Rozdział 31.
Kolejne dni mijają mi względnie spokojnie. Ani Raphael, Nathan, a tym bardziej James nie zbliżają się do mnie. Na ich szczęście, ponieważ wiem, że nie byłabym w stanie się kontrolować. Całe dnie chodzę wściekła, jestem wręcz tykającą bombą, która w każdej chwili może wybuchnąć. Jedyną osobą, dla której jestem względnie miła, jest Lucy, która zresztą unika wszystkich i wszystkiego, bojąc się wręcz własnego cienia. Od momentu, gdy ją poznałam, obawiała się wielu rzeczy – teraz, jednak gdy dowiedziała się, kim jest, straciła resztki jakiejkolwiek pewności siebie. Nie wspominając już o chęciach do... czegokolwiek.
Ja natomiast wylewam siódme poty na sali treningowej, gdzie nikt nawet nie ośmielił się mi przerwać. Anioły, które miały za zadanie odnaleźć miecz Gabriela, w większości wróciły do domów, wiedząc, że nic tu po nich. Ci, którzy zostali, nie mieli natomiast ochoty wtrącać się w sprawy tych na górze. Dla ojca Jamesa i tak byli bezużyteczni – poszukiwania poszły w zapomnienie, ponieważ nie to w tym momencie było ich zmartwieniem.
Zmartwieniem natomiast okazuje się Raphael, który uparcie dąży do tego, bym już ruszyła do walki z Lucyferem. Jednogłośnie, jednak przegłosowano jego starania, a ja mogę po raz pierwszy dziękować Liderom, że mają mnie za małą, niedojrzałą i bezwartościową dziewczynkę. Dzięki temu zyskałam trochę czasu na to, by trenować częściej i przede wszystkim ciężej.
Arie nie wracał i najpewniej jeszcze przez długich parę dni tego nie zrobi. Z tego, co się dowiedziałam, parę osób zostało rannych, a bariera uszkodzona w taki sposób, że Upadli przy większej sile, mogliby wedrzeć się do miasta. Miałam ochotę wrócić do rodzinnego miasta i walczyć o swoich najbliższych. Jednak fakt, że potraktowaliby mnie jako zdrajcę oraz to, że patrole zostały zwiększone, zmniejszały moje szanse na szczęśliwy powrót. Poza tym obietnica, którą dałam Ariemu, była dla niego święta i nie zamierzałam go rozczarować. Dodatkowo w tym mieście była osoba, która zdecydowanie bardziej potrzebowała mojego wsparcia. Lucy była zbyt wielkim wrakiem człowieka, by ją tak po prostu zostawić.
Dlatego, gdy skończyłam trening, od razu ruszyłam w stronę miejsca, w którym przebywała całe dnie. Biblioteka była miejscem, które było zbyt mocno z nią kojarzone, dlatego dziewczyna parę dni temu postanowiła je zmienić. Jej nową oazą spokoju, gdzie nikt prócz służących nie zaglądał, była oranżeria, która miała chyba jedynie za zadanie cieszyć oko z daleka.
Lucy natomiast przesiaduje całe dnie na jej drugim końcu, nie odrywając nosa od lektur. Wymienia je jedynie co parę dni, gdy pozostałe skończy. Margaret bardzo często przynosi jej herbatę oraz czekoladowe ciastka, by nie musiała wychodzić na zewnątrz.
Podchodzę do Lucy, siadając obok, a następnie w ciszy wpatruję się w fontannę, która jest naprzeciwko nas. Przez długą chwilę, jak przez te parę dni, nie odzywamy się do siebie. Czekam, aż ona będzie gotowa, by sama się nie odezwać. Tak jest dla niej lepiej, dlatego nie dziwię się, gdy zaraz potem zamyka książkę oraz patrzy w moim kierunku.
Krzyżujemy wzrok.
– Jakieś nowinki? – pyta o to, co zawsze.
Wzruszam ramionami.
– Nic szczególnego. Twój ojciec przesiaduje całe dnie z Jamesem, ucząc go, co nowych reguł. James natomiast wydaje się zabiegany i mocno zestresowany. Chyba ten nie ma zamiaru go oszczędzać.
Niemal parskam śmiechem, przypominając sobie przerażoną minę mężczyzny, gdy wychodził z gabinetu swojego ojca. Nie miałam zamiaru ukrywać satysfakcji, którą w tamtym momencie czułam.
– Raphael jak zwykle siedzi wkurzony. Chyba nawet nie wychodzi ze swojej komnaty i najpewniej planuje, jak przekonać Liderów, bym mogła ruszyć na Lucyfera.
– Odniósł jakikolwiek skutek?
– Taki, który mu się oczywiście nie spodobał. Liderzy uparcie stoją przy swoim i nie zapowiada się, by zmienili zdanie.
Przytakuje.
– A Nathan?
Marszczę brwi, dziwiąc się, że porusza ten temat.
– Co z nim?
– Ty mi powiedz.
Dziewczyna wzrusza ramionami, schylając głowę, jakby wstydziła się, że zadaje takie pytanie.
– To boli – pierwszy raz decyduje się poruszyć ten temat – Wiem, że to żałosne... wszystkie kobiety w tym mieście robią wszystko, by uchodzić za najsilniejsze, za takie, których nie da się pokonać. Ja za to chowam się i użalam nad sobą. To nie w tym, że jestem człowiekiem, jest problem, a w tym, jak się zachowuję.
– Masz prawo do takich uczuć.
– Sama w to nie wierzysz – parska – Jesteś jedną z tych, których nic nie rusza, a nawet jeśli to nie jest ci smutno, a przemieniasz to na wściekłość. Tutaj to oznaka siły.
– Nie oznacza to jednak, że to, co robię, jest dobre – odpowiadam natychmiast.
Ta jednak spogląda na mnie wzrokiem, który sugeruje, że nie do końca mi wierzy. Przegryzam wargę, nie do końca wiedząc, co powinnam jej powiedzieć.
– Sądzisz, że powinnam się zgodzić na warunki Nathana?
Kręcę głową.
– Nathan to dupek...
– Wiesz, że w tym świecie związki nie muszą się opierać na miłości – przerywa mi – Chociaż mi się to nie podoba, mają rację. Nikt inny nie będzie mną zainteresowany. Nathan natomiast zapewni mi dobre życie.
– Nie musisz wychodzić za mąż – zaprzeczam – Nie jesteś zdesperowana, masz swój honor. James zajmie miejsce twojego ojca, więc będziecie ustatkowani, aż do śmierci.
– I mam być jego kulą u nogi? – odpowiada zażenowana – Założy rodzinę, będzie miał najpewniej dwójkę dzieci. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla mnie?
– Wasz dom jest tak ogromny, że nie powinno to stanowić problemu – burczę, a następnie patrzę w jej kierunku – Zrobisz, co zechcesz, ale upewnij się trzy razy, czy nie działasz pod wpływem desperacji i silnych uczuć. Nie chodzi o to, że cię nie kocha, a o to, że nie był z tobą szczery od początku. Jak ma być twoim partnerem do końca swoich dni, gdy już na starcie cię okłamuje?
Lucy zamyka oczy.
– Czuję się jak idiotka. Jak mogłam pomyśleć, że ktoś taki...
Jest mi jej szkoda. Tak bardzo szkoda. Pierwszy raz czuję od siebie nagły przypływ empatii, który jest spowodowany tak błahą sprawą – przynajmniej w porównaniu z problemami, które mieliśmy w Sanguiser. Po raz kolejny mam ochotę wstać i rozprawić się z Nathanem na swój własny sposób. To niesprawiedliwe, by ktoś taki jak Lucy cierpiał.
Nie odpowiadam jej. W mojej głowie jest pustka, jedyne co czuję to współczucie i bezradność, której nienawidzę. Dlatego milczę, decydując się, że jest to lepsza taktyka, niż wypowiadanie oczywistych słów, które i tak jej nie pomogą.
Dziewczyna pociąga nosem, a następnie uśmiecha się, jakby chcąc odgonić wszelkie negatywne myśli.
– Ale z plusów, jakie można wyciągnąć z balu to ten przystojny mężczyzna, z którym tańczyłaś – odzywa się nagle.
W pierwszej chwili nie mam pojęcia, o czym ona mówi. Dopiero gdy wszystkie wspomnienia do mnie wracają, omal nie umieram na zawał. Unikam jej wzorku.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Chyba bawi ją moje zakłopotanie, ponieważ śmieje się cicho. Poprawia się na swoim miejscu, uparcie na mnie patrząc.
– Widziałam was. Uratował cię przed dupkiem Raphaelem. Byłaś tak spięta, że byłam gotowa wkroczyć do akcji, aż nagle pojawił się ten mężczyzna. Nigdy go nie widziałam. Kim on jest?
Żółć podchodzi mi do gardła. Nawet nie chodzi o to, że Lucy myśli, że coś mnie łączy z Isaaciem, a raczej o fakt, że zdaje sobie sprawę, że nie jest stąd. Nie mam najmniejszej ochoty jej okłamywać, ale mam wrażenie, że jest to najlepsze rozwiązanie dla mnie oraz dla niej. Rozglądam się, po cichu licząc na jakieś wybawienie, ale jak można się spodziewać – oranżeria, jak za każdym razem jest pusta, a ja i Lucy jesteśmy jedynymi osobami, które w niej przesiadują.
– Nikt ważny – odpowiadam, próbując brzmieć swobodnie.
– Zarumieniłaś się.
Zaciskam szczękę, będąc wściekła na reakcje swojego organizmu.
– To jeden z Upadłych – mówię, nie będąc pewna, dlaczego postanawiam powiedzieć prawdę – Znamy się od momentu, gdy postanowiłam opuścić Sanguiser.
Dziewczyna poważnieje. Przygląda mi się zszokowana, nie będąc pewna, czy żartuję. Mogłabym teraz wykorzystać tą okazję – zaśmiać się i zacząć się nabijać, że dała się nabrać. Nie robię tego jednak. Lucy za dużo razy była okłamywana, bym i ja miała zamiar zagrać na jej naiwności.
Jestem niemal pewna, że nie powie nikomu prawdy. Ufam jej na tyle, że wiem, iż zostawi to wszystko dla siebie – nawet w obliczu, gdy ktoś będzie kazał wyznać o czym rozmawiałyśmy. Naszą znajomość traktowała poważnie, a dzisiejszego dnia chcę jej udowodnić, że również jej ufam.
– Więc dlaczego patrzył na ciebie tak, jak chciałabym, by patrzył na mnie Nathan?
Zamieram. Spodziewam się dosłownie każdego pytania, aczkolwiek nie takiego. Zwłaszcza że sama nie umiem na nie odpowiedzieć. Przyglądam się jej niezrozumiale na, co unosi brew.
– Isaac nie...
– Jestem naiwna i głupiutka, ale mam uwierzyć, że tańczyłaś z Upadłym, którego znasz od paru miesięcy i ot tak nie miałaś zamiaru go zabić?
– To jest bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać – próbuję się bronić.
– Próbujesz przekonać siebie, czy mnie? – Unosi zabawnie brew.
– Isaac uratował mi życie – kontynuuję – Powiedziałabym, że nie raz. Dodatkowo nie stwarzał bezpośredniego zagrożenia dla mnie oraz dla...
– Jest Upadłym – znów mi przerywa – Nawet jeśli wydaje nam się, że robią coś dobrego, to za chwilę obrócą to przeciwko tobie. Skąd pewność, że nie utrzymuje cię przy życiu, by zgotować ci gorszy los?
Przez chwilę milczę, nie wiedząc, co powinnam odpowiedzieć. Nie wiem, do czego dziewczyna dąży. Mam wrażenie, że cała sytuacja ją bawi, a najbardziej w tym wszystkim moja reakcja oraz tłumaczenia. Przez co czuję się większą idiotką, niż czułam się wcześniej.
– Żadne z nas nie jest niewinne – odpowiadam – Nie zabiję kogoś, kto więcej, niż trzy razy wyrwał mnie z rąk śmierci. Może i jest Upadłym, może i zgotuje mi gorszy los, ale ja mam swój honor.
– Na Gabriela...
Karcę ją wzrokiem. Czuję jeszcze większą niezręczność, gdy słyszę imię własnego ojca. Nadal nie potrafię się przyzwyczaić, że nim jest.
– Błagam, nie wzywaj mojego ojca.
Krzywi się, jakby była bardziej zażenowana ode mnie.
– Zadurzyłaś się w Upadłym.
– Co?
Patrzę na nią jak na kretynkę. Dziewczyna, jednak nie odpowiada, śmiejąc się cicho. Wraca wzrokiem ku książce, najwyraźniej nie chcąc kontynuować tego temat. Moim jednak zdaniem rozmowa nie została zakończona i nadal postanawiam się bronić.
– To nie czas, miejsce, a tym bardziej osoba, by się zadurzać – kpię – Nie jesteśmy mordercami, nie zabijamy dla zabawy, ani dlatego, że tak nam się podoba. Gdybym zabiła Isaaca, osobę, która nie miała takich zamiarów względem mnie, czym różniłabym się od Upadłych?
Dziewczyna znów na mnie spogląda.
– Mi możesz wmawiać, co chcesz, ale ty znasz prawdę. Wiem, że my... wy Anioły staracie się odróżniać dobro od zła, macie sumienie, które czasem was zabija. Ale nie wmawiaj mi oraz sobie, że gdyby był to ktoś inny, niż Isaac poderżnęłabyś mu gardło już przy drugiej okazji. Wyznajesz zasadę, że lepiej zapobiegać, niż leczyć.
Chcę zaprzeczyć. Chcę po raz kolejny wytłumaczyć jej, że jestem osobą honorową i nie mogę ot tak zabijać nawet Upadłych. Aczkolwiek dziewczyna trafia w sedno sprawy i nie mogę temu zaprzeczać.
Nie jestem, jednak pewna, czy to dobrze, czy źle.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro