały nietkniętą biel i cienkie cienie bezlistnych drzew. Jedyną rzeczą, jaką się przejmowała, był powrót do tego strasznego miejsca, które niektórzy nazywają domem. Otworzyła skrzypiące drzwi i powoli, cicho weszła do zimnego domu. Wstrzymała oddech, przechodząc przez salon.

"Tu jesteś, mała suko!" krzyknął gburowaty mężczyzna, łapiąc ją za ramię.

Alice pisnęła, kiedy nią szarpnął, patrząc z obrzydzeniem w jej oczy.
Dziewczyna odwróciła jasnoczerwoną twarz, coś ugrzęzło w jej gardle.

"Co to jest? Huh!" powiedział mężczyzna, ciągnąc ją do kuchni. Wskazał ladę pokrytą puszkami i mikrofalę brudną od przypadkowych posiłków.

Cholera! Zapomniałam rano posprzątać - pomyślała.

"P-przepraszam, musiałam iść do szko-" uciszyła ją solidna pięść pana Rogersa.

"Nie potrzebuję twoich głupich wymówek! To ma się już nigdy nie zdarzyć! Albo będziesz tego żałować, przysięgam!" powiedział, rzucając ją na podłogę. Wrócił do salonu i jego wielkie ciało opadło na zakurzonej kanapie.

Alice szybko wstała, wyrzuciła śmieci i zaczęła sprzątać w cichej panice. To nie było czymś niezwykłym. Nieważne, czy robiła coś złego, pijany mężczyzna był zły i ją bił. Tak więc robiła, co jej kazano i ukrywała się w swoim pokoju.

Ukrywała swoje uczucia, swój smutek, dezorientację i wściekłość.

Później szybko wbiegła po schodach do małej sypialni. Był to ciemny pokój ze ścianami pokrytymi jej ulubionymi rysunkami. W centrum stało łóżko, a w kącie komoda.

To była jej jedyna ucieczka, jedyne miejsce, gdzie mogła być wolna. Nikt tu nie przychodził, tylko ona, nikt inny.

Następnego dnia szła przez ośnieżony las. Jej ulubiona czarna bluza zakrywała dużą, czarno-niebieską ranę na twarzy. Nie mogła powiedzieć nikomu, co zrobił pan Rogers...

"Alice! Hej, poczekaj!" krzyknął znajomy głos z tyłu.

"Hej, Ann" powiedziała monotonnym głosem Alice.

Ann dogoniła ją i chwyciła jej ramię, żeby złapać oddech. Alice odwróciła głowę, patrząc w las, kiedy Ann szła obok niej.

"O co chodzi z tym kapturem? Sprzedajesz jakieś narkotyki?" Ann zachichotała cicho.

"Nie, po prostu... Wiesz... Zimno." powiedziała uprzejmie.

Ann uśmiechnęła się. Zdjęła jej kaptur i otworzyła szeroko oczy.

"O mój Boże! Co się stało? Wszystko w porządku?" powiedziała Ann, dokładnie przyglądając się podbitemu oku.

"Tak, tak! Nic mi nie jest, po prostu... Poślizgnęłam się i uderzyłam o blat." powiedziała cicho, nerwowo chichocząc.

Ann spojrzała na jej twarz surowo. Wiedziała, że Alice kłamie, coś się stało.

"Hmm, skoro tak mówisz. Po prostu, jeśli kogoś potrzebujesz, to wiesz, że jestem zawsze przy tobie." powiedziała, obejmując ją ramieniem.

Alice kiwnęła głową i obie dziewczyny poszły do szkoły.

Dzień nadal trwał, ludzie przyglądali się jej twarzy, kiedy szła. Kilka osób pytało o to, a ona dawała im tą samą odpowiedź: "To był wypadek".

To było dla niej niezwykłe, zwykle ludzie ją ignorowali, nie patrzyli nawet na nią. Nie lubiła tych wszystkich pytań, więc nosiła kaptur przez większość dnia. Po lekcjach szybko opuściła budynek, nie czekając na jej jedyną przyjaciółkę. Przeszła przez kampus i potknęła się na krótkich schodach, kiedy zobaczyła dwie postacie idące w jej kierunku. Spojrzała w dół, obserwując ruch betonu pod jej stopami. Gdy szła, potknęła się na twardej, betonowej powierzchni. Jej dłoń i łokieć zatrzymały upadek, ale jej szkicownik i zeszyty poleciały kawałek dalej. Jej twarz była czerwona ze wstydu, bo kręciła się na kolanach, chwytając książki w panice. Wokół niej wybuchnął śmiech, a jej twarz zmieniła kolor na głęboką czerwień.

Jasne, teraz mnie zauważają - pomyślała.

Kiedy chwyciła ostatni zeszyt, poczuła uderzenie w tył głowy. Brązowa ciecz rozprysła się w każdym kierunku. Czekoladowe mleko kapało z jej grzywki na twarz. Zamarła, coś szarpnęło z tyłu w jej umyśle. Czuła, że krew wrze ze wściekłości aż w końcu... Po prostu... Pękła.

Upuszczając wszystko wstała, odwróciła się i pobiegła w stronę osoby, która ją uderzyła. Oczy wysokiego chłopaka otworzyły się w szoku, kiedy pięść Alice uderzyła go w brzuch. Upadł. Świszczący oddech, kaszel... Krew. Gdy siedział na betonie, tuląc swój brzuch, kolano Alice uderzyło go w głowę. Zakaszlał i pojawiło się więcej szkarłatu, kiedy... Dziewczyna złapała jego nogę i, z pomocą swojej stopy, złamała ją. Głośni trzask echem odbił się od murowanych ścian szkoły. Już miała iść, kiedy zobaczyła postać zmierzającą w jej kierunku. Uniknęła ciosu, uderzając łokciem w jego plecy. Ciało chłopaka uderzyło o beton. Niższy chłopak szybko obrócił się i Alice usiadła na jego brzuchu. Uderzała w jego zranioną twarz w kółko i w kółko, aż w końcu z nosa i ust polała się krew. Próbował ją zatrzymać, ale był za słaby, nie miał innego wyboru, musiał przyjmować kolejne ciosy.

"Alice! Przestań!" usłyszała czyjś głos, biegnący w jej kierunku.

Spojrzała w górę, uniesione ręce zatrzymały się, gdy zobaczyła przerażone twarze wszystkich, w tym Ann.

Otrząsnęła się z tego strasznego stanu, w jaki weszła i spojrzała na swoje zakrwawione dłonie i zniekształconą twarz chłopaka.

Co ja zrobiłam?! To nie ja, ja tego nie zrobiłam! Przynajmniej nie chciałam! - pomyślała, a jej oczy zapełniły się łzami.

Szybko wstała, cofając się od dwóch zniekształconych ofiar i uciekła z terenu szkoły w kierunku lasu.
Pobiegła do swojej łazienki i grzebiąc w szufladzie, szukała leku do oczyszczania ran, które sama sobie zrobiła. Uważnie nalała alkohol na rozcięcia, aby zmyć krew. Obserwowała małe, białe pęcherzyki piany wewnątrz każdej rany na łokciu i rękach. Opatrzyła rany i położyła ręce na blacie. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze.

"Co ja zrobiłam? Czy robiłam to już wcześniej?" szeptała sama do siebie pytania pływające wokół jej głowy.

"Och, nie... Oczywiście, że nie. Ja po prostu miałam Cię chronić..." odpowiedziały jej usta, używając jej głosu.

Alice odskoczyła, szeroko otworzyła oczy, a jej twarz zbladła. Jej odbicie właśnie do niej mówi.

"Co? Kim jesteś?!" zapytała, trzęsąc się.

Po długiej przerwie w końcu przemówiła chrapliwym głosem.

"Jestem twoją najlepszą przyjaciółką. Pamiętasz?" powiedziały jej usta.

Ciepłe łzy spływały po jej policzkach. Upadła na ziemię, chwytając swoją ciężką głowę. Krzyki. Głos w jej głowie cały czas krzyczał to samo zdanie.

"Nie pamiętasz mnie, Alice? Jestem twoją najlepszą przyjaciółką... Twoją jedyną przyjaciółką."

W ciągu kilku następnych tygodni głos nie wrócił. Ale Alice już nie była tą samą dziewczyną. Stała się brutalna, zła na prawie wszystko, miewała gwałtowne napady śmiechu, kradła i często biła się z innymi. Czuła się dziwnie, jakby ktoś zastąpił jej umysł. I oczywiście, po wypędzeniu go nie miała wyboru, musiała pozostać w swoim pokoju, nie jeść, nie rozmawiać, miała być całkowicie wolna od interakcji.

Trwało to kilka miesięcy, dopóki jej migreny nie pogorszyły się. Jej głowa pękała, a ona krzyczała i płakała, prosząc, żeby przestała. Nie mogła iść do lekarza czy terapeuty, oni z pewnością nazwaliby ją szaloną i umieścili w psychiatryku. Nie mogła na to pozwolić.

Pewnego dnia pan Rogers zostawił ją z ranami na ramionach po swoim wybuchu agresji. Kiedy płakała, czuła się coraz słabiej, aż przed jej oczami pojawiła się ciemność.

Kiedy się obudziła, leżała na podłodze w sypialni. Bolały ją mięśnie tak, jakby były rozdarte i ktoś je powoli zaszywał. Wstała, ból zniknął, ale była bardzo zmęczona i głodna. Potykając się, poszła na dół, w stronę kuchni. Gwałtownie otworzyła drzwi lodówki. Pustka, całkowita pustka. Wzdychając, wzięła swoją bluzę, ubrała czarne Converse'y i poszła w stronę drzwi.

Wychodziła ze sklepu spożywczego, tuż obok sklepu telewizyjnego, kiedy reportaż na jednym z telewizorów przykuł jej uwagę.

"Z ostatniej chwili! Znaleziono mężczyznę śmiertelnie pobitego za pomocą tępego narzędzia. Więcej na 11." powiedziała czytająca wiadomości brunetka.

Alice kontynuowała powrót do domu. Zimny, jesienny wiatr przepływał obok niej. Niosąc plastikowe torby, które bezwładnie opadały po jej stronach. Kiedy wróciła do domu, nie było śladu pana Rogersa. Z ulgą rzuciła torby na blat kuchenny i chwyciła puszkę zupy. Odwróciła się w stronę telewizji, przełączyła na kanał informacyjny. Ta sama brunetka trzymała dokumenty w wypielęgnowanych dłoniach.

"O 18:15 zabito mężczyznę, znaleziono go w zaułku ulicy Richards. Był to czterdziestoletni mężczyzna kaukaskiego pochodzenia. Brakowało mu kilku kończyn, w tym głowy, więc jego tożsamość jest nieznana..." kobieta kontynuowała czytanie nieistotnych szczegółów.

Po skończeniu zupy, zeszła po schodach. Zatrzymała się, kiedy poczuła coś zgniłego. Nadal chodziła w dół, aż w końcu zamarła. Cały we krwi młot leżał na korytarzu. W panice pobiegła do swojej sypialni i zamknęła drzwi. Oddychała ciężko, słyszała jak bije jej serce, dopóki nie wydała z siebie mrożącego krew w żyłach krzyku. Jej pokój był cały pokryty krwią, od ścian do sufitu. A na szczycie jej łóżka leżała głowa pana Rogersa. Wybiegła z pokoju i potykając się o uchwyt tępego narzędzia, spadła ze schodów. Kiedy wylądowała na dole, jej głowa uderzyła w solidną szafkę.

Obudziła się w ciemnym pokoju. Gdy wstała, zauważyła, że pokój jest wypełniony setkami luster. Widziała swoje odbicie w każdej części pomieszczenia, wszędzie widziała swoją chorowitą twarz i wyczerpane oczy. Jej serce zaczęło mocniej bić. Gdzie ona jest?

"Jesteś szczęśliwa? Odszedł, już cię nie skrzywdzi." powiedział ten sam głos, co miesiąc wcześniej.

Alice odwróciła się, szukając miejsca, skąd dochodzi, jednak widziała tylko swoje żałosne odbicie.

"Kim jesteś? Chcę odpowiedzi!" krzyczała z całych swoich sił.

Piękny śmiech wypełnił ciemny pokój.

"Nie pamiętasz mnie, Alice? Jestem twoją najlepszą przyjaciółką, pierwszą przyjaciółką. Jestem Zero." Długa cisza wypełniła pokój.

"Wyobraziłaś mnie sobie, więc mogę Cię chronić. Ale jeśli jestem tylko wyobraźnią, nie mogę pomóc. Więc musiałam znaleźć sposób, żebym mogła zawsze Cię chronić. Jestem po prostu częścią twojej świadomości, więc tak naprawdę ja jestem tobą." szepnął głos.

"Nie! Nie, nie jesteś! Nie możesz być... Chyba... Jesteś demonem?" zapytała Alice drżącym głosem.

"Nie. Oczywiście, że nie. Jestem przyjaciółką, robię to, co kazano mi robić wiele lat temu. Ale mnie ignorowałaś po śmierci rodziców. Byłam bardzo samotna, Alice. Ale jestem coraz silniejsza, nie możesz mnie już kontrolować." powiedział złowrogi głos.

Moi rodzice? Czekaj, pamiętam! - pomyślała Alicja.

"To ty! Ty powiedziałaś mi, żebym weszła na drogę! To ty zabiłaś moich rodziców!" Łzy spływały po jej płonących policzkach.

"Hm, tak. Musiałam, nie pozwalali nam się bawić. Przez nich nie mogłam Cię chronić. Więc musieli odejść, żebym mogła robić swoje. To jest to, co kazałaś mi robić. Przez cały czas miałam cię chronić."

Alice przestała płakać i stała w milczeniu. Całe jej ciało wypełniał niekontrolowany gniew.

Niespodziewanie zaczęła uderzać pięścią w każde lustro.

"Zabrałaś mi wszystko! Wszyscy odeszli. Nie mam nikogo! Jestem niczym!" krzyczała, nadal bijąc lustra krwawiącymi dłońmi.

Kiedy biegła do kolejnego lustra, potknęła się o coś. Gdy się odwróciła, zobaczyła karmazynowy, szklany młot kowalski. Podniosła go i gwałtownie uderzyła. Szkło przeleciało po pokoju, raniąc Alice w kilku miejscach.

Cięcia były głębokie, ale ona nie mogła już nic czuć. W tym momencie nic ją nie interesowało.

Przerwała napad gniewu. Gwałtownie złapała oddech, stojąc na podłodze wypełnionej szkłem i krwią kapiącą z jej rąk. Rozglądała się po pokoju, dopóki nie zobaczyła swojego uśmiechniętego odbicia w rogu pomieszczenia. Podbiegła i tępym narzędziem rozbiła lustro.

Jej oczy powoli się otworzyły i oślepiło ją białe światło. Zimne kafelki naciskały na jej plecy. Powoli usiadła, widząc, że jest w łazience. Chwyciła licznik, żeby pomóc sobie wstać. Kiedy w końcu się podniosła, spojrzała na siebie w dużym lustrze.

Po wielu minutach zupełnej ciszy w końcu wybuchnęła gwałtownym śmiechem. Na jej twarzy zagościł gigantyczny uśmiech.

Zarówno jej skóra jak i włosy były całkowicie wybielone. Duże czarne koła, sięgające od brwi do policzków otaczały oczy.

"Hahaha! Teraz to mi się bardziej podoba! Teraz czuję się sobą!" powiedziała.

"Proszę... Zostaw mnie w spokoju..." powiedziały wargi, które kiedyś należały do Alice.

"Ja... O wiele za długo na to czekałam" odpowiedziała Zero.

Alice nie odpowiedziała, jej już nie było.

"Ha! Niby wygląda jak szkielet, ale tak nie do końca." powiedziała, dotykając białej cery.

Wyszła z łazienki. Z salonu zabrała nożyczki, igły i nitki. Kiedy wróciła do łazienki, odłożyła zabrane rzeczy i uśmiechnęła się do lustra.

"Szkielet musi mieć zęby." powiedziała, przykładając ostre nożyczki do policzków. Krew trysnęła w dół, w stronę podbródka.

Ostrza rozrywały mięśnie i nerwy po każdej stronie twarzy. Szkarłatny płyn nadal płynął. Po chwili na jej twarzy od ucha do ucha widniały duże rany. Złapała igłę i nitkę i zaczęła pionowo zaszywać rany, tak, aby nitki wyglądały jak poprzeczne linie. Tylko jej usta były wolne od ich uścisku.

Czerwona ciecz wylewała się z otwartych ran. Na ten widok zmarszczyła brwi i przechyliła głowę.

"Fu, czerwony. Nienawidzę tego koloru. Pamiętaj, Alice, krew lała się z głowy twojego ojca i czerwone płomienie pochłaniały twoją matkę. Te kolory były ostatnimi rzeczami, jakie pamiętam, zanim mnie zamknęłaś. Lepiej nie przypominać." powiedziała i zanurzyła palce w wybielaczu.

Wstała, przechyliła głowę do tyłu i unosząc palec powyżej oczu upuściła płyn do każdego z nich. Zaczęło piec, a następnie piekło tak, jakby była w ogniu. Przez kilka chwil nic nie widziała. Kiedy jej wzrok wrócił, szkarłatny płyn zmienił się w czarną krew. Gdy się rozejrzała, wszystko było w kolorze głębokiej czerni, oślepiającej bieli lub wyblakłej szarości. Nie musiała więcej patrzeć na ten okropny kolor.

Kiedy skończyła swoją pracę i wyszła na korytarz, usłyszała telefon. Poszła do sypialni i podniosła słuchawkę.

"Halo?" odpowiedziała przebiegłym tonem.

"Alice! O mój Boże, nic ci nie jest! Nie widziałam Cię od miesięcy! Miałam być przy Tobie na zawsze!" mówiła Ann w panice.

"Wszystko w porządku. Naprawdę." zachichotała Zero.

"Dobrze! Możesz przyjść? Mam coś dla ciebie!" powiedziała podekscytowana.

"Hehe, tak. Zaraz będę." odpowiedziała pośpiesznie Zero.

Jej uśmiech poszerzył się, skóra się rozciągnęła przez nici. Szybko wyszła z pokoju, zabierając młot. Wybiegła z domu w jesienny las.

Pojawiła się z drugiej strony, idąc w górę pustą ulicą. Ciągnięte przez nią zabrudzone narzędzie szurało po betonie. Zachichotała cicho, kiedy zbliżyła się do domu. Samochodu nie było, jednak światło w kuchni było zapalone. Cień Ann przebiegł przez małe, oświetlone okno.

Zero, z rosnącą niecierpliwością, weszła po schodach i powoli zapukała w dębowe drzwi.

"Będę za chwilę, Alice! Człowieku, na pewno spodoba Ci się prezent." krzyknęła Ann z drugiego pokoju.

Kiedy otworzyła drzwi, jej uśmiech szybko zniknął. Ktoś, kto był kiedyś jej przyjacielem, był teraz białym potworem. W domu nastała cisza na kilka chwil, zanim Ann pobiegła w stronę salonu. Zero złapała ją za ramię i rzuciła na drewnianą podłogę.

Zero szybko podeszła do niej i kładąc nogę na jej ramieniu... Podzieliła je na pół. Krzyk Ann wypełnił cały dom, odbijając się od ścian.

"Ha! Alice już dawno odeszła... I nie wróci. Wiesz dlaczego? Cóż... nie możesz mieć Zero, jeśli masz kogoś innego" zaśmiała się, podnosząc duży młot nad głową.

Ze wszystkich sił Zero uderzyła młotem w czaszkę Ann, rozpryskując czarny płyn na ścianach i podłodze. Bez wahania pociągnęła broń i otrząsnęła ją z resztek wiszącego mózgu. Zwłoki Ann leżały z odsłoniętymi miękkimi wnętrznościami.

Z uśmiechem wyszła i wróciła z dużym tasakiem.

"Hm, zobaczymy, co możemy z tym zrobić." powiedziała, odwracając martwe ciało Ann. Jej żołądek dotknął podłogi.

Wzięła nóż i pociągnęła linię na obu nogach, ramionach i plecach Ann. Powoli rozcinała mięśnie i ścięgna. Z rozcięć wypływało więcej czarnego płynu. Powtórzyła to, a potem włożyła ręce w jej plecy, ściskając klatkę piersiową. Wyciągała i wyciągała, aż wreszcie wyrwała kręgosłup i żebra. Śmiejąc się, położyła go obok ciała Ann, a następnie położyła obok ręce i nogi. Wszystko było w odpowiedniej kolejności, szkielet Ann, obok jej ciało. Brakowało tylko czaszki.

"Hmm... Twoja czaszka jest za bardzo uszkodzona i zdejmowanie skóry byłoby kłopotliwe. A więc... Wiem!"

Zero zanurzyła dłoń w kałuży krwi i namalowała czarne zero w miejscu, gdzie powinna być głowa.

"Idealnie! Teraz jesteś jak ja! Samotny szkielet... Oh, co to jest?" coś oprócz ciała przykuło jej uwagę.

Pudełko z białą wstążką na górze i czytelnym napisem "Dla Alice".

Zdjęła wieko i ujrzała w środku prosty, czarno-biały szal.

"No, dziękuję, Ann. Dobrze wiesz, że nienawidzę kolorów." powiedziała, zarzucając szalik wokół szyi.

Przez frontowe okno czerwone i niebieskie światła zaczęły wypełniać wnętrze ciemnego pokoju.

"Cóż to była za zabawa, Ann. I teraz z twoim odejściem nie mamy już nic." powiedziała biała zabójczyni, kiedy wybiegała przez drzwi w stronę ciemnego lasu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro