Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15.

Mija dobrych parę dni, od kiedy widziałam się z Isaaciem. I te dobre parę dni było naprawdę... dobrych. Większość dnia przesiadywałam w sali treningowej, ucząc się coraz to nowszych sztuczek, o których Arie nie miał żadnego pojęcia oraz ucząc młodszą siostrę Jamesa samoobrony. Co kilka dni wychodzę na miasto, ponieważ – jak to twierdzi Lucy – powinnam dowiedzieć się wszystkiego o historycznej stolicy. Można jej bowiem zarzucić wiele, jednak o historii wie więcej, niż można się spodziewać.

Dzisiejszy dzień nie wygląda inaczej. Od rana siedzę z dziewczyną w sali treningowej, a ta jak zwykle sapie i jęczy, że już nie da rady. Ot, dzień jak co dzień.

– Wstawaj – mówię, mimowolnie śmiejąc się z jej niepocieszonej miny. – Mam ci przypomnieć, po co tu jesteśmy?

– Bo nienawidzę swojego życia i chce je skrócić, przez powolną, wyczerpującą śmierć?

– Nie – mówię. – Bo chcemy udowodnić twojemu ojcu, jak i Jamesowi, że nie jesteś bezbronną dziewczynką. No już wstawaj.

Dziewczyna po raz kolejny jęczy wycieńczona, jednak wykonuje moje polecenie. Otrzepuje się z niewidzialnego kurzu, a następnie patrzy na mnie morderczym wzrokiem. Nie dane jest nam rozpocząć treningu na nowo, ponieważ do pomieszczenia wchodzi dość dobrze znana mi grupka Aniołów. Przystają, dostrzegając mnie, a „lider" wysuwa się na przód.

– Lucy odsuń się od niej, bo będziesz miała pchły – parska, a ja mimowolnie unoszę brew.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że kilka dni temu wydało się, że zostałam wychowana przez wilkołaka oraz że pochodzę chyba z najbiedniejszego miasta Aniołów. Plotek oraz żartów nie było końca i najwyraźniej ten temat nadal się nie skończył.

Prostuję się, nie chcąc, by jakkolwiek dostrzegli, że ruszają mnie ich słowa.

– Spadaj kundlu, nasza kolej na trenowanie – odzywa się następny, czym wywołuje u mnie prychnięcie.

– No tak – cmokam. – Zapomniałam, że to wam trening jest potrzebny najbardziej. – Zaciskam szczękę, zdając sobie sprawę, że nie powinnam się denerwować. – Chodź Lucy.

Justin, który jest liderem całej tej żałosnej grupki, prycha, a następnie rozgląda się nerwowo. Podchodzi do mnie powoli i pomimo że narusza moją przestrzeń osobistą, nie ruszam się, zdając sobie sprawę, jak mogłoby to zostać odebrane.

– Uważasz, że jesteś lepsza od nas? – syczy, niemal na mnie plując.

– Nie należysz do tych bystrych, prawda? – pytam retorycznie, co jeszcze bardziej go denerwuje.

Ignoruję jego wzrok, a następnie staram się go wyminąć. Staram, ponieważ ten szarpie mnie mocno z łokieć, przez co znów stajemy twarzą w twarz.

– Jesteś pieprzoną pomyłką, jasne? – warczy, mocno mnie trzymając. Zaciskam szczękę, nie chcąc, by dostrzegł grymas na mojej twarzy. – Pieprzoną zakałą tego świata, gorszą od Upadłych. Ty? Anioł wychowany przez psa? Jak możesz w ogóle jeszcze istnieć, gdy ktoś taki cię wychował? Jesteś obrzydliwa.

Wyrywam mu się, a ten tylko śmieje się głośno.
– Znaj swoje miejsce kundlu – prycha.

Nie wytrzymuję. Przez te kilka sekund patrzę mu w oczy i choć naprawdę mocno się staram, nie daję rady. Mam dość jego uśmieszków, obrzydliwych słów oraz całej tej żałosnej zgrai Aniołów. Nie wytrzymuję, więc z całej siły uderzam go pięścią w twarz. Mężczyzna upada oraz natychmiastowo łapie się za nos. Jednak uśmiech z jego twarzy nie schodzi, a na domiar tego śmieje się jeszcze głośniej.

– Mówiłem wam, że to typowa dzikuska z lasu. – Powoli się podnosi. – Żałosne.

Nim zdążę jeszcze raz się na niego rzucić, Lucy podbiega do mnie, a następnie łapie za ramię.

– Chodźmy – mówi cicho, jakby nie pewna, co zaraz zrobię.

Nie mam zamiaru się wykłócać, zwłaszcza że już zrobiłam za dużo. Mrugam, jakby wracając do rzeczywistości, a następnie wychodzę szybkim krokiem z pomieszczenia, zostawiając Justinowi ostatnie słowo.

Lucy co chwilę spogląda na mnie, jednak nic nie mówi. Ja również milczę, nadal wyprowadzona z równowagi. Zawsze zdawałam sobie sprawę, że nie należę do szlachetnie urodzonych, że nie pochodzę z normalnej rodziny, jednak to Ariego miałam za swojego ojca. I pomimo że zdaję sobie sprawę, że nasze gatunki różnią się od siebie niemal wszystkim i od lat są skłócone, nie wstydzę się tego. Bo Arie był, jest i będzie moim przyjacielem, ojcem, jak i wszystkim, co najlepsze.

W tym momencie jednak czuję się, jak najgorsze gówno, jestem wściekła, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że większość populacji Aniołów uważa o mnie to samo, co Justin. Zbiera mi się na mdłości. Pierwszy raz pragnę uciec z tego miejsca, najszybciej jak się da i złamać obietnicę daną Ariemu.

– Twoje oczy – słyszę cichy, nieśmiały głos Lucy, który przerywa moje myśli. Nasze spojrzenia się krzyżują. – Zmieniają się.

Milczę, zbyt zszokowana i wściekła na siebie. Zamykam je, a następnie biorę głębszy oddech. Miałam być spokojna, miałam nie pozwolić emocjom wyjść na światło dzienne, a nie minął nawet miesiąc, a to zrobiłam. Znów spoglądam na Lucy, jednak w jej wzroku nie dostrzegam żadnego strachu, czy obrzydzenia. Z jednej strony powinno mnie to cieszyć, jednak zamiast tego odczuwam niepokój. Jakby do jej główki wpadł jakiś beznadziejnie chory pomysł.

– Nigdy się nie zastanawiałaś, dlaczego tak masz? – pyta nagle, co jeszcze bardziej mnie dziwi.

– Powiedzmy, że nigdy nie podejmowałam ze swoim opiekunem rozmowy o tym – mówię po dłuższej chwili, lekko się krzywiąc.

To nie tak, że nigdy nie chciałam wiedzieć, dlaczego różnie się od pozostałych Aniołów. Jako mała dziewczynka pragnęłam również poznać swoich prawdziwych rodziców, czuć, że porzucili mnie z miłości, bądź jakiegokolwiek pozytywnego uczucia – o ile może takowe istnieć przy porzucaniu własnego dziecka. Niestety ani Arie, ani nikt z miasta nie wiedział albo nie chciał wiedzieć, czyją córką jestem. Było to nieco irytujące, jednak... od kilku lat jestem z tym pogodzona i nie drążę tematu. Zwłaszcza że w tym momencie zdaję sobie sprawę, że byłam zapewne nadzwyczajnie niechcianą córką.

– Więc czas się dowiedzieć – mówi, a ja otwieram oczy jeszcze szczerzej.

Nie jestem zbytnio pewna, czy usłyszałam to, co powiedziała.
– Nie rozumiem.

Dziewczyna uśmiecha się tajemniczo, jednak łapie mnie za nadgarstek i ciągnie w słabo znaną mi stronę. Zresztą i tak nadal nie wiem, gdzie co jest, dlatego dopiero po paru minutach rozumiem, gdzie dokładnie jesteśmy.

– Co my tu...

– Nie miałaś okazji, więc poszukamy tego na własną rękę. – Uśmiecha się, przez co dopadają mnie jeszcze większe wątpliwości. – Wiem, że to spontaniczne, ale poszukajmy czegoś na ten temat.

– Na temat zmiany koloru oczu? – Wykrzywiam wargę.

– Proszę...?

Nie jestem pewna, czy pragnę się zgodzić przez jej uroczą minę błagającego szczeniaka, czy z własnej ciekawości, jednak wzdycham głośno i lekko kiwam głową. Może i pogodziłam się z tym, że Arie nie ma zamiaru mi nic powiedzieć, jednak nie oznacza, że sama nie mogę czegoś poszukać.

Jeden wieczór.

***
Na jednym jednak wieczorze się nie kończy. Codziennie przesiadujemy w cholernej bibliotece, by tylko spróbować znaleźć cokolwiek na ten temat. Nie jestem do końca przekonana, czy w tych księgach coś jest, pomimo że są one stare jak ten cholerny świat.

Dzisiejszego jednak popołudnia ktoś postanawia nam pomóc. Najwyraźniej James podsłuchał bądź dostrzegł, że coś kombinujemy i wraz z Abigail oraz Nathanielem, wchodzą do pomieszczenia. Lucy nieznacznie się spina, jednak domyślam się, że chodzi o przyjaciela jej brata, a nie o to, że przyłapali nas na czymś.

– Miałaś być dziś na treningu – odzywa się pierwszy James. – Wiesz, że są obowiązkowe.

– Źle się czułam – mówię, co nie jest do końca prawdą.

Wraz z Lucy znalazłyśmy pewną księgę i postanowiłyśmy się jej przyjrzeć dokładniej już z rana. Straciłyśmy poczucie czasu i było już za późno.

– Co tu robicie? – tym razem na przód wysuwa się Abigail. – Twój ojciec nie będzie zadowolony, że tyle czasu spędzasz z Aniel.

– Już posuwasz się do gróźb? – Unoszę brew, zasłaniając Lucy własnym ciałem. – Zazwyczaj daje się szansę na odpowiedź.

– Abigail przestań traktować Aniel jak wroga – sapie James, najwyraźniej przejmując naszą stronę. – Nie jest nim.

– Jeszcze się przekonamy – prycha. – Więc? Co tu robicie? 

– Szukamy informacji – mówię wymijająco, naprawdę nie chcąc z nimi rozmawiać, współpracować, czy robić czegokolwiek w ich towarzystwie.

– Jakich?

– Srakich.

– Przestańcie – przerywa James, łapiąc Abigail za łokieć. – Cokolwiek robicie, pomożemy.

Przyglądam mu się uważnie, jakby szukając jakiegokolwiek podstępu. Chłopak uśmiecha się lekko, chcąc najwyraźniej dodać prawdziwości swoich słów. Przegryzam wargę, nie będąc pewna, jak powinnam zareagować. Nie dane jest mi jednak zgodzić się bądź zaprzeczyć, ponieważ to Lucy zgadza się na jego propozycję.

– Każda para oczu się przyda.

– W takim razie, czego mamy szukać? – to Nathaniel podchodzi, jako pierwszy.

Wymieniam z Jamesem spojrzenia, ale gdy dostrzegam rumieniec na twarzy Lucy, wszystkie wątpliwości zostają odciągnięte na bok. Zapewne jest to spowodowane Nathanielem i nie mam wręcz serca odbierać jej tej chwili. Dziewczyna jest zbyt nieśmiała, by spędzić z nim czas inaczej, dlatego odciągam na bok wątpliwości. Poza tym jestem absolutnie pewna, że Justin już komuś powiedział o moich fioletowych oczach, ponieważ nieuniknione, że dostrzegł je, gdy dostał w pysk.

– O gatunku, któremu zmienia się barwa oczu pod wpływem emocji – mówię po dłuższej chwili. – Oczywiście poza wilkołakami.

– Hybryda elfa i Anioła – odpowiada niemal od razu Abigail. – Jednak zdarza się to bardzo rzadko, a osobniki przez swoją bardzo delikatną naturę, umierają już po paru godzinach.

– Jest możliwość, aby któryś przeżył? – pytam.

– Nie – zaprzecza. – To jakby człowiek miał urodzić dziecko wilkołaka albo wampira. Jest możliwość zajścia w ciążę, ale dziecko rozsadzi kobietę od środka. Gdy mamy do czynienia z dzieckiem elfa i Anioła jest ono zbyt słabe, by utrzymać moc, którą dziedziczy od Anioła. Zamiast rozsadzić matkę, rozsadza samego siebie.

Wymieniam z Lucy porozumiewawcze spojrzenia.
– Więc szukamy kogoś innego – mówi. – Kogoś, kto ma szansę przeżyć co najmniej dwadzieścia lat.

– Więc zróbmy to – wtrąca James, krzyżując ze mną spojrzenie.

Uśmiecham się lekko, naprawdę wdzięczna, że żadne z nich nie próbuje dociekać. Pierwszy raz od dawna do mojej głowy przychodzi myśl, że nasza znajomość, jak i moja obecność w tym mieście może się udać. Że może nawet zaakceptuje bycie tutaj.

Ach, naiwna. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro