Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III

Charlotte miała problem wyjaśnić ojcu, dlaczego towarzyszył jej pan Wilson; sprawa nie byłaby tak trudna, gdyby sama zainteresowana wiedziała, co o tym myśleć. Tymczasem to dziwaczne spotkanie pozostawało dla niej nieodgadnioną zagadką; czymś, co zastanawiało ją jeszcze parę godzin później. Nie, nigdy nie ukrywała się przed panem Wilsonem; spotykała go niekiedy, czasami nawet zamienili parę zdań, nim ruszyła dalej. Niemniej jeszcze nigdy nie wydarzyło się coś podobnego.

Z jakiegoś powodu Charlotte odnosiła wrażenie, iż pan Wilson nie znalazł się tam przypadkiem – wręcz przeciwnie, że czekał na nią – albo nawet jej szukał. Co prawda myśl ta była absurdalna, niemniej wcale niewykluczona.

Tylko po co miałby dążyć do tego spotkania? Przecież w chwili, w której się z nią zobaczył, wcale nie poruszył żadnego ważnego tematu – o nic nie zapytał, nie poprosił; gdyby sama Charlotte nie zadbała o to, by nie zapadła pomiędzy nimi nieprzyjemna cisza, zapewne nie odezwałby się do niej ani jednym słowem. Cóż za dziwny człowiek! Gdyby w istocie chciał z nią pomówić – zrobiłby to. Wszak nic go nie powstrzymywało. A jednak wyglądało na to, iż chodziło mu o co innego. Tylko o co?

Ręka Charlotte zawisła nad arkuszem papieru. Dopiero po dłuższym czasie panienka zorientowała się, że wcale nie robi tego, co zaplanowała; prócz nagłówka listu nie napisała nic, chociaż minął już dobry kwadrans. W saloniku panowała cisza; prócz cichego trzaskania ognia w kominku i szelestu stron przewracanych przez pana Quinsleya nie było słychać nic. Po chwili ustał nawet dźwięk papieru.

– Myślałem, że piszesz list – odezwał się pan Quinsley.

– Taki miałam zamiar – przyznała jego córka, odwracając się tak, by móc na niego spojrzeć. – Tyle że zupełnie nie potrafię się skupić. Moje myśli uciekają gdzieś daleko stąd. Tak rzadko mi się to zdarza!

– W istocie – przyznał pastor. – Wyglądasz na rozbitą od chwili, kiedy wróciłaś.

Charlotte nie odpowiedziała. Cały czas obawiała się, że ojciec wspomni nazwisko pana Wilsona; tymczasem jego osoba dręczyła ją już i bez tego. Lepiej było zmusić się do czegoś – czegokolwiek – byleby tylko zapełnić swój umysł na tyle, by nie musieć się przejmować powracającymi nieustannie myślami na temat człowieka, którego ledwie co znała – a który z jakiegoś względu domagał się jej towarzystwa.

List został wreszcie napisany; pan Quinsley zresztą nie dopytywał córki dalej – przyjąwszy milczenie za jej odpowiedź, powrócił do lektury i odezwał się dopiero w chwili, w której Charlotte życzyła mu dobrej nocy. I noc w istocie była dobra tak dla pana Quinsleya, jak i dla panny Quinsley, bowiem w chwili, w której się obudziła, zupełnie nie pamiętała o tym, co tak niepokoiło ją poprzedniego wieczora. Uznała swoje obawy za śmieszne, a swoje domysły za niedorzeczne. Co ją w ogóle podkusiło, by pomyśleć, że pan Wilson na nią czekał! Ot, był czymś zajęty – zamierzał wrócić do domu – spotkał ją po drodze i w iście dżentelmeńskim geście postanowił ją odprowadzić na plebanię. Czy naprawdę takie zachowanie musiało w niej wzbudzać podobne podejrzenia?

Nie wolno jej jednak było zapomnieć o miniaturce; skoro już obiecała ją wykonać, musiała dotrzymać słowa. Nadal nie potrafiła zrozumieć, dlaczego w ogóle się na to zgodziła; przecież nie była najlepszą artystką w Clifton – Catherine Morley stanowczo lepiej radziła sobie tak z ołówkiem, jak i z pędzlem. Jej własne obrazy były jedynie przyzwoite, ale dalekie od osiągnięć panny Morley. Cóż! – po raz pierwszy czuła prawdziwą potrzebę odwiedzenia panny Morley podczas jednej z jej wypraw artystycznych.

Na całe szczęście obiecała jej towarzyszyć w sobotni poranek; o ile, oczywista, pogoda dopisze, będzie to doskonały moment na to, by wypełnić daną panu Wilsonowi obietnicę i wykonać chociażby szkic widoku, jaki rozpościerał się za domem Morleyów. A było to doprawdy piękne miejsce; Charlotte nigdy nie żałowała chwil, które mogła tam spędzić – niemniej większą radość niźli rysowanie dawały jej spacery – zazwyczaj gdy Catherine zajmowała się tworzeniem kolejnego pejzażu, ona spacerowała wzdłuż urokliwych alejek, pozwalając sobie na moment wytchnienia.

Teraz jednak nie mogła sobie na to pozwolić. A to z kolei oznaczało, iż musiała bardziej skupić się na rysunku – obiecała sobie, że wieczorem szybciej zakończy cerowanie koszul małego Freda i poświęci chwilę na przypomnienie sobie, jak poprawnie stawiać kreski na papierze; wolałaby przecież nie oddawać panu Wilsonowi czegoś, czego by się wstydziła; tymczasem ostatnimi czasy zaniedbała ołówek i kredki.

Zmartwienie, zaniepokojenie, niepewność – wszystko to ustąpiło wreszcie zgoła innej emocji: podekscytowaniu. Charlotte bowiem uwielbiała nowe wyzwania. W miejscowości, w której nic nigdy się nie działo, każda zmiana była wręcz pożądana; nawet jeżeli chodziło o sprawę tak prostą jak narysowanie niezbyt wymagającego landszafciku.

Nic zatem dziwnego, że kiedy wyruszała tego dnia w drogę, wypełniała ją nowa energia. A chociaż brakowało jej radości, którą emanowała poprzedniego poranka za sprawą listu od pani Williams, wcale nie wydawała się smutna – wręcz przeciwnie.

– Doprawdy, panno Quinsley – powiedziała jej tego dnia pani Jameson, gdy siedziały w małym, zatęchłym saloniku w chatce na obrzeżach Clifton. – Zawsze zazdrościłam pani tej żywotności. Nawet za młodych lat trudno byłoby mnie nazwać żywotną – chociaż z pewnością miałam w sobie więcej energii niż teraz. – Zaśmiała się, po czym upewniła się, że jej towarzyszka ma w filiżance herbatę. – Niektórzy nawet mówili, że byłam ładna, chociaż trochę pospolita.

Panna Quinsley natychmiast zapewniła panią Jameson, iż jej uroda nadal była olśniewająca, na co starsza dama roześmiała się jeszcze głośniej.

– Gdyby tak było, panno Quinsley, nie byłabym zmuszona tkwić tutaj, zdana na łaskę sąsiadów.

Pani Jameson od wielu lat była wdową; jej mąż zmarł jeszcze przed narodzinami Charlotte, dlatego też panna Quinsley nie mogła go pamiętać. A chociaż pozostawił swoją żonę zaledwie dwa lata po ślubie, co dawało jej możliwość ponownego zamążpójścia – wszak dwudziestotrzyletnia kobieta, zwłaszcza obdarzona rozsądkiem i urodą, wydawała się partią jak najbardziej pożądaną – nie udało jej się zachęcić żadnego mężczyzny do oświadczyn. Pytanie dlaczego tak się stało od zawsze nurtowało Charlotte.

– Ano, widzi pani – odrzekła pani Jameson, kiedy panna Quinsley wreszcie ośmieliła się je zadać – żyjemy w bardzo dziwnym społeczeństwie. Nigdy nie aspirowałam do wyższej sfery; mój świętej pamięci mąż, pan Jameson, był cudownym człowiekiem. Prowadził tu niewielki sklepik i chociaż wcale nie był ubogi, postanowił wziąć mnie za żonę, chociaż nie miałam ani pensa przy duszy. Jednak potem przyszła choroba, która wyczerpała nie tylko jego zdrowie i siły, ale też wszelkie oszczędności – cóż! kiedy mój biedny mąż umarł, nie posiadałam nic więcej ponad to, co miałam na samym początku. Długo jeszcze ufałam, że znajdzie się ktoś – może nie tak dobry jak mój Henry, ale przynajmniej niezbyt interesowny – kto mimo wszystko uzna mnie za godną towarzyszkę życia.

Umilkła. Charlotte czuła, że powinna coś powiedzieć, lecz że z początku nie wiedziała co, przytknęła usta do filiżanki.

– Cóż za straszna historia – odezwała się wreszcie, odłożywszy filiżankę z powrotem na stolik. – Nie przypuszczałam, że mieszkańcy Clifton mogliby się zachować w podobny sposób! Doprawdy – nie była pani pozbawiona tego, czego pragnie się u żony. Mimo braku posagu wszak nie była pani złą partią.

– Nie jestem wysoko urodzona, panno Quinsley. – Pani Jameson uśmiechnęła się, dotykając leciutko dłoni Charlotte. – Ale otrzymałam porządne, praktyczne wychowanie. Nie dziwi – wierzę, że tak jest – nie dziwi pani zatem moja nadzieja, że jakiś kupiec – może bankier – może szewc – że ktoś mimo wszystko zwróci na mnie uwagę.

– Och! Pani Jameson, to chyba nikogo nie mogłoby dziwić. Nie; dziwi mnie raczej zatwardziałość serc sąsiadów.

– Nie nazwałabym tego zatwardziałością – wtrąciła zaraz pani Jameson – bo przecież pomagają mi. Pani również mi pomaga, nawet pani nie wie, jaka jestem wdzięczna i jak bardzo pragnę móc to jakoś wyrazić – tylko jak okrutnie jest pomyśleć, że w oczach mężczyzn nierzadko jesteśmy zasobem finansowym, który można zainwestować!

Z takimi oto nieprzyjemnymi przemyśleniami Charlotte opuszczała panią Jameson. A chociaż nie była głupia, dotychczas mało kiedy pozwalała swoim myślom zbłądzić w te obszary. Owszem, powtarzała ojcu, że dla jego wygody wyjdzie za mąż – lecz nie zastanawiała się nad tym, czy oby owego zalotnika nie skusi raczej jej posag aniżeli inne cnoty. A szanse na to, że tak może się stać, były spore, biorąc pod uwagę fakt, że pan Quinsley nie był biedny, zaś jego brat ofiarował swojej bratanicy całkiem sporą sumę.

Ta rozmowa podziałała na Charlotte niezwykle otrzeźwiająco. Być może i niebiosa miały dla niej jakiś wielki plan, lecz czy w istocie, będąc ledwie człowiekiem, jest w stanie znieść kogoś, kogo nie tylko nie lubiła, ale i kto zupełnie jej nie szanował? Co gorsza, gdyby jeszcze ktoś mógł ją zapewnić, że wytrwałaby w tym małżeństwie do samego końca – cóż za hańba, powrócić do ojca jako rozwódka! Ona – córka pastora, miałaby skończyć w tak beznadziejnym położeniu! Wówczas nie mogłaby nawet liczyć na to, że ojciec przyjąłby ją znowu pod swój dach.

Uznała zatem, że musi być ostrożniejsza. Nie tylko w wygłaszaniu swoich poglądów, ale i w szafowaniu swoją sympatią. Przecież fakt, iż kogoś lubiła, wcale nie musiał oznaczać, że zamierzała za niego wychodzić! Tymczasem już jakiś czas temu pojawiło się sporo niewybrednych plotek na temat jej i pana Morleya. A chociaż pan Morley do tej pory jeszcze się jej nie oświadczył, nie starał się ukrócić tych pogłosek. Co więcej, biedna Charlotte uzmysłowiła sobie, że nawet nie jest pewna, czy czynił jej awanse, czy nie – i czy ona bezwiednie ich nie przyjmowała.

Będąc osobą o otwartym, przyjaznym charakterze, Charlotte pozostawała jednak nieświadoma ludzkich intencji. Jej naiwność i wiara w dobro już nieraz sprowadziła na nią nieszczęście, jednak niewystarczająco wielkie, by była to dla niej odpowiednia nauczka. Jej usposobienie nie ułatwiało wcale nauki – wręcz przeciwnie, panna Quinsley w wielu przypadkach potrafiła wyjaśnić zachowanie nawet największego grzesznika. Pozostawała przy tym absolutnie nieświadoma tego, że w ten sposób staje się niezwykle łatwym celem dla każdego, kto próbowałby ją wykorzystać.

Z zamyślenia wyrwał ją męski głos, nawołujący ją.

– Dzień dobry, panno Quinsley!

Charlotte uniosła wzrok i ku swojemu zdumieniu spostrzegła, iż w jej stronę zmierza nie kto inny, ale pan Wilson. Poczuła dziwną sensację w okolicach żołądka, ale zmusiła się do zignorowania jej.

– Pan Wilson – odpowiedziała, przystając i dygając elegancko. – Doprawdy, niezwykły zbieg okoliczności.

Gdyby tylko miała jakąś wymówkę, by zejść mu z drogi! Jednak dobre wychowanie nie pozwoliło jej po prostu odejść – a zaskoczenie, którym ją wypełniło jego pojawienie się, nie dało szans na wymyślenie pretekstu, by się oddalić. W tej chwili ostatnim, czego pragnęła, była rozmowa z panem Wilsonem – szczególnie po takich rozważaniach.

– Tak, w istocie – odrzekł mężczyzna. – Odwiedzała pani znowu Morleya?

To pytanie zdumiało ją jeszcze bardziej niż samo spotkanie.

– Nie – odparła niepewnie, niezbyt wiedząc, gdzie zmierza ta rozmowa. – Właśnie wracam od pani Jameson; zawsze odwiedzam ją w środy. Tak przyzwyczaiła się do moich wizyt, że czeka na progu i wypatruje, kiedy przyjdę. – Zaśmiała się krótko. – Bardzo lubię spotkania z panią Jameson.

– Dość to niezwykłe – odezwał się pan Wilson po chwili milczenia, a Charlotte zmarszczyła czoło. – Młode damy zazwyczaj stronią od towarzystwa starszych – zwłaszcza samotnych i zgorzkniałych.

– Doprawdy, panie Wilson – odparła Charlotte z oburzeniem. – Nigdy nie przyszłoby mi na myśl, by nazwać panią Jameson zgorzkniałą.

Cóż za człowiek! Z pewnością u pani Jameson – jak i u każdej innej osoby – można by się doszukiwać wielu wad, niemniej jak ktoś taki jak pan Wilson mógł sobie pozwolić na podobny komentarz? A nawet jeśli tak sądził, czyż nie zdawał sobie sprawy z tego, że o pewnych rzeczach nie wypada mówić głośno, szczególnie zaś w obecności młodej damy, którą bardzo słabo się zna?

– Nie spodziewałem się, że są panie aż tak bliskimi przyjaciółkami.

Charlotte, która spodziewała się choćby jednego słowa przeprosin, aż spłonęła rumieńcem. Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć na taką impertynencję. O, jak bardzo pragnęła, by mężczyzna po prostu sobie poszedł! Żeby sobie przypomniał o jakimś spotkaniu – o rzeczy, którą musiał załatwić – o wizycie, którą musiał odbyć – w tej chwili nie był ważny powód. Wystarczyłoby parę słów pożegnania i może za parę dni Charlotte udałoby się zapomnieć o tym niezbyt fortunnym doborze słów.

A jednak pan Wilson nie przypomniał sobie o niczym; nie wydawał się też skłonny do odejścia. Co więcej, przez jakiś czas chyba spodziewał się, że jego rozmówczyni jakoś mu odpowie; jednak jej uparte milczenie i rumieniec na jej policzkach najwyraźniej sprawiły, że zrozumiał, że powiedział coś, czego nie powinien był powiedzieć.

– Idzie pani do domu, panno Quinsley?

Nadal nie wydawał się skruszony. Jednak Charlotte musiała oddać mu to, że nie ciągnął tematu, który dla nich obojga musiał być niewygodny.

– Tak; obiecałam ojcu, że wrócę na obiad – odrzekła. – Zapewne już mnie oczekuje; trochę zasiedziałam się u pani Jameson.

Dygnęła. Uznała, że tu kończy się ich rozmowa – nie było wszak o czym mówić. Dała wyraźnie do zrozumienia, że się śpieszy; to z kolei nie wydawało się wystarczającą zachętą, by proponować spacer. A jednak myliła się, bo nim zdążyła zrobić choćby krok, pan Wilson zaproponował swoją asystę. Zrozpaczona Charlotte nie miała pojęcia, jak mu wyjaśnić, że doprawdy jest w stanie zajść do domu bez niczyjej pomocy. Tym bardziej, że po raz kolejny mężczyzna nie wydawał się bardzo rozmowny; raczej chodziło mu o samo towarzystwo aniżeli o konwersację.

Tym razem, pomimo najszczerszych chęci, Charlotte nie była w stanie jej podtrzymywać. Gdyby miała choć trochę więcej samozaparcia, może i udałoby jej się znaleźć odpowiedni temat, który zachęciłby pana Wilsona do wypowiedzenia więcej niż jednego, nic niewnoszącego zdania. Wówczas bez wątpienia droga na plebanię tak by jej się nie dłużyła. Jednak swoją energię skierowała w niewłaściwą stronę – zamiast starać się utrzymać na barkach cały ciężar rozmowy, skupiła się na modlitwie o to, by jakaś okoliczność, nawet najmniej znacząca, zatrzymała pana Wilsona. Spotkał ją niemniej kolejny zawód.

– Do tej pory nie sądziłam, panie Wilson – Charlotte podjęła jeszcze jedną, desperacką próbę – że wybiera się pan o tej porze na spacer. Dotychczas rzadko kiedy się spotykaliśmy.

– Rzeczywiście – odrzekł pan Wilson i Charlotte przez dłuższy czas przekonana była, iż nie usłyszy nawet słowa ponad to. A jednak tym razem się myliła. – Uznałem, że powinienem obrać jedną, stałą porę spacerów. Podobno rutyna jest dobra dla zdrowia.

– Spacery są dobre dla zdrowia niezależnie od tego, kiedy się na nie wybierzemy – uznała panna Quinsley, po czym dodała – oczywista, o ile nie zrobimy tego przy niesprzyjającej pogodzie.

– Nawet gdyby miało padać – pan Wilson uśmiechnął się nieznacznie – nic by mi się nie stało. Jestem bardzo dobrego zdrowia. Trzeba znacznie więcej niż deszczyku czy odrobiny mrozu, by przykuć mnie do łóżka czy zmusić do wezwania aptekarza.

– Zatem nawet spacerowanie o różnych porach dnia nie powinno panu zaszkodzić. – Charlotte nie wiedziała, kiedy pozwoliła podobnym słowom wymknąć się z jej ust. Jednak jej rozmówca najwyraźniej nie spostrzegł, jak bardzo nie na miejscu one były.

– Z pewnością, panno Quinsley. Lecz wiedząc, iż spacerując o tej właśnie porze będę miał szansę spotkania się z panią, trudno mi będzie porzucić to postanowienie.

To jedno zdanie przekonało Charlotte, iż jej obawy nie były bezpodstawne. Próbując zwalczyć nieprzyjemną sensację w okolicach żołądka, zmusiła się do uśmiechu, acz doskonale wiedziała, że niezupełnie jej się to udało.

– Obawiam się, że nie jest to ten rodzaj zachęty, który powinien pana motywować, panie Wilson.

– Dlaczegóż niby nie? Panno Quinsley – mówi pani tak, jak gdyby nigdy nie opuszczała domu dla innej osoby. Tymczasem akurat pani nie ma prawa czynić mi podobnych wyrzutów. Pani, która co rano wychodzi, by odwiedzić tyle osób! – proszę zatem pozwolić mi na tę jedną przyjemność, by widywać się z panią w drodze do domu.

Rumieniec na policzkach Charlotte pociemniał.

– Wielu takie zachowanie może się wydać nieprzyzwoite – odrzekła tak spokojnie, jak potrafiła, chociaż odniosła wrażenie, iż głos jej zadrżał. – Nie powinniśmy się spotykać za każdym razem sami – za każdym razem tak daleko od oczu innych – a jednocześnie tak blisko ich uwagi.

– Inni! Nieprzyzwoite! Droga panno Quinsley, doprawdy, inni niewiele mnie obchodzą. To, co nam zarzucają – też coś – nieprzyzwoite! Wpierw niech usuną belkę z własnego oka, nim dobiorą się do nas.

Oburzenie, które jakiś czas wcześniej udało jej się zdusić, teraz rozgorzało na nowo, a przemieszane nieprzyjemnie ze wstydem sprawiało, iż Charlotte doprawdy nie miała już najmniejszej ochoty na kontynuowanie tej rozmowy.

Już nawet nie szło o to, z jaką arogancją pan Wilson traktował mieszkańców Clifton; odsuwając ich na bok, Charlotte nie mogła nie spostrzec, że mężczyzna nie dbał nawet o jej dobre imię. Jaka młoda dama mogłaby pragnąć takiej znajomości? Nawet gdyby jego komplementy w istocie były w stanie jej pochlebić – co w obecnej sytuacji było absolutnie niemożliwe – nie mogła się zgodzić na takie traktowanie.

– Nawet jeżeli ma pan rację – jej głos brzmiał tak chłodno, że pan Wilson musiał to odczuć – nie wolno nam w tak jawny sposób odrzucać przyjętych przez społeczeństwo zasad. Daleka jestem od oceniania innych – ale jeżeli takie zachowanie zostałoby potępione, byłoby to jak najbardziej słuszne.

I życząc mu dobrego dnia, oddaliła się tak prędko, jak umiała, licząc na to, że pan Wilson nie podąży za nią. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro