Rozdział 18 "Skacz Bianko Jackson" (Bianca)
Upewnij się, że przeczytałeś poprzedni rozdział!
Biegłam, powoli brakowało mi tchu, ale nie mogłam się poddać, nie teraz. Ptaki i Echidna byli coraz bliżej. Rozglądałam się w poszukiwaniu jakiegoś zakrętu lub najlepiej rozdwojenia korytarza, jednak jak na razie jedyne co mogłam, to biec lśniąco czystym korytarzem w kierunku mi nieznanym. Trzepot skrzydeł i syk nie opuszczał mnie ani na chwilę. Nie pomagało nawet to, że potwory się męczą. Chciałam wyciągnąć je na otwartą przestrzeń, gdzieś gdzie będzie więcej miejsca. Nie wiem czy mi się zdawało czy usłyszałam huk, jakby walnięcia błyskawicy. Raczej nie padało, jednak nie było okien więc ciężko było mi to stwierdzić.
- Nie uciekniesssz mi- usłyszałam za sobą, przyspieszyłam, gdzieś w oddali widziałam światło. Czyżby wyjście? A może oko?
Myśl o tym, że na końcu tego korytarza może znajdować się wyjście, jeszcze bardziej dodała mi sił.
Już prawie. Wbiegłam na balkon, który znajdował się na końcu korytarza, rozejrzałam się, wokół nie było wielu budynków, musieliśmy być na przedmieściach jakiegoś niedużego miasta. Spojrzałam w dół i zrobiło mi się niedobrze. Byliśmy może gdzieś na piątym piętrze a na dole była dość pokaźna rzeka.
- Jeśli jesteś potomkinią Posssejdona – syknęła Echidna – nie powinnaś bać się wody. Skacz. Pokaż mi, że woda cię nie ssskrzywdzi. Pokaż, że jesteś godna ssswojej krwi. - nie byłam i byłam tego boleśnie świadoma- jesteś tylko marionetką w rękach bogów, lepiej umrzyj od razu- potwora była coraz bliżej, nie wątpiłam, że jeżeli sama nie skoczę, ona zrzuci mnie sama, przełknęłam ślinę i ponownie spojrzałam w wodę, pewnie Echidna miała rację i woda mnie nie zabije, ale co do samego upadku miałam wątpliwość. - No dalej ssskacz- zasyczała
Wyciągnęłam miecz najdyskretniej jak potrafiłam, jednak potwora zauważyła to i szybkim ruchem ogona zrzuciła mi go do wody. Teraz byłam bezbronna, naprzeciw kobiety o wężowym ogonie zamiast nóg i dwoma przerośniętymi ptakami.
- Ssskocz i odzyskaj ssswój miecz Bianco Jackson- syknęła – Skacz, albo ci w tym pomogę- uśmiech kobiety poszerzył się odkrywając linię ostrych zębów.
Stanęłam na balustradzie balkonu i przygotowałam się do skoku, zdecydowanie szansę na przeżycie będą większe niż te podczas bezpośredniego starcia z trzema potworami, zwłaszcza bez broni.
- Tak odważni aby zabijać moje dzieci, a jednak tak tchórzliwi by ssskoczyć- syknęła
- Co masz na myśli mówiąc, o zabijaniu twoich dzieci – przełknęłam ślinę, bojąc się odpowiedzi
- Echidna, matka wssszystkich potworów – kobieta podeszła do mnie i pstryknęła mnie w czoło, nie było to mocne uderzenie, ale wystarczyło abym straciła równowagę i spadła w dół. Ostatnie co widziałam to zaskoczona mina Andrew'a, który właśnie wbiegł na balkon dzierżąc w ręku pręt od klatki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro