Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział II

Quinsleyowie mieli wyruszyć do Londynu dopiero w połowie stycznia, zatem pomimo ogromnych zmartwień Charlotte nie było mowy o żadnym pośpiechu. Wcale nie musiała dramatycznie żegnać się ze wszystkimi znajomymi i pod osłoną nocy dołączać do stryja – zamiast tego mogła spędzić noc we własnym łóżku, obudzić się wypoczęta i pełna energii, aby jeszcze przed śniadaniem wyjść do ogrodu i upewnić się, że grządki są wypielone, a rośliny podlane. Przy stole zresztą nie spędziła wiele czasu; nie mogła sobie na to pozwolić. Wytrzymała tylko do momentu, w którym wniesiono pocztę. Jak każdego poranka wręczono jej parę listów, które natychmiast chwyciła i przygotowała się do wyjścia.

– Doprawdy, Charlotte – mówił podówczas do niej ojciec, starając się zignorować grymaszenie małego Freda. – Mogłabyś przynajmniej przeczytać je w domu.

– Ależ papo, nie mam na to czasu – odpowiadała Charlotte, zawiązując wstążkę kapelusza. Podobnie zresztą było i teraz. – Muszę się spotkać z Mary Morley; obiecałam jej, że pomogę jej z francuskim. Później oczekuje mnie panna Moore; muszę zapytać o zdrowie jej siostry – wiesz, papo, Harriet King, niegdysiejsza Harriet Moore, ostatnio bardzo chorowała. Panna Moore niezwykle to przeżyła. A potem...

– Nie musisz mi się tłumaczyć, Charlotte – odrzekł pan Quinsley – ale czy jesteś pewna, że nie powinnaś chociaż jednego poranka spędzić w domu? Ostatnio bardzo pada – a jeżeli deszcz złapie cię w drodze i zachorujesz? Albo jeżeli się pośliźniesz i skręcisz kostkę?

Charlotte roześmiała się i podeszła do ojca.

– Niepotrzebnie tak się kłopoczesz – powiedziała czule, muskając ustami jego czoło. – Wiesz, że nic mi nie będzie; nigdy mi nic nie jest. Mam doskonałe zdrowie i bardzo mocne kości. Słyszysz, Fred? – zwróciła się do brata. – Jeżeli będziesz wszystko ładnie jadł, tak jak twoja siostra, też będziesz zdrowy.

Fred wcale nie wydawał się zadowolony ze słów, które skierowała do niego Charlotte, więc jedynie się skrzywił, ale nic nie powiedział, co było całkiem dobrym znakiem. Panna Quinsley wyjrzała za okno i prawie wykrzyknęła.

– Już tak późno! Powinnam była już dawno wyjść. Wybacz, papo – obiecuję, że wrócę na obiad – i na pewno nie skręcę kostki!

Prawie nie usłyszała pożegnania; już wychodziła na zewnątrz i otwierała pierwszy list, jednocześnie zastanawiając się, kiedy wreszcie znajdzie czas na to, by odpisać na wszystkie wiadomości. Ten, który trzymała w ręce, pochodził od pani Williams, jedynej siostry jej zmarłej matki, z którą Charlotte widywała się bardzo rzadko z racji odległości, jaka dzieliła ich domy. Listy od pani Williams zawsze przepełnione były serdecznością i Charlotte uwielbiała je czytać – odpowiadałaby na nie zresztą znacznie częściej, gdyby tylko potrafiła znaleźć na to czas, choćby tylko po to, aby szybciej otrzymać kolejny.

Tym razem pani Williams – prócz zwykłego zdania sprawy z jej codziennego życia i uprzejmych pytań o zdrowie rodziny i przyjaciół – informowała, iż tej zimy będzie miała przyjemność bawić w mieście.

Wiem dobrze, pisała, że obowiązki nie pozwalają ci na częste podróżowanie, ale – moja droga Charlotte – zważ na to, że mieszkasz bardzo niedaleko Londynu. Nawet jeżeli twój ojciec nie będzie mógł sobie pozwolić na ten wyjazd, z wielką radością ugoszczę cię u siebie. Nie widziałyśmy się już tak długo – kto wie, czy jeszcze w ogóle cię rozpoznam!

Charlotte zaśmiała się; doskonale zdawała sobie sprawę z tego, iż pani Williams zupełnie niepotrzebnie wyolbrzymiała problem; niemniej musiała przyznać, że w istocie od bardzo dawna się z nią nie spotkała, a bardzo życząc sobie tego spotkania, nagle uznała, iż wyjazd z lady Quinsley wcale nie jest tak przerażający, jak z początku sądziła. Skoro tym jednym wyjazdem mogła zadowolić co najmniej trzy kochające ją osoby – czy istniał jakikolwiek powód, by nadal się opierać?

Pozostałe trzy notki nie niosły żadnych ważniejszych informacji – jednak ta pierwsza uradowała Charlotte na tyle, że nawet kiedy usłyszała Mary Morley kaleczącą język francuski tak okrutnie, że zazwyczaj musiałaby się skrzywić, tego dnia pozostawała uśmiechnięta i o wiele cierpliwsza niż zwykle.

Szesnastoletnia Mary była najmłodszą z trzech córek pana Morleya – najpiękniejszą, a przy tym i najgłupszą. Miała lśniące, złote włosy, których zazdrościły jej wszystkie młode damy w Clifton, włącznie z siostrami – Isabellą i Catherine. Isabella była dwa lata starsza od Mary i Charlotte dopatrywała się w niej tylko jednej wady – nijakości. Trudno było o kogoś równie nijakiego, pozbawionego tak urody, jak i lotności umysłu; a mimo że miała podstawową wiedzę na temat dobrego wychowania, nigdy nie nauczyła się wprowadzać go w życie. Catherine była najstarszą z trójki – miała dwadzieścia jeden lat, ciemną karnację i lekkiego zeza. W niej jednej można było szukać partnerki do rozmów, nawet jeśli zakres tematów, jakie potrafiła poruszać, ograniczał się do codzienności w Clifton.

Jednakowoż to właśnie z tą trójką Charlotte spędzała najwięcej czasu; jako iż panny Morley – podobnie jak ona – w bardzo młodym wieku straciły matkę, panna Quinsley czuła się w obowiązku, by im pomóc. Tak więc Thornfield Hall stało się niejako jej drugim domem. Nic zatem dziwnego, iż wielebny Quinsley niekiedy bardzo obawiał się, że pokusa okaże się zbyt silna dla pana Morleya i wreszcie poprosi nieszczęsną Charlotte o rękę; ona zaś z natury niezdolna była odmawiać.

Zresztą wielu mieszkańców Clifton uznawało ów związek za wielce pożądany. Pan Morley wcale nie był „aż tak stary", jak twierdzili niektórzy – inni posuwali się dalej, mówiąc, iż był „w sile wieku". Być może i było to prawdą, jednak dla dziewiętnastoletniej dziewczyny mężczyzna w wieku lat czterdziestu pięciu musiał się wydawać stary. Tym też argumentem pan Quinsley starał się ukrócić wszelkie plotki na temat tego mariażu.

– Panna Quinsley – usłyszał kiedyś od pewnej pani White – jest młoda, świeża i pełna życia – mogłaby dać panu Morleya syna, dziedzica; byłoby to błogosławieństwo dla całej rodziny. Zresztą i tak spędza z pannami Morley tyle czasu; dziewczęta z łatwością przyzwyczaiłyby się do myśli, iż córka pastora jest ich matką.

– Droga pani – odezwał się pan Quinsley, z trudnością opanowując swoje emocje – ale czyż nie wydaje się pani dziwne, że jedna z córek pana Morleya jest starsza od Charlotte? Nie; ja sam nie pobłogosławiłbym temu związkowi.

Oczywista, pomimo jego wysiłków temat był systematycznie poruszany wśród mieszkańców Clifton. Pastor mógł być jedynie niezmiernie wdzięczny panu Morleyowi, że mimo wszystko miał wystarczająco dużo rozsądku, by nie próbować się zalecać do jego córki. Charlotte nie mogła utknąć w Clifton na dobre – i to z Morleyem i jego trzema bardzo głupimi córkami!

Teraz jednak z anielską wręcz cierpliwością Charlotte tłumaczyła Mary kolejne zdania – po to tylko, by chwilę później Mary popełniła dokładnie te same błędy. Wyzwoleniem był dopiero moment, w którym Charlotte odkryła, iż już jest spóźniona; a wszystko to tylko dzięki zaproszeniu na obiad ze strony pana Morleya.

– Doprawdy, panie Morley – odrzekła Charlotte – z wielką radością bym została, ale miałam jeszcze dzisiaj tyle zrobić! Och, biedna panna Moore, musi być na mnie taka zagniewana! Jeszcze raz bardzo przepraszam – na pewno kiedyś skorzystam z zaproszenia – proszę przypilnować, by Mary ćwiczyła!

I już jej nie było.

Na szczęście panna Moore mieszkała bardzo niedaleko i droga nie zajęła Charlotte wiele czasu. A chociaż panna Quinsley miała tak okrutne wyrzuty sumienia, że nie mogła przestać przepraszać, panna Moore wcale nie wydawała się zagniewana.

– Droga panno Quinsley – powiedziała swoim zwykłym, łagodnym tonem – wiem, jaka pani jest zajęta. Trochę się obawiałam, że coś się pani po drodze stało – tak rzadko się pani spóźnia! Ale jednak nie; cóż za szczęście!

Biorąc pod uwagę to, o ileż rozsądniejsza była panna Moore od wszystkich trzech panien Morley razem wziętych, ta wizyta wydała się Charlotte o wiele przyjemniejsza. Niekiedy Charlotte w istocie zadawała sobie pytanie, dlaczego panna Moore została starą panną; co prawda nie była bardzo piękna, ale trudno byłoby ją nazwać brzydką; brakowało jej geniuszu, niemniej była rozumna i bardzo praktyczna. Tymczasem dobiegała już swoich trzydziestych urodzin i nadal pozostawała w ojcowskim domu. Jej, spośród wszystkich mieszkańców Clifton, Charlotte życzyła najlepiej.

Niekiedy wydawać się mogło, iż Charlotte Quinsley jest zupełnie niezdolna do odczuwania negatywnych emocji – dla wszystkich miała otwarte serce, dobre słowo i radosny uśmiech. A jednak kiedy wracała wieczorem do domu i zamykała się w swoim pokoju, kiedy opadała maska, panienka widziała w lustrze swoją smutną, zmęczoną twarz. Trudno było być miłym dla każdego. Trudno było znosić wszelkie narzekania, nieżyczliwości i plotki każdego dnia, bez jednego grymasu, bez jednego słowa skargi. Ale przecież nie mogła sobie pozwolić na słabość, kiedy mieszkańcy Clifton tak potrzebowali jej siły i pogody ducha! A zwłaszcza jej ojciec – och, biedny, biedny papa! I mały Fred – oni na pewno nie powinni wiedzieć, jak zmęczona niekiedy bywała.

Niemniej rozmowy z panną Moore były budujące, zwłaszcza po nieudolnych próbach nauczenia Mary Morley choćby dwóch zdań po francusku. Tym bardziej, iż panna Moore również otrzymała tego dnia bardzo dobre wieści. Niemal zaraz po przybyciu Charlotte, kiedy tylko zaprowadziła ją do saloniku, wyjęła obszerny list.

– Napisała do mnie Harriet – rzekła ze spokojną radością.

Panna Moore zazwyczaj wyglądała na niezwykle opanowaną – kiedy zatem Charlotte dowiedziała się, iż z powodu ciężkiej choroby siostry ona sama podupadła na zdrowiu ze względu na nerwy, uznała to tyleż za niespodziewane, ile przerażające. Nie podała pannie Quinsley listu, który zapewne zawierał jakieś informacje nieprzeznaczone dla obcych oczu, jednak odczytała parę długich ustępów, w których pani King, niegdysiejsza Harriet Moore, informowała siostrę o niemalże zupełnej rekonwalescencji.

– I co pani o tym sądzi? – zakończyła, składając kartki.

– A cóż bym mogła sądzić? Jestem zachwycona – doprawdy, cóż za wspaniały dzień! Pani King zasługuje na wszystko, co najlepsze.

Panna Moore uśmiechnęła się, bezwiednie mnąc kartki w dłoniach, kiedy zaciskała na nich palce.

– Tak, w istocie. Jest pani niezwykle dobra – odrzekła. – Biedna Harriet tyle wycierpiała. Od tak dawna jej nie widziałam! Ale nie mogłabym – chciałam do niej jechać, lecz ojciec się nie zgodził. Widzi pani, istniało pewne niebezpieczeństwo, że i ja bym się zaraziła; ojciec powiedział, że nie zniósłby tego, gdyby nam obu coś się stało.

– Trudno się mu dziwić, panno Moore. – Charlotte uśmiechnęła się, ściskając serdecznie dłoń rozmówczyni.

Wkrótce jednak zmuszona była się pożegnać, bowiem zgodnie z planem powinna odwiedzić jeszcze kilkoro przyjaciół. Niemniej mając w sercu i wiadomość od pani Williams, i list, który panna Moore otrzymała od siostry, nie mogła się ani smucić, ani denerwować; szczęście Charlotte było prawdziwsze niż kiedykolwiek. Tak więc kiedy wracała do domu, była w doskonałym humorze, który najwyraźniej udzielał się tym, których mijała.

Przemierzyła już około połowy drogi na probostwo, kiedy usłyszała, jak ktoś ją woła. Zwolniła i odwróciła głowę, by dostrzec pana Wilsona, tutejszego prawnika, zmierzającego w jej stronę. Uśmiechnęła się do niego szeroko.

– Dobrze panią widzieć, panno Quinsley, zwłaszcza w tak wyśmienitym humorze – powiedział pan Wilson, dotykając ronda kapelusza.

Pomimo niezwykłej elegancji trudno byłoby nazwać George'a Wilsona przystojnym. Owszem, był wysoki i mocnej postury, jednak jego obliczu brakowało delikatności i regularności. Co prawda mieszkańcy Clifton nierzadko powtarzali, że to nie rola mężczyzny, by być przystojnym, jednak któraż dama – tak młoda, jak i starsza – nie woli przystojnego mężczyzny od brzydkiego? Tymczasem George Wilson był właśnie brzydki: o szerokiej, topornej twarzy, głęboko osadzonych, ciemnych oczach i wydatnej szczęce. Charlotte zmuszona była przyznać sama przed sobą, że ten człowiek napełniał jej serce lękiem. Słyszała, że potrafi być bezwzględny, a niekiedy wręcz okrutny („co jest zadaniem prawnika," twierdziła pewna pani White), choć względem niej zawsze zachowywał się nienagannie. Jednak to nie owe plotki były powodem jej trudnego do wyjaśnienia strachu.

Jednak tego dnia Charlotte była w nazbyt dobrym humorze, by przejmować się takimi błahostkami. Zresztą kiedy się uśmiechnęła, jej uśmiech został odwzajemniony – i doprawdy, musiałaby być głupią gąską, żeby teraz się lękać.

– Wydarzyło się wiele cudownych rzeczy, panie Wilson – odparła wesoło. – Słyszał pan, że pani King wyzdrowiała?

– Nie – odrzekł pan Wilson, a przez jego twarz przemknął cień, który zdradzał, iż w ogóle nie przypominał sobie istnienia jakiejkolwiek pani King. Szybko jednak się zreflektował. – Niemniej to bardzo dobrze, bardzo dobrze.

Przez moment szli w milczeniu; Charlotte, co prawda, liczyła na to, iż pan Wilson zdecyduje się jednak podjąć jakiś temat, lecz mężczyzna, uświadomiwszy sobie, jak bliski był popełnienia faux-pas, wydawał się nieskory do rozpoczynania jakiejkolwiek konwersacji. Charlotte, czując zażenowanie, również unikała przerwania tej ciszy, mimo iż ta irytowała ją niepomiernie. Wreszcie jednak zrozumiała, że jeżeli sama się nie odezwie, będzie zmuszona nadal męczyć się w ten sposób.

– Wybiera się pan do sir Christophera? – spytała niezobowiązująco.

– Nie, panno Quinsley – odrzekł pan Wilson. – Nigdzie się nie wybieram. To znaczy – mam na myśli – spostrzegłem panią i uznałem, że odprowadzę panią do domu. Mnie przyda się nieco ruchu – a pani towarzystwo.

– Och, tak, rzeczywiście, niezwykle to uprzejme z pana strony – odrzekła Charlotte, chociaż trudno jej było zrozumieć podobną motywację. Starając się zignorować wzrastające zażenowanie, robiła, co tylko mogła, byleby znowu nie zapadła pomiędzy nimi niezręczna cisza. – W istocie – to bardzo przyjemny szlak spacerowy, musi pan przyznać. Sama bardzo lubię chodzić tą dróżką.

– Doprawdy? – Wilson najwyraźniej nie był skłonny do podtrzymywania rozmowy.

– Clifton jest pełne ścieżynek i alejek, które doskonale nadają się do spacerowania – ciągnęła więc Charlotte, czując, jak zaczyna ją ogarniać panika. Jeżeli nadal będzie mówiła wbrew woli pana Wilsona, ten uzna ją za impertynentkę; skoro jednak nie chciał jej słuchać, po co w ogóle do niej dołączył? – Które pan lubi, panie Wilson?

– Och. – Mężczyzna najwyraźniej nie spodziewał się pytania, bo nie posiadał gotowej odpowiedzi. – Cóż... trudno powiedzieć. Czasami chodzę tu, czasami ówdzie; prawdę mówiąc, nigdy się nie zastanawiałem.

Policzki Charlotte zalał ciemny rumieniec. Jak trudno jest rozmawiać z osobą, która nie uczestniczy w konwersacji!

– Zatem powinien pan się przejść za posiadłość pana Morleya – podsunęła ostrożnie. – To niezwykle malownicze miejsce. Dróżka prowadzi w dół zbocza. Oczywista, trzeba być ostrożnym; Mary zdarzyło się tam kiedyś bardzo nieszczęśliwie upaść. Jednak panna Morley uznała tę okolicę za swój ulubiony pejzaż. Widział pan kiedyś obrazy panny Morley? Bardzo są piękne.

– Nie znam się na sztuce, panno Quinsley – odrzekł pan Wilson – ale wierzę, że mówi pani prawdę.

– Nie powinien mi pan wierzyć na słowo, panie Wilson. Jeśli pan chce, poproszę pannę Morley, by namalowała jakiś dla pana.

Mięśnie szczęki pana Wilsona drgnęły.

– Doprawdy, droga pani, nie ma takiej potrzeby. Nie będę w stanie docenić kunsztu panny Morley – powiedział, a jego głos zabrzmiał tak, że Charlotte zaczęła się obawiać, iż niepotrzebnie tyle mówiła; najwyraźniej rzeczywiście nie życzył sobie tej rozmowy. Uśmiechnęła się więc tylko, ale nie kontynuowała konwersacji. Pan Wilson jednak chyba spostrzegł, jaki był rezultat jego wypowiedzi, bo dodał po chwili – Chociaż może pani posiada jakiś obraz lub rysunek?

Tym razem to jemu udało się zaskoczyć pannę Quinsley; odwróciła głowę, by na niego spojrzeć, ale nie odpowiedziała od razu.

– Nie jestem tak utalentowana artystycznie jak panna Morley – wyznała po chwili, nie wiedząc, co powiedzieć. – Rzadko kiedy mam czas na rysowanie, więc nawet ćwiczeniami nie nadrobię swoich braków.

– Nie proszę pani, by porównywała swoje prace z pracami panny Morley czy kogokolwiek innego – rzekł pan Wilson – tylko ciekawi mnie, czy posiada pani landszafty przedstawiające miejsce, o którym pani mówi, skoro – jak sama pani stwierdziła – tak wdzięczny to obiekt.

– Nie, doprawdy, panie Morley, bardzo rzadko rysuję.

Nagle Charlotte uświadomiła sobie, jak cieszy ją fakt, iż zdążyli się już zbliżyć do plebanii. Nawet dobry humor nie był w stanie ocalić jej od bardzo niewdzięcznego, męczącego rozmówcy.

– Zatem może będzie pani tak dobra i wykona choć jeden dla mnie? – zaproponował pan Wilson. Od niechcenia oparł się o furtkę, tym samym blokując Charlotte przejście. Najwyraźniej nie zamierzał dać jej odejść, póki obietnica nie zostanie złożona – ale może panna Quinsley była tylko okrutna i niesprawiedliwa w ocenie, może w istocie zupełnie nie zważał na to, co robi?

– Cóż, panie Wilson – odezwała się po chwili z wahaniem – nie mogę obiecać, że zrobię to w najbliższym czasie. Mam wiele obowiązków.

– Doskonale to rozumiem. Tym niemniej proszę mieć mnie na uwadze – żadnemu z nas nigdzie się nie śpieszy, czyż nie?

Charlotte tak bardzo pragnęła się stąd wyrwać, że nawet kiedy już obiecała mężczyźnie niewielki landszafcik w ołówku, nawet nie przyszło jej do głowy, by zaprosić go na obiad, choć przecież najpewniej na to właśnie liczył.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro