Rozdział 4.
Po moich słowach chłopak wyjmuje zwój, starannie zawinięty czerwoną wstążką. Unoszę brew, ponieważ wydaje mi się on ciut za krótki, jak na ich możliwości. Bywali tu. Bywają, co kilka miesięcy z coraz gorszą propozycją. Zazwyczaj pragną dać nam jedzenie albo jednego Anioła, który mógłby nam pomóc. W zamian oczekują służby, któregoś z wilkołaków albo czarownika, który mógłby im w czymś pomóc. Nie byłoby problemu, gdyby nie to, w jaki sposób ich traktują. A ani ja, ani Lily nie pozwolimy, aby ktokolwiek traktował naszych przyjaciół gorzej. Nawet jeśli są innej rasy.
Chłopak podaje mi świstek papieru, a ja bez słowa go przyjmuję. Rozwijam go, a widząc, co jest w nim zawarte, zaciskam wargę.
– Tylko tyle? – pytam, nie mogąc w to uwierzyć.
– Wy... Anioły z Sanguiser, Irin, Suviral jesteście inni. Powiedzmy, że was potrzebujemy.
– Inni? – Patrzę na niego, pragnąc się dowiedzieć czegoś więcej.
– Żyjecie wśród dziczy, wśród niebezpieczeństwa. – Zaciskam wargi, nie mogąc uwierzyć, że to powiedział. – Wychowaliście się wśród...
– Uważasz nas za dzikusów? – pytam, jednak w moim głosie nie czuć wściekłości, za co jestem ogromnie wdzięczna samej sobie. – Może jeszcze dodasz, że wychowaliśmy się wśród małp?
– Nie o to mi chodzi – odpowiada szybko, a ja prycham rozbawiona, ponieważ doskonale widzę po nim, że właśnie to miał na myśli.
– Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie. – Zbliżam się do niego. – Przychodzicie na moje terytorium, do mojego domu, obrażacie moich przyjaciół, a następnie mnie... – Cmokam. – Słabo to widzę.
– Ja nie... – przerywa, gdy papier, który trzymam w dłoni rwę na pół.
Blondyn, aż otwiera usta ze zdziwienia.
– Co ty? – przedrzeźniam go. – Jestem niestabilna emocjonalnie i zapewne to, co mówisz, jest prawdą. Możliwe, że jestem dzikuską, dlatego tym bardziej powinieneś uważać. Umowa będzie na moich warunkach.
– Nie wolno nam zmieniać kontraktu – warczy dziewczyna.
– Macie mnie za idiotkę? – Przekrzywiam głowę. – W prawej kieszeni płaszcza twojego kolegi znajduje się pióro, a pod nim nowy papier. Chyba nie chcecie, aby wasza pierwsza misja skończyła się porażką, co? – W odpowiedzi dostaję milczenie. – Tak właśnie myślałam.
– Dobra – warczy blondyn. – Czego oczekujesz w zamian?
Zastanawiam się chwilę, siadając naprzeciwko nich.
– Bariery. – Blondyn marszczy brwi. – Taką jak macie w Claritas. Tylko Anioły, czarownicy oraz wilkołaki będą mogły dostać się do miasta. W dodatku trzy dobrze wyszkolone rodziny zamieszkają w Sanguiser.
– Coś jeszcze sobie panienka życzy? – pierwszy raz odzywa się drugi chłopak.
Muszę przyznać, że z całej trójki to on wzbudza we mnie największy respekt. Chłopak, a raczej mężczyzna ma bojową minę, parę blizn na dłoniach oraz twarz. Jego jasnozielone oczy nadają mu drapieżności oraz czegoś, czego można się obawiać. Przyglądamy się sobie uważniej, jednak to ja pierwsza odrywam od niego wzrok.
– Tak – mówię swobodnie. – Po co wam dziki, dobrze wyszkolony wojownik?
Blondyn odchrząka.
– Tego dowie się osoba, która z nami pójdzie.
Uśmiecham się.
– Nie. Tego dowiem się ja i dopiero potem po dyskusji z resztą mieszkańców, postanowimy czy warto ryzykować.
– To my ratujemy wam tyłek! – wybucha dziewczyna. – Nie masz prawa...
– Więc wynoście się stąd – przerywam jej ostro. – Nie poświecę najlepszego Anioła tylko dla waszych zachcianek. Chcę wiedzieć.
– Nawet nie wiemy, czy ten ktoś będzie tego wart – prycha szatyn, a następnie krzyżuje ze mną wzrok. – Potrzebujemy Aniołów, którzy poradzą sobie w terenie. Wam przychodzi to naturalnie, a chcemy jak najmniej ofiar.
– Po co?
– Będziecie czegoś szukać – odpowiada dziewczyna.
– Konkrety poproszę – parskam.
Chwila ciszy.
– Miecz Gabriela – odpowiada w końcu blondyn, a ja mrużę oczy ze zdziwienia. – Tyle informacji ci wystarczy, jednak musimy to przedyskutować. Dajesz wysokie wymagania, jak na to, co reprezentuje miasto.
Przegryzam wargę, by zatrzymać uśmiech.
– Daję wam czas do zachodu słońca – mówię. – Spotkajmy się przy granicy, w miejscu, w którym wkroczyliście do miasta.
***
Salon rodziny czarowników mógłby pomieścić całe miasto, jednakże wyróżnia się jedynie wielkością. Kanapa oraz trzy fotele są w opłakanym stanie, a kominek w prawym rogu pokoju, nie był odpalany od lat. Możliwe, że to dlatego, iż kot panicznie boi się ognia, a może dlatego, że wraz z odpaleniem kominka, dom poszedłby z dymem.
Wzrok kieruję na swojego przyjaciela, który siedzi na jednym z foteli i jakby dla uspokojenia głaszcze tego przeklętego szczura.
– A co jak nie ma żadnego haka? – pyta Lily, nie mogąc najwyraźniej zdzierżyć tej przeklętej ciszy.
Jej rodzice i Arie skleili umowę i teraz uważnie ja czytają. Ja natomiast siedzę, wpatrzona w Bruna i myśląca, jak można to jeszcze rozegrać, gdyby jednak się nie zgodzili. A muszą, bo to nasza jedyna szansa.
– Umowa ta nie jest aktualna. Rozmawiałam z nimi i myślę, że doszliśmy do kompromisu... oczywiście, jak na kompromis przystało, tylko jedna osoba będzie stu procentowo zadowolona – odzywam się po raz pierwszy.
Wilkołak przygląda mi się uważnie, najwyraźniej chcąc dostrzec, choć nutkę fałszu. Nic z tego.
– Wezmą ze sobą jednego z naszych, a w zamian dostaniemy barierę oraz trzy doskonale wyszkolone rodziny. – Przejeżdżam językiem po zębach. – Dałam im czas do zachodu słońca. Możliwe, że na to pójdą.
Arie wzdycha głośno.
– Najlepszego z naszych, czyli ciebie. – Wzruszam ramionami. – Nie, nie pozwolę na to.
– Nie jesteś moim ojcem – warczę ostrzej, niż zamierzałam, a jego kolor oczu się zmienia. Doskonale zdaję sobie sprawę, co zaraz nadejdzie. – A to jest nasza szansa.
– Zapewniam, że to misja samobójcza. Nie, oznacza nie – odpowiada spiętym i cierpkim tonem.
– Jestem kobietą, dla mnie nie oznacza tak. – Uśmiecham się niewinnie, a widząc nieprzekonane miny reszty, poważnieje. – Nie rozumiecie? To jest coś, czego szukaliśmy. Nasze rozwiązanie. Już nie będziecie musieli tyle walczyć, w końcu macie szansę na normalne życie.
– Dlaczego w momencie, gdy zechciano wilkołaków, krzyczałaś najgłośniej, że mają się wynosić, a gdy chodzi o ciebie, próbujesz nas przekonać? – Lily również wydaje się wściekła. – Jesteś naszą przyjaciółką i myślisz, że cię tak po prostu oddamy?
– Myślisz, że tego chcę? – pytam, zakładając łokcie na kolana. – Myślisz, że to moje marzenie być sługusem Aniołów z Claritas? Robię to dla was, ponieważ w końcu mamy szansę na negocjację. To nowicjusze, którzy zrobią wszystko, aby zaimponować swoim rodzicom. Jeśli podpiszemy umowę nie będą mieli wyjścia. Będą musieli się z niej wywiązać.
Chwila ciszy. U każdego dostrzegam zmieszanie oraz uczucie nieufności. Nie dziwię im się, bo zapewne koszmarnie się boją. Boją się, że Claritas nie wywiąże się z umowy, a moja ofiara pójdzie na nic. Jednak jestem pewna tego, co mówię. Wiem, że oni zrobią wszystko, aby postawić na swoim oraz ja nie odpuszczę i nie zostawię swoich z niczym.
– Mam złe przeczucia – burczy Arie, chowając twarz w dłonie. – Nie. Nie pójdziesz tam, nie wyruszysz po cokolwiek, co oni chcą.
– Chcą miecz Gabriela – odpowiadam, wstając z siedzenia.
Ignoruję wbity we mnie wzrok wilkołaka i sama wyglądam przez okno. Słońce chyli się ku zachodowi, a my mamy coraz mniej czasu. Nie spodziewałam się w końcu, że przyjaciele nie pójdą na umowę, że będą próbowali mnie od niej odciągnąć, pomimo tak wielkiej szansy.
– Tym bardziej jestem na nie – mówi Arie tak dziwnym głosem, że aż odwracam się zszokowana.
Marszczę brwi.
– Bo? – Moje ramiona opadają.
Mężczyzna milczy przez chwilę, jakby myśląc nad odpowiedzią. Pierwszy raz widzę go tak zamyślonego oraz zestresowanego.
– Nie, bo nie. Nie muszę się ze wszystkiego tłumaczyć, a tym masz się mnie słuchać! – podnosi głos tak, że po jego słowach zapada niezręczna cisza.
Zaciskam szczękę, a następnie z ogromnym spokojem zaczynam:
– Nie będziesz mi mówił...
– Jestem twoich cholernym opiekunem! – ryk wilkołaka jest przerażający. Podskakuję, robiąc krok do tyłu, a moje oczy powiększają się. – Będziesz się mnie do jasnej cholery słuchać i jeśli mówię, że nie wyruszysz do Claritas, to oznacza, że nie wyruszysz! – Dyszy tak ciężko, jak przed przemianą, a jego oczy zmieniają barwę.
Oj nie dobrze.
– I jeśli którekolwiek z was, choć pomyśli o tym, aby wysłać Aniel na pewną śmierci – cedzi przez zęby – To nogi z dupy wam powyrywam, jasne?
Odpowiada mu cisza. Głucha, przerażająca cisza, a jedyne co można usłyszeć, to ciężki oddech Ariego. Lily patrzy na niego przerażona, ma łzy w oczach i mam wrażenie, że zaraz stąd ucieknie. Warga Bruna drży, jakby nie miał pewności, czy lepiej będzie zamilknąć, czy przytaknąć. Reszta nawet nie zaszczyca wilkołaka spojrzeniem z całych sił skupiając uwagę na czymś innym.
Widząc ich strach, coś się we mnie gotuje. Wraz z moim opiekunem stanowimy mieszankę wybuchową. Jesteśmy niestabilni emocjonalnie, mamy wybuchowy charakter oraz uwielbiamy się pakować w kłopoty. To właśnie przez to ostatnie wybiegam za wilkołakiem i zanim mój umysł zacznie działać, krzyczę:
– To są twoje argumenty?! Nie, oznacza nie, a następnie groźby?
– To nie jest najlepszy moment – jego głos drży ze złości.
Kilka par oczu kieruje się w naszą stronę, ciekawych co się właściwie wydarzy. Mrużę oczy, a następnie podchodzę do mężczyzny.
– Grożą tylko słabi – syczę. – Zdesperowani ludzie, którzy nie mają wystarczających argumentów albo ciętych ripost. – Przekrzywiam głowę. – Weź się w garść, podaj sensowe argumenty i może wtedy zastanowię się nad nie przyjęciem umowy.
– Aniel...
– Nie – przerywam mu, gasząc jego złość. – Nie będziesz krzyczał i zwracał się takim tonem do mnie, a tym bardziej do reszty mieszkańców. Doskonale wiem, co czujesz, ale nie pozwolę ci rozwalić wioski. – Arie prostuje się, biorąc głębszy oddech. – Weź się w garść.
– Ty nie rozumiesz.
– Więc mi wytłumacz.
Po raz kolejny tego dnia następuje cisza. Arie sapie pod nosem, jednak nie odpowiada na moją prośbę. Robię krok do tyłu, kręci głową, a następnie odchodzi w stronę lasu.
Zamykam oczy, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Najwyraźniej zakończyliśmy rozmowę tak jak za każdym razem kończymy kłótnię.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro