Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1.

ANIEL
W chwili, gdy mam się uspokoić, dostrzegam wyłaniającą się zza krzaków przyjaciółkę. Natychmiast wstaję z trawy i nawet się nie otrzepując, ruszam w jej stronę.

– Są blisko – wypala, dysząc, a ja natychmiast wyjmuję miecz z pochwy. – Aniel nie mamy szans.

– Wszyscy niezdolni do walki do swoich domów! – krzyczę, ignorując pesymistyczne słowa dziewczyny.

Bo do jasnej cholery oczywiście, że zdaję sobie sprawę, że nie mamy szans – w końcu nigdy ich nie mieliśmy. Za każdym razem spotykało nas Pyrrusowe zwycięstwo, jednak każdy wie, że innego wyjścia nie ma. Giń albo walcz.

– Rozumiem, że jest jesień i nikomu się nic nie chce, ale może warto się ruszyć ze względu na swoje życie?! – wykrzykuje Bruno, gdy dostrzega, iż ludzie nie do końca rozumieją powagę sytuacji.

Pomimo że ataki Upadłych są w naszym małym mieście niemal codziennością, większość rusza się jak muchy w smole, jakby był to pierwszy raz, gdy zostajemy zaatakowani. Spoglądam na chłopaka, który wydaje nic sobie nie robić z tej sytuacji. Co się jednak dziwić, gdy przez dziesięć lat aktywnie uczestniczy w walkach. Zawsze zachowuje zimną krew, za co bardzo go cenię.

Swój wzrok kieruję w stronę lasu, z którego prawdopodobnie za parę chwil mają wyłonić się nasi wrogowie. Dzięki Lily mamy czas się przygotować, jednak nie oszukujmy się – te przygotowania i tak nam nic nie dają.

– Chyba pomyliliście drogi – mój głos odbija się od ścian, gdy czwórka Upadłych wyłania się zza krzaków.

Jeden z nich śmieje się szyderczo, a drugi okręca miecz w dłoni. Jak zwykle traktują to jako zabawę, a my walkę o przetrwanie. Doprawdy zabawne.

– Zapewniam, że nie – kpi Upadły, który stoi na ich czele.

– Nie byłabym tego taka pewna – odzywa się tym razem Lily, puszczając w jego kierunku strzałę.

Jak za każdym razem trafia bezbłędnie, a mężczyzna otwiera usta, jakby pragnął nabrać tchu, a następnie upada na ziemie, łapiąc ostatni oddech w swoim marnym życiu. Po chwili z lasu zaczynają wyłaniać się następni. Liczę ich najszybciej, jak to możliwe. Dwudziestka. 

Unoszę wyżej głowę i tak jak za każdym razem mówię:
– Teraz.

Nie muszę powtarzać dwa razy, a wszyscy zdolni do walki, ruszają. Ruszają bronić siebie, swoich rodzin i swojego domu. Każdy jest gotów oddać własne życie, ponieważ to miasto jest dla nich jak rodzina. A rodzinę się chroni.

– Aniel! – słyszę krzyk Lily.

Wiem, co może on oznaczać, dlatego z nadludzką szybkością odwracam się i wbijam miecz prosto w brzuch wroga. Nawet się nie krzywię, gdy jego krew tryska wprost na moją twarz. Uśmiecham się natomiast arogancko, gdy pada na ziemię, krztusząc się własną krwią. Kolejny Upadły pragnie najwyraźniej pomścić swojego kolegę, próbując mnie przy tym zaatakować. Doskonale znam ruch, którego na mnie chce użyć, dlatego nim zdąży uderzyć mnie w brzuch, odskakuję, a następnie kopię go w kolano. To wystarcza, by stracił równowagę, a ja mogę swobodnie przeszyć jego krtań mieczem.

Po pewnym jednak czasie tracę rachubę, nie mam pojęcia, ilu zabiłam oraz w jaki sposób. Jak za każdym razem wpadam w trans, który pozwala mi wykonywać szybkie, mocne oraz dokładne ruchy, jakbym to nie ja panowała nad własnym ciałem. Nie odczuwam bólu oraz ran, które mi zadają, ponieważ adrenalina krążąca w moich żyłach skutecznie to hamuje. Czy w czasie walki jestem w swoim żywiole? Zapewne, jednak to chęć życia ma nade mną władzę.

Ja chcę po prostu żyć.

Nie mam pojęcia, ile walczyliśmy, jednak to Lily ogłasza nasze zwycięstwo, zatrzymując moje ruchy. Mój rozszalały wzrok przeraziłby każdego, jednak nie ludzi w naszego miasta. Mrugam parę razy oczami, by doprowadzić je do porządku. Doskonale zdają sobie sprawę, iż potrzebuję chwili, aby zrozumieć, że to już koniec. Że nie muszę walczyć.

Aczkolwiek to siarczyste przekleństwo mojego przyjaciela Bruna sprowadza mnie na ziemię. Oburzona spoglądam na niego, ponieważ mężczyzna nigdy, ale to nigdy nie przeklina.

– Nasz mały chłopiec dorasta – kpi Lily, próbując załagodzić atmosferę.

Jak zwykle jednak jej się to nie udaje. Zwłaszcza dziś, ponieważ dostrzegając to, co Bruno sama mam ochotę przekląć.

– Zginęło więcej, niż...

– Przecież widzę – przerywam przyjaciółce, siłą hamując się przed kolejnym wybuchem.

Naprawdę to nie jest czas na mój agresywny charakter, zwłaszcza że z domu zaczynają wychodzić mieszkańcy, co oznacza, że większość dzieciaków na własne oczy zobaczy swoich martwych rodziców. Wspaniale, prawda?

– Uwielbiam poniedziałki – wypowiadam sarkastycznie, szturchając nogą naszego najlepszego piekarza.

Z jego gardła sączy się najwięcej krwi, więc zakładam, że zginął od tego. Choć zważając na inne rany i tak wykrwawiłby się na śmierć.

Bruno wzdycha głośno, a następnie jak gdyby nigdy nic, wyciąga z piersi Upadłego nóż.

– Zajmij się ubraniami oraz bronią – mówię do niego. – Lily zbierz wszystkie dzieciaki, zadbaj o nich. George. – Patrzę na mężczyznę, który był bratem piekarza. – Chcę znać straty. Bez owijana w bawełnę, liczby i kto dokładnie, jasne? – Przytakuje głową. – Jasmine wraz z Justinem macie się zająć rannymi. Reszta rozdzielić się i pomóc Bruno i Lily.

Po tych słowach kieruję się w stronę lasu, jednak przyjaciółka łapie mnie za ramię. Syczę cicho, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że sączy mi się z niego krew.
– Przepraszam – wypala, widząc mój wzrok. – Idź do Justina, niech się tobą zajmie.

– Nie ma na to czasu – odpowiadam, próbując wyczyścić swój miecz. – Muszę przejrzeć okolicę.

– Weź ze sobą ludzi – próbuje nadal, na co unoszę jedynie brew.

– Siedmioletnią Harley, czy dziesięcioletniego Justina? – kpię, na co ta wzdycha, najwyraźniej rozumiejąc, o co mi chodzi. – Dopilnuj wszystkiego. Zaraz przyjdę.

Lily posłusznie przytakuje głową. Dziewczyna doskonale wie, że jestem najbardziej upartą istotą na tej ziemi i nie ma sensu ze mną dyskutować. W tym momencie pragnę zabezpieczyć teren i mieć pewność, że możemy spać spokojnie. Przynajmniej przez chwilę. Nie mogę pozwolić sobie na chwilę przerwy, ponieważ w tym momencie to ja tutaj dowodzę i nie mogę ich zawieźć. Nie mogę zawieść jego.

Wchodzę do lasu, z którego kilkadziesiąt minut temu wyłonili się Upadli – nasza największa zmora oraz najgorsi wrogowie. Już wampiry bywały bardziej przyjazne, choć to one łakną naszej krwi. Upadli natomiast zabijają dla zabawy, są dziećmi demonów oraz odwiecznymi nieprzyjaciółmi nas – Aniołów, wilkołaków i czarowników. Przynajmniej tak to wygląda w mieście, w którym mieszkam od urodzenia.

Słysząc za sobą szmer, dobywam z dźwięcznym sykiem miecza, jednak dostrzegając mężczyznę przed sobą, nieco się uspokajam. Jednak tylko trochę, ponieważ wiem, co mnie zaraz czeka.

– Długa kazałeś na siebie czekać – mówię, odwracając się i udając, że wszystko jest w porządku.

Choć widzę po jego minie, że jest niewiarygodnie wściekły. Nawet oczy zmieniły swoją barwę na żółtopomarańczowy. 
– Mogłaś się przynajmniej umyć – warczy, jak na wilkołaka przystało. – Masz całą twarz we krwi.

Cmokam. Wiem, że nie jest zły, bo mam krew na ciele, a dlatego że się martwi. 
– Niektórzy wolą ratować życie ludziom z Sanguiser, niż wąchać kwiatki w lesie – kpię, nawiązując do jego dłuższej nieobecności.

– Ciesz się, że zdążyłem się ubrać.

Krzywię się.
– Jesteś obrzydliwy – prycham. – Więc dowiem się, gdzie się podziewałeś?

Arie dogania mnie i nim zdążę zareagować, łapie mnie za ramię. Szybko wyrywam się z jego uścisku, mordując go wzrokiem.
– Dowiem się, dlaczego jesteś sama w lesie, choć zasady wyraźnie mówią, że nie powinnaś?

Udaję, że się chwilę zastanawiam.
– Może dlatego, że ktoś musi się upewnić, że jesteśmy bezpieczni? – Unoszę brew.

– Ale nie sama?

Uśmiecham się wesoło, a następnie znów odwracam w stronę, w którą miałam zamiar iść.
– Przecież jesteś przy mnie? Nie rozumiem twojego problemu.

– Aniel wracaj do miasta. – Nie reaguję, a las wydaje się dziś naprawdę ciekawy. – Aniel!

– No co? – nie wytrzymuję, rozkładając szeroko ramiona. – Nie wkurzaj mnie i chodź ze mną! I tak mam podły dzień!

Wilkołak wzdycha głośno i przymyka oczy, jakby chciał się uspokoić. Przygląda mi się uważnie, jednak nie wykonuję żadnego ruchu, choć doskonale wiem, że wygrałam.

– Byle szybko. Jest jeszcze wiele spraw do załatwienia – mówi, a prawy kącik moich ust unosi się lekko.

Zawsze wygrywam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro