Rozdział 19 (Bianca)
Spadałam i choć to niemożliwe zdawało mi się, że spadam całą wieczność. Gdzieś nad sobą usłyszałam okrutny śmiech Echidny. Wiatr cały czas wył a ja byłam coraz bliżej zetknięcia z wodą. Po chwili poczułam jak moje ciało zderza się ze śliską taflą rzeki i opada w dół. Zimny dreszcz przebiegł całe moje ciało. Moje ubranie powoli nasiąkało wodą. Kawałek wyrzuconego do wody sera przepłynął mi nad głową. Ohyda. Woda zakrywała mi już prawię całą twarz. Kolejny śmieć uderzył we mnie. Oprzytomniałam i z trudem zmieniłam pozycję na taką dzięki której mogłam coś zobaczyć. Rozejrzałam się, miałam szczęście, gdybym spadła kawałek dalej połamałabym się o przewrócone drzewo, które tworzyło coś w rodzaju kładki, woda nie była głęboka, jednak przez mój niski wzrost, zakryłaby mnie gdybym stopami spróbowała dotknąć dna. Przypomniałam sobie wszystko czego wśród Łowczyń nauczyłam się o pływaniu. Ruszałam nogami i rękoma, aby nie zanurzyć się z powrotem, zrzuciłam buty, aby pozbyć się dodatkowego obciążenia, później będzie mi ich brakować, ale trudno, jak się utopię buty nie będą moim największym problemem. Brzeg nie był daleko, ale dodatkowe utrudnienie stanowił prąd, który wciąż spychał mnie w przeciwną stronę. Zaczęłam z nim walczyć. Pływające śmieci wcale tego nie ułatwiały. Przepłynęłam kawałek, ale silny prąd ściągnął mnie z powrotem, kolejna próba, tym razem przesunęłam się ciut dalej. Z każdym kolejnym razem wysiłek sprawiał mi okropny ból, gdyż najwyraźniej rana na ramieniu się otworzyła. Mocniejszy prąd pociągnął mnie jeszcze dalej od brzegu.
- Błagam- pomyślałam- jeżeli tam jesteście pomóżcie mi- nic z tego, prąd dalej spychał mnie w przeciwnym kierunku, ponowiłam błagania, jednak nic się nie wydarzyło.
Złość przepełniła całe moje ciało. Na bogów nie można liczyć, bez sensu się łudziłam. Złość mi pomogła, teraz ze zdwojoną siłą naparłam na wodę. Obok mnie przepłynęła kłoda, uchyliłam się przed nią, a następnie odepchnęłam się w stronę lądu. Już prawie byłam przy brzegu. Podciągnęłam się na rękach i już po chwili siedziałam na suchym lądzie. Odetchnęłam z ulgą. Jednak moja radość nie trwała długo, gdyż nagle zobaczyłam, że coś, albo raczej ktoś leci w moim kierunku. Przeturlałam się na prawo i w tym właśnie momencie, w miejscu w którym jeszcze przed sekundą siedziałam, z gracją godną słonia na ziemi wylądował Andrew. Cały był w złotym proszku, który zostawiają po sobie potwory a w ręku wciąż trzymał pręt. Przyjrzał mi się, a następnie powstrzymując śmiech wskazał na coś na mojej głowie. Sięgnęłam w to miejsce i zdjęłam skórkę od banana, która przykleiła się do moich włosów, skrzywiłam się z obrzydzeniem. Andrew widząc to wybuchnął śmiechem, spiorunowałam go wzrokiem, jednak po chwili też zaczęłam się śmiać.
- Co z Echidną? - opamiętałam się
- Nie wiem, zniknęła- odparł Andrew
- Nie dobrze – wymamrotałam
- Co teraz? - zapytał mój towarzysz
- Dobrze byłoby dowiedzieć się gdzie jesteśmy – zasugerowałam, syn Zeusa pokiwał głową
Rozejrzeliśmy się, wokół nas stało parę bloków, podobnych do tego, w którym jeszcze przed chwilą byliśmy uwięzieni, pewnie kiedyś było to rodzinne osiedle, ale teraz wyglądało na opuszczone.
- Tu raczej nic nie znajdziemy – stwierdziłam
- Może wezwiemy taksówkę – zasugerował Andrew – Inaczej będziemy musieli iść na pieszo
Ponownie się rozejrzałam, tym razem mój wzrok zatrzymał się na dwóch rowerach przymocowanych do płotu.
- Mam lepszy pomysł – uśmiechnęłam się i ruszyłam w kierunku rowerów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro