Nobody Saw It Coming
UWAGA: Jest to moje tłumaczenie. Za wszystkie błędy z góry przepraszam.
------------------------------------------------------
Martwe liście chrzęszczą pod stopami, odgłosy świerczy łączą się, tworząc melodyjkę na mój powrót. Powietrze jest chłodne, ale tej nocy jest jeszcze sucho i nie ma wiatru wśród drzew. Ogrodzona okolica, ciemna, samotna i cicha; choć to z powodu późnej godziny. Moje stopy niosą mnie do znajomego domu, miejsca, które znam w środku i na zewnątrz, jak wierzch mojej dłoni.
Która godzina?
Ta myśl zapada mi w pamięć. Powieki są ciężkie; szczególnie przez długie dni pracy. A może tygodnie? Tyle pracy, wszystkie ważne zadania, które oznaczają dla mnie życie lub śmierć. Sen nic dla mnie nie znaczy. Tylko przeszkadza.
Idę do chwili, w której prawie upadam. Nigdy nie poznałem własnego limitu. Tylko czasami staram się odpocząć i znaleźć bezpieczne miejsce do spania, gdziekolwiek jestem. Zawsze mija kilka godzin, zanim znowu mogę odpocząć.
Prześlizguję się przez boczną bramę rezydencji przede mną, uważając, żeby jej zbyt mocno nie popchnąć, bo w przeciwnym razie wywoła to okropny hałas. Ostatnią rzeczą, jaką pragnę, jest hałas, jeden wielki hałas, który obudzi każdą śpiącą duszę w pobliżu. To byłaby kolejna niedogodność, nie potrzebuję więcej oczu na sobie.
No cóż, nie więcej oczu, oprócz tych, które patrzyły na mnie od początku. Obserwują każdy mój ruch. Wpatrują się, prześladują mnie.
Zbliżam się do budynku z poczuciem, że wciąż jestem obserwowany, wolałbym raczej użyć tych drzwi, gdzie nikt nie mógłby mnie zauważyć. Tutejsi ludzie nie lubią się wtrącać, więc mnie nie złapią. Jednak nadal się waham; muszę... Nie, nie ma potrzeby rozglądania się i ponownego sprawdzania otoczenia.
Wstrzymuję oddech. Moje oczy przeszukują ciemność w poszukiwaniu czegokolwiek. To uczucie wciąż mnie przytłacza, przygniatając mnie swoim ciężarem. Skupiam swoją uwagę spowrotem na drzwiach, nowych zamkach, nowym kodzie. Nikt nie może teraz dostać się do tego miejsca bez wiedzy obojga (?).
Wziąłem głęboki oddech. Zacząłem bawić się zamkiem, szybko się zaciął.
Świetnie.
Cicho warknąłem, skupiając się bardziej na tym upartym zamku. Jest wadliwy, ale to zachęcające wyzwanie. Zgrzytam zębami, moja rosnąca koncentracja rozprasza paranoję bycia obserwowanym. Ten cholerny, głupi zamek.
Czułem, jak moje oczy rosną od tak intensywnego wpatrywania się. Obraz ofiary osaczonej przez drapieżnika, gotowego do ataku i zatopienie się w najbardziej wrażliwych częściach mnie.
Czując, że bicie mojego serca zaczęło przyspieszać, wykonuję jedno ostatnie pchnięcie. Niedługo potem wita mnie niebiański trzask, oznaczający, że zamek ustąpił.
Tak.
Szybko wślizguję się do środka, zamykając za sobą drzwi. Przed przejściem do systemu alarmowego i wpisaniem monotonnego, długiego kodu, którego nauczyłem się na pamięć, upewniam się czy na pewno zamknąłem drzwi. Rozglądam się po ciemnym pokoju, po czym ponownie zerkam na drzwi. Wpatruję się w nie, przechodząc przez głęboki ciąg myśli. Stoję tam, słyszę tylko mój oddech. Mój umysł wędruje od błahych rzeczy, takich jak zamek do drzwi, a potem do sytuacji prowadzących do powodu założenia nowych zamków w drzwiach.
Wtedy dotarły do mnie. Wszystkie dźwięki w tym miejscu. Przestawione rzeczy albo umieszczone w nowym miejscu, albo całkowicie zaginione. Nagle rozbity kubek kawy na środku pokoju.
Ten...
Ten nieprzerwany dźwięk. Słyszałem go wyraźnie. Echo, szydzące ze mnie. Czy to wszystko było w mojej głowie?
Kap.
Kap.
Kap.
To doprowadzało mnie do szału! Budząc się lub wracając z daleka po długim dniu, zawsze ten sam dźwięk.
Kap... Kap... Kap.
Nawet myślenie o tym teraz sprawia, że moja krew się gotuje, moje serce wali i spada do klatki piersiowej z ogromnym bólem. Próbuję wyrwać się z transu, szybko wciągając powietrze. Skończył się (trans), gdy poczułem się bezpieczniej. Skinąłem głową, dochodząc w myślach do wniosku, że przy odrobinie smaru zamek ustąpi bez zawodu.
Nie muszę nawet zawracać sobie głowy włączeniem świateł. Znalezienie piwnicy nie mogło być trudne. Zszedłem po schodach, pozwalając odgłosom moich wyczerpanych kroków rozbrzmiewać głośno na klatce schodowej. 6 i 10 stopień zawsze skrzypi pod moim ciężarem. Drzwi ruszyły się bez żadnego oporu, uderzył mnie lodowaty chłód pokoju, a po nim stęchły zapach dotarł do moich nozdrzy.
Zatrzymuję się. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie skończyłem, czego tutaj szukałem. Warknąłem, gdy powoli krążyłem po pokoju. Pojedyncze okno nadające pomieszczeniu piękną, ale niepokojącą poświatę księżyca. Światło rzuca dziwne i zniekształcone cienie na twarde, szorstkie kamienne ściany.
W miarę trwania poszukiwań moja frustracja zaczęła narastać z powodu ilości bezużytecznych, irytujących rzeczy gromadzących kurz w tej cymeryjskiej piwnicy. W środku niej usłyszałem dźwięk. Im bliżej końca pokoju byłem, lepiej to rozumiałem; stało się jaśniejsze.
Znowu ten dźwięk. Zamarłem, czując, jak moje oczy się rozszerzają, a wzrok znika w ograniczonym polu, jak w hipnotycznym transie. Słuchałem rytmicznego dźwięku, delikatnego łomotania.
"Raz... dwa... trzy... cztery..." szepczę pod nosem, licząc sekundy, które mijają z każdym dźwiękiem. Nie skupiam się już na swoich działaniach, zbliżam się do dźwięku, jakby nieznana siła nakłaniała mnie do tego.
Moje ciało porusza się przed cieknącą rurą, woda delikatnie kapie z jej słabego punktu, wyraźnie pęknięta i rdzewiejąca z biegiem czasu. Stałem tam i po prostu... gapiłem się. Z upływem sekund mój nastrój zmienił się z niepokojącego spokoju w stan poirytowania. Spojrzałam ze złością na cieknącą rurę.
Z moich ust wydostają się przekleństwa, w tej chwili wystarczy, żeby się z tym uporać, nie mam czasu na ten głupi bałagan. Chwytam narzędzie zwisające z paska i unoszę je wysoko w powietrze; przygotowuję się do naprawy tej rury. Wtedy to słyszę, szuranie. Staję w miejscu, uważnie nasłuchując.
Im dłużej cisza wypełnia pomieszczenie, tym głośniejsze wydaje się szuranie i każda cholerna kropla wody; hałas, który brzmi jakby miał zawołać coś lub kogoś do tego miejsca.
Kap.
Kap...
Kap-
Wstrzymałem oddech. Rytmiczne krople stawały się tylko głośniejsze. Słyszałem, jak hałas zbliża się, porusza się nade mną. Wydawało mi się, że słyszę, jak coś szumi na podwórku, ale z pewnością dobiegało z góry. Rozległ się szept, cichy głos, prawie stłumiony przez dźwięki w budynku.
Słyszę to. Kliknięcie.
Przekręcanie. Kręcenie. I tym samym otworzyli drzwi na górze.
Weszli? Są teraz w domu. Moje myśli pędziły wokół możliwych biegów wydarzeń, czy ta osoba była tutaj, by coś ukraść? Moje myśli zawirowały w mojej głowie, moja panika zamieniła się w złość. Nie, są tutaj, aby wyrządzić wielką krzywdę. Wielki ból.
Trzymając mocno narzędzie w dłoni, zsunąłem się w dół, cicho kierując się w stronę drzwi. Wstrzymałem oddech, nasłuchując, gdzie dokładnie ta osoba może się znajdować. Czułem, jak mój puls bije o to narzędzie; długie, ciężkie, metalowe narzędzie.
Salon, tam byli. Zacząłem się skradać, unikając dziesiątego i szóstego stopnia, które wcześniej mnie przestraszyły. Jeszcze raz chwyciłem narzędzie w dłoń, poprawiając chwyt. W tym momencie wiedziałem, że zrobię tej osobie więcej krzywdy niż to, co zamierzali zrobić mi.
Zgrzytam zębami, oddech zwalnia, aż staje się ledwo słyszalny, a plecy delikatnie przyciskają się do ściany. Szybko się zastanowiłem nad możliwymi formami ataku. Słyszałem, jak bawią się czymś metalowym. Nie pistolet, może broń taka jak moja?
Łom?
Pałka?
Nieważne, musiałem ich uważnie słuchać i atakować. Zanim w ogóle się do mnie zbliżyli, zaczęły mnie boleć kostki. Ze zniecierpliwieniem chciałem wyjrzeć, żeby zobaczyć dokładnie, gdzie się znajdują. Wymierzyć w nich, a potem ich zdjąć, ale było to zbyt ryzykowne. Słyszałem, jak moje serce bije szybciej, rozbrzmiewając w mojej głowie.
Czekałem z zapartym tchem.
Krok tu, krok tam.
Oddech tej osoby jest męczący, wciąż nieświadomy tego, iż wiem, że tu jest. Ten dźwięk poruszającego się i dzwoniącego metalu. Ich głosy ucichły, ich kroki powoli zmierzały w moją stronę. Poczułem, jak moje oczy znów się rozszerzają, narzędzie w śmiertelnym uścisku; gotowy do zamachnięcia się z całej siły.
Stuk, stuk, stuk, potem cisza.
Słyszę, jak oddychają, szepczą pod nosem. To zdecydowanie męski głos, który mówi coś do siebie. Prawie wkroczyłem do akcji, ale nie, musiałem trzymać rękę na pulsie.
Stuk, stuk, stuk.
Zbliżał się coraz bliżej i bliżej, jeszcze kilka kroków i zobaczyłem rozmazany ruch. Szybko się zamachnąłem, po czym nastąpiło obrzydliwe chrupnięcie, gdy moje narzędzie zetknęło się z jego ciałem. W jednej chwili mogłem zobaczyć szok w jego zmęczonych, ospałych oczach.
Tracę kontrolę. Nie mogę się powstrzymać, jedno uderzenie nie wystarczy. Zamachnąłem się jeszcze raz i jeszcze raz. Uderzył o ziemię, nie mogłem przestać. W szale uderzałem narzędziem w ten sam sposób, w jaki ktoś zabija robaka.
Moje szeroko otwarte oczy wpatrywały się w chudego mężczyznę przede mną, metalowy przedmiot pod jego ręką, trzęsący się na posadzce, gdzie upadł razem z nim. Jego tłuste, ciemne włosy, powoli nasiąkające czerwoną cieczą. Jego druga ręka, teraz blada, nosząca blizny i sięgająca po coś w jego ostatnich chwilach.
Mój oddech stał się ciężki, a logika i racjonalność wróciły do mojego umysłu. Odsunąłem się, ciepła ciecz powoli stygła na moim ciele. Potrząsnąłem głową, szybko ruszyłem do łazienki i zapaliłem światło.
Odłożyłem moje narzędzie, rdzewiejąca rura odbiła się echem od blatu; z końców rury kapała ciecz. Moje zimne, lustrzane odbicie wpatrywało się we mnie.
Szybko odkręciłem kran, żeby zmyć z siebie krew. Z rąk i z górnej części twarzy. Ciemna tkanina zakrywająca moje usta, chroniła resztę mojej twarzy przed brudem. Czułem zapach żelaza utrzymujący się wokół moich nozdrzy, prawie przyprawiając mnie o mdłości.
Pochyliłem się nad zlewem, pozwalając całej tej sytuacji spłynąć po mnie. Moje oczy podniosły się, usuwając bałagan czarnych włosów z twarzy. Czarnych, rozczochranych, tłustych, długich włosów. Wpatruję się w swoje odbicie przez czas, który wydaje się być godzinami, oczami o odmiennych kolorach martwej zieleni i lodowatego błękitu, patrzących na wyraźną bliznę na moim czole, która wywołała okropne, ponure wspomnienia.
Chwyciłam ręcznik, wycierając wodę i pozostałą krew na skórze. Szkoda, że plama nie chciała zejść z mojej szarej koszulki, tak jak z reszty moich czarnych ubrań.
Wzdychając, wyciągnąłem błyskotkę z kieszeni kamizelki, wpatrując się w klejnot ukryty bezpiecznie w materiale. Ta błyskotka zdawała się do mnie mówić, zawsze tak było.
Nathan.
W kółko słyszałem, jak mnie woła. Może to tylko mój umysł płatał mi figla. Ale ten niezaprzeczalny szept pozostał. Wróciłem do głębokich, pustych myśli, zanim zdałem sobie sprawę, że przez cały ten czas gapiłem się na klejnot. Odkładając fioletową błyskotkę z powrotem w bezpieczną kieszeń, pomyślałem o tym, że mógłbym go zgubić. Mógłbym umrzeć, byleby tylko ten klejnot był bezpieczny.
Odwróciłem się na pięcie i wróciłem do przedpokoju. Ciało ponownie zwróciło moją uwagę, telefon jeszcze bardziej trząsł się na ziemi. Przysunąłem się bliżej, wpatrując się bez żadnej emocji na mojej twarzy. Bez wahania nadepnąłem moim znoszonym butem, rozbijając go na kilka kawałków.
Kap...
Kap...
Kap.
Szkarłatny płyn pokrył już płytki, nie czułem wyrzutów sumienia z powodu moich czynów. Nie miałem już ochoty zostać w środku. W końcu w tym miejscu zawsze będzie się wydawało, że obserwują nas osoby z sąsiedztwa.
Zacząłem chichotać. Uśmiech utrzymywał się na moich ustach, gdy oddalałem się od bałaganu, który spowodowałem.
Poza tym, to nie jest mój dom.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro