Rozdział 18.
ARIE
Pomimo że minęło dobrych kilkanaście minut od wyjścia Aniołów z Claritas nadal jestem wściekły. Nie potrafię nad sobą zapanować i mam wrażenie, że jeszcze chwila, a niekontrolowanie się przemienię. Wykonuje ćwiczenia, które mają teoretycznie mnie uspokoić, jednakże nawet one nie działają. Fakt, że najważniejsza kobieta mojego życia jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie wcale a wcale nie napaja mnie spokojem. Przed oczami cały czas mam jej twarz oraz wspomnienia z nią związane. Przymykam oczy, a gdy widzę wesołą twarz siedmiolatki, mam ochotę ryczeć. Pierwszy raz mam ochotę zapłakać jak dziecko i naprawdę mało brakuje bym to zrobił.
Lily dotyka nagle mojego ramienia, a gdy krzyżujemy spojrzenie, wiem, że ona czuje to samo. Jest wściekła, przerażona i zdruzgotana.
– Aniel jest niezwyciężona – mówi, jakby próbując mnie pocieszyć. Nadaremno. – Poradzi sobie.
– Mówiłem, aby została tutaj. – Kręcę głową, a gdy przypominam sobie naszą ostatnią kłótnię, zaczynam czuć wyrzuty sumienia. – To moja wina. Mogłem ją powstrzymać. Mogłem...
– Arie – ostrzega mnie, mocniej zaciskając dłonie na moich ramionach. – Aniel to duża dziewczynka. To ona odpowiada za konsekwencje swoich wyborów, jasne? Poza tym słyszałeś ich... Ten przeklęty Anioł wyrzucił ją z miasta. Jeśli masz kogoś obarczać to jego.
Jestem wręcz pewien, iż taką władzę ma jedynie Arthur, co jeszcze bardziej mnie denerwuję. Czy to możliwe, aby mój dawny przyjaciel był tak bezduszny i nieodpowiedzialny? Przechodzą mnie ciarki.
Zapomniałeś, że przyjaźniliście się dwadzieścia lat temu, a od tamtego czasu wiele się zmieniło.
Zaciskam dłonie w pięści, a do mojej głowy wpada beznadziejnie głupi plan. Kobieta, dostrzegając zmianę na mojej twarzy, marszczy brwi.
– Arie powiedz, że nie wpadłeś na beznadziejnie głupi plan.
Prycham.
– Wpadłem – odpowiadam od niechcenia. – I mam zamiar go zrealizować.
Już mniej wściekły na samą sytuację, wstaję.
– Nie będzie mnie kilka dni – dopowiadam, a następne słowa kieruje sam do siebie. – Czas odwiedzić starego przyjaciela.
ANIEL
Mija kilka dni. Kilka dni ciągłych tortur, wymiotowania krwią oraz wielokrotnym traceniu przytomności.
Jednak, jakby to powiedziała Lily – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo pomimo ciągłego wyrywania paznokci, czy przypalania mojego ciała, moja skóra i paznokcie odradzają się po godzinie, dzięki czemu wszystkie rany bolą mnie krócej, niż bym się spodziewała.
Rzecz jasna do czasu. Nie mam pojęcia, kiedy lecz Upadli wstrzyknęli mi serum, które wydłuża czas gojenia się ran. Jestem przez to pewna, że już dawno wdało się zakażenie na udzie, a rany po świeżo wyrwanych paznokciach, cały czas krwawią, a przez ból nie potrafię ruszyć palcami. Mam ochotę płakać, bo pomimo obrażeń po walkach, nigdy jeszcze nie przeżywałam takich katuszy.
Wiem, że jestem sama dlatego w momencie, gdy do moich oczu zbierają się łzy, nie hamuję ich. Zamykam oczy i po raz kolejny tego dnia mdleję.
***
Nie mam pojęcia na ile tracę przytomność, ale budzi mnie trzask otwierającej się celi. Z całej siły wytężam wzrok, lecz przez osłabienie idzie mi to beznadziejnie. Zaciskam jednak szczękę, gotowa do walki.
– Spokojnie – słyszę głos, który zarazem mnie uspokaja i denerwuje. Czuję na ramieniu jego chłodną, silną dłoń. – To tylko ja.
– Isaac – mówię, aczkolwiek nie mam siły na żaden sarkastyczny, czy wredny ton.
Wychodzi za to coś na kształt westchnienia, jakbym cieszyła się jego przybyciem.
Nasze spojrzenia się krzyżują i choć zazwyczaj jestem w tym świetna, nie potrafię odgadnąć jakie plany względem mnie ma mężczyzna. Przełykam ślinę, czując suchość w gardle.
– Pamiętasz moje imię. – Przez to, że jest tak blisko mogę ujrzeć jego arogancki uśmieszek.
– Trudno zapomnieć – mówię na, co ten prycha jakby zadowolony. – To nie był komplement.
– Wszystko z twoich ust dotyczącej mojej osoby jest komplementem – odpowiada pewny siebie, a następnie podnosi mój podbródek.
Zaskoczona i przerażona jego dotykiem, próbuję się uwolnić, jednak jak można się domyślić, jest silniejszy.
– Nic ci nie zrobię.
– Z pewnością – sapię.
– Coś ci przyniosłem – odzywa się po dłuższej chwili, a gdy podaje mi jakąś fiolkę, jestem w jeszcze większym szoku. – Nie jadłaś od kilku dni i...
– I postanowiliście mnie otruć w tak piękny sposób – przerywam mu, unosząc brew. – Piękna śmierć, w pięknych okolicznościach.
– Teoretycznie jutro i tak chcą cię zabić, więc co to ci za różnica? – Gromię go wzrokiem, a ten najwyraźniej widząc to, wybucha śmiechem. – To krew najstarszego wampira. Wypij, a poczujesz się lepiej.
– Nie będę pić krwi – mówię z obrzydzeniem.
– Księżniczko – wzdycha. – Próbuję ci do cholery jasnej pomóc. Jutro przyjdą Upadli i zapewniam cię, że przekonasz się, że z tym pierwszym nie żartowałem.
Marszczę brwi. Z niewiadomych mi powodów wierzę Isaacowi. Mam wrażenie, że Upadły nie kłamie i naprawdę w jakiś swój dziwnie pokręcony sposób, chce mi pomóc. Dlaczego? Nie mam pojęcia, jednak gdy po raz drugi nasze spojrzenia się krzyżują, nie mam żadnych wątpliwości. Kiwam lekko głową, a ten uśmiecha się lekko. Pomaga mi podnieść dłonie i wlać gorzką ciecz do gardła. Momentalnie chce mi się wymiotować, a oczy zachodzą łzami. Zaczynam się krztusić, ale po paru chwilach wszystko ustępuje.
Faktycznie czuję się lepiej, wyczuwam jak paznokcie momentalnie mi odrastają, a wszystkie rany zaczynają się goić. Zamykam oczy, napajając się tą chwilą. Przyjemne ciepło rozchodzi się po całym moim ciele, a już po kilku minutach nie odczuwam nawet głodu.
– Czyli jednak mi ufasz – kpiący głos Isaaca roznosi się po pomieszczeniu, przerywając błogą chwilę.
– Od każdego słyszę, że jestem niebywale naiwna – odpowiadam. – Więc nie czuj się zbytnio wyjątkowo.
Na moje słowa mężczyzna prycha. Po chwili dotyka moich nadgarstków i ku mojemu zdziwieniu uwalnia mnie z kajdan. Najwyraźniej wyczuwa moją zdziwioną minę, dlatego spogląda na mnie.
– No co? – Unosi brew. – Zabieram cię stąd.
– A-ale...
– Radzę się ruszyć księżniczko – mówi, jednak pomaga mi wstać. – Nie uważasz, że już dość z ciebie wyciągnęli?
Jestem w zbyt wielkim szoku, by myśleć rozsądnie. Nie jestem nawet w stanie przemyśleć wszystkie za i przeciw, ponieważ Isaac i tak otwiera drzwi na oścież. Zdaję sobie sprawę, że może to się skończyć tragicznie, jednak bezczynne siedzenie może skończyć się jeszcze gorzej. Dlatego krzyżuję wzrok z mężczyzną, a następnie posłusznie wstaję, nie mając zamiaru nie korzystać z okazji do wolności.
Wspomniałam już, jak bardzo naiwna jestem?
– Nie wyciągnęli nic – warczę, przypominając sobie durne pytania na torturach. – Od początku mówiłam, że nie mam pojęcia, o czym oni plotą.
– Wiem o tym. – Gromię go wzrokiem, a gdy widzę, że kącik jego ust drży ku górze, denerwuje się jeszcze bardziej. – To nie ja wydaje rozkazy. Poza tym pamiętaj, że nadal jesteśmy wrogami.
– Więc dlaczego mi pomagasz? – pytam, gdy jak gdyby nigdy nic wychodzimy z celi.
Korytarze są całkowicie puste, a wokół nas panuje mrok, przez co mogę się jedynie domyślać, że na dworze jest noc.
– Ponieważ tak będzie zabawniej – odpowiada po dłuższej chwili, wzruszając ramionami. – Zaczęło mnie to wszystko nudzić i czas urozmaicić wieczór.
Czuję, że kłamie, jednak nie mam zamiaru dodawać niczego od siebie. W tym momencie ważniejsze jest moje życie, które w jakiś pokręcony sposób zostanie właśnie uratowane przez mojego wroga. O cholerna ironio.
– Żeby była jasność... – mówię, gdy wiem, że wokół nas nikogo nie ma i nikt nie powinien nas dzięki temu słyszeć. – Nie będę ci nic winna i kiedy będę zmuszona, wbiję ci...
Nie kończę, ponieważ Isaac popycha mnie w lewy zaułek i zakrywa dłonią usta. Unoszę brew, jednak posłusznie nic nie mówię. Dopiero po chwili słyszę Upadłych kierujących się w naszą stronę. Zamykam oczy, karcąc się, jak mogłam być tak nieodpowiedzialna. Po kilku dłużących się niczym wieczność sekundach Isaac puszcza mnie. Widząc przebiegły uśmieszek na jego twarzy, zaciskam szczękę.
– Może powstrzymaj się przed zgryźliwymi komentarzami, zanim nie wyjdziemy z budynku, co?
Nie odpowiadam mu, ponieważ po pierwsze – jest mi głupio, a po drugie – nie mam pewności, czy wokół nas znów nie kręcą się Upadli. Mogę się jedynie domyślać, że mój słuch nie jest w takiej formie jak zawsze.
Gdy wychodzimy, uderza we mnie mroźne powietrze. Wzdrygam się lekko, jednak próbuję ignorować chłód, wiedząc, że mam ważniejsze rzeczy na głowie. Mianowicie nigdy nie byłam w tej okolicy i pomimo że w głowie posiadam mapę świata, nie potrafię w tym momencie zlokalizować, którędy będzie najbliżej do... no właśnie. Tu z kolei pojawia się drugi problem, który wielkimi literami informuje mnie, że nie mam gdzie się podziać. Stajemy pomiędzy drzewami zapewne po to, aby nikt inny wychodzący z budynku nas nie dostrzegł. Spoglądam na Isaaca, a gdy nasze spojrzenia się krzyżują, wzdycha.
– Nie mam całej nocy, więc łaskawie się rusz.
Duma odzywa się pierwsza.
– Dam sobie radę.
– Wątpię – cmoka niemal od razu. – Może i okolice stolicy i własnego miasta masz w małym paluszku, ale nie uwierzę ci, że wiesz jak stąd dojść do Claritas. Poza tym za niedługo wzejdzie słońce i Upadłych będzie o wiele więcej. Wrócisz do punktu wyjścia.
– Nie idę do Claritas.
– Na cholernego Lucyfera, jaka ty jesteś irytująca – wzdycha. – Schlebia mi, że chcesz całą noc spędzić ze mną, ale przysięgam, że jeśli się nie ruszysz, sam cię zaniosę.
– Nie rozumiesz – przerywam mu. – Ojciec Jamesa wyrzucił mnie ze stolicy. Po jaką cholerę mam tam wracać?
– I? – Unosi brew. – Zaraz potem porwaliśmy cię my. Gwarantuję, że to dało mu do myślenia i teraz wie, że jesteś istotną postacią. Będzie cię błagać na kolanach, byś została.
Nie wiem dlaczego, ale mu wierzę. Domyślam się, że Isaac wie więcej, niż chce mi powiedzieć, aczkolwiek nie będę go ciągnąć za język. Po raz kolejny tej nocy postanawiam mu zaufać, mając z tyłu głowy, iż przecież nie mam nic do stracenia. Dlatego ruszam za nim, mając znów nadzieję, że w żaden sposób nie ma zamiaru mnie wykiwać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro