Every story has the same beggining
Westchnęłam głęboko, przewracając się na plecy. Materac zaskrzypiał nieznośnie. Nie byłam nigdy nie wiadomo jak gruba, ale miałam wrażenie, że łóżko zaraz pode mną się urwie. Jemu też zapewne nie odpowiadała nasza nowa sytuacja życiowa.
No cóż, chyba pierwszy potrafiłam raz jednym słowem określić, co się dzieje wokół mnie. Nuda. Po prostu nuda. Wszechogarniająca i wszechmogąca nuda.
Wprowadziliśmy się do domu, nietrafnie nazwanego Różowym Pałacykiem przedwczoraj i nadal nie było internetu. Zasięg? Haha, bardzo śmieszne. Z Zoey i Noah, moimi najlepszymi przyjaciółmi z Chicago, od mojego wyjazdu rozmawialiśmy tylko chwilę i wymieniliśmy parę smsów. Okropnie za nimi tęskniłam i większość wolnego czasu spędzałam myśląc, co teraz robią.
Ta cała wyprowadzka była jednym, wielkim nieporozumieniem. Przecież rodzice mogliby pracować nadal w Chicago! Nie musieli wyjeżdżać na drugi koniec kraju. Czasem miałam wrażenie, że wiele rzeczy robili tylko po to, aby uprzykrzyć mi życie.
Dobra, był jeden, malusieńki powód, dla którego mogłam ich zrozumieć. Wypadek samochodowy, cztery miesiące wcześniej.
Wzdrygnęłam się. Nie chciałam o tym myśleć. Nie teraz.
W końcu udało mi się zwlec się z łóżka. Spojrzałam na zegarek w kształcie pandy, który dostałam od Noah na czternaste urodziny. Była piętnasta. Rodzice najprawdopodobniej byli zajęci pracą. Tak jak o każdej innej godzinie.
Wyszłam z pokoju. Zajrzałam do gabinetu taty, który był naprzeciw mojego pokoju. Wysoki mężczyzna w okularach siedział przy komputerze, stukając w klawisze i wpatrując się w ekran. Na biurku było dużo kubków i brudnych talerzy, ale tata wydawał się zwracać na to uwagi. A mnie potrafili okrzyczeć za krzywo powieszoną kurtkę...
- Nie bolą cię oczy? - zapytałam, opierając się o framugę drzwi.
- Nie - odpowiedział krótko tata, nawet na mnie nie patrząc - Idź, proszę. Mam mnóstwo roboty.
- Jasne - powiedziałam. Skubnęłam mu z leżącego na szafce portfela kilka dolarów i wyszłam z pokoju.
No co? Kiedy los już ci coś daje, to trzeba brać. Nigdy nie wiadomo, kiedy ponownie strzeli cię w pysk.
Odwróciłam się na moment, aby sprawdzić, czy to w ogóle dostrzegł. Nadal wpatrzony był w komputer, jak gdyby nigdy nic. Westchnęłam i opuściłam pomieszczenie.
W lekkich podskokach zeszłam do kuchni. Na krześle postawionym przy blacie siedziała mama, stukając również w komputer. Na patelni coś się grzało, pewnie kolacja. Zerknęłam na to i zrobiłam lekko obrzydzony wyraz twarzy. Szpinak.
- Nie możemy czegoś zamówić? - spojrzałam na nią błagalnie - No wszystko zniosę, ale nie szpinak...
- Nie możesz jeść wiecznie burgerów i pizzy, to niezdrowe - wyjaśniła matka, również nawet na mnie nie patrząc.
- Wieczne patrzenie w komputer też jest niezdrowe - mruknęłam pod nosem- Poza tym, mówiłaś, że nie ma internetu...
- Bo nie ma - burknęła kobieta - Ale i tak mam dużo roboty. Gość od wi-fi będzie pojutrze.
Świetnie. Zacznę fruwać przez te dwa dni. Zapewne wymyśle jakiś nowy pierwiastek. Albo będę spała cały czas. Ostatnia opcja wydawała się mi najbardziej prawdopodobna, zważywszy na fakt, że mam lęk wysokości i ledwo zdaję z chemii.
Miałam już iść do swojego pokoju, kiedy kobieta mnie zawołała. Podeszłam do niej z uniesioną brwią. Ta wyjęła z jednej z szuflad niebieską teczkę, wręcz pękającą od papierów.
- Zaniesiesz to pani Byers - podała mi plik z dokumentami - Pamiętasz chyba gdzie mieszka. Stanęliśmy na chwilę przy ich domu, aby odebrać klucze. Taki zielony, przed nim stoją dwa auta.
Wzięłam kartki i poszłam powoli do przedpokoju. Założyłam buty i ubrałam na siebie kurtkę. Nie chciało mi się szukać czapki i szalika, poza tym to było tylko dwadzieścia minut spaceru.
Spojrzałam na mamę, nie odrywającą wzroku od komputera i wyszłam z domu.
Okolica była szara, ponura, jakby wyblakła. Wydawałoby się, że ktoś pewnego dnia ukradł po prostu wszystkie kolory. Każdy dom wyglądał praktycznie tak samo. Oczywiście z drobnymi wyjątkami, takimi, jak ten nasz. Nie bez powodu nazywał się Różowy Pałacyk. Był od zewnątrz cały różowy. Aż oczy bolały, kiedy ktoś bardziej się przypatrzył.
Idąc, zauważyłam studnie. Podeszłam do niej i zajrzałam w dół. Nie było widać dna. Przez chwilę wyobraziłam sobie jak staje na jej krawędzi, a potem skaczę. I lecę bez końca, aż w końcu trafiam na kamienną posadzkę, kończąc mój marny żywot. Ciekawe, czy ktoś by mnie znalazł.
Wzdrygnęłam się i odeszłam parę kroków od studni. Jezus, o czym ja myślę....
Minęłam ją, a kilka minut później dotarłam do domu. Na skrzynce pocztowej widniał dosyć zniszczony napis "Bryes".
Spojrzałam na budynek. Był zielony, miał tylko jedno piętro. Na werandzie suszyły się ubrania, stał tam również rower dla kogoś ode mnie trochę niższego. Niedaleko stały też dwa auta, w dosyć słabym stanie. Trochę się zdziwiłam, że właścicielka woli mieszkać tutaj, a nie w naszym domu. Był lekko kiczowaty, ale wydawał się być w o wiele lepszym stanie.
Weszłam po schodkach i zapukałam kilka razy. Otworzył mi trochę wyższy ode mnie chłopak, prawdopodobnie w moim wieku. Miał ciemne blond włosy w nieładzie, był widocznie chudy. Ubrany w bluzkę na krótki rękaw i długie spodnie. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co.
- Hej - zaczęłam - Jestem Coraline, córka Agathy i Philpa Jonesów. Wprowadziliśmy niedawno się do Różowego Pałacyku, pewnie coś kojarzysz. Mama prosiła, aby zanieść coś pani Byers, chyba twojej babci...
- A, tak. Mama jest w środku. Wejdź - zrobił mi miejsce, aby mogła przejść.
Weszłam do środka. Przeszliśmy korytarzem do kuchni, gdzie starsza brunetka, widocznie w wieku mojej mamy, patrzyła w okno i paliła papierosa. Musiała to być córka pani Bryes. Tamta była od niej o wiele starsza.
- Mamo? - powiedział chłopak, a ta spojrzała na nas - Córka Jonesów z dokumentami.
- A, no tak - uśmiechnęła się nerwowo i zgasiła papierosa w popielniczce, po czym wrzuciła go do jakiejś szklanki.
Podałam jej dokumenty, a ta otworzyła je i zaczęła sprawdzać.
- Wszystko chyba w porządku... Nie znam się na tym kompletnie - przyznała, przeglądając kartki - Jakimś cudem mama się tym zawsze zajmowała... Ciężko nam, od kiedy jej nie ma.
- Ojej, bardzo mi przykro - powiedziałam, nie wiedząc jak inaczej mogę zareagować. Mama rozmawiała z nią wczoraj, to musiało zdarzyć się jeszcze dzisiaj...
- O, nie, nie. Mama żyje - wyjaśniła kobieta - Wyjechała na krótkie wakacje na Florydę z jakimiś znajomymi. I teraz ten cały burdel spadł na mnie...
Nie wiedziałam za bardzo co na to odpowiedzieć, więc po prostu stałam tam, czekając na jakieś zbawienie. Po chwili chciałam powiedzieć, że będę już się zbierać, ale kobieta odezwała się.
- Ty jesteś Caroline, tak? - zapytała, a ja pokręciłam głową, trochę zirytowana.
- Coraline - poprawiłam.
- Nietypowe imię - zauważyła, przechylając głowę.
- Rodzice zrobili literówkę w moim akcie urodzenia - odparłam zgodnie z prawdą.
- Zabawne - stwierdziła pani Bryes - Ile masz lat?
Co to jest? Przesłuchanie? To nie było tak, że kobiet się nie pyta o wiek?
- Szesnaście - odpowiedziałam.
- O, cudownie! Będziesz chodziła z Jonathanem do klasy - uśmiechnęła się kobieta.
Nie miałam pojęcia kim jest Jonathan, ale zapewne chodziło o jej syna, który wpuścił mnie do domu. Dopiero zauważyłam, że nadal jest z nami, podpierając ścianę. Kiedy na niego spojrzałam, odwrócił szybko wzrok.
- No cóż, mam nadzieję, że szybko zaklimatyzujesz się w Hawkins. To naprawdę... magiczne miasto - powiedziała pani Bryes - Koniecznie pozdrów ode mnie rodziców. Musicie wpaść kiedyś na kawę. Jon, odprowadzisz Coraline do wyjścia?
Jakbym sama nie mogła zapamiętać tej prostej drogi... Pożegnałyśmy się i poszłam posłusznie za chłopakiem do drzwi.
- W waszej szkole kółka pozalekcyjne są obowiązkowe? - zagadałam. Dziwnie było tak milczeć.
- Tak. Trzeba chodzić przynajmniej na jedno - wyjaśnił Jonathan, patrząc na mnie trochę nieśmiale.
Przeklnęłam w myślach. Świetnie. Mój plan wiecznego kwitnięcia w łóżku runął w gruzach.
- Zapowiada się ciekawie - stwierdziłam - No cóż, do zobaczenia w szkole.
Nastolatek nic mi nie odpowiedział, a ja odeszłam do ich domu. Nie mogłam nie spojrzeć się na studnie. Znowu wyobraziłam sobie siebie, stojącą na jej krawędzi. Szybko się wzdrygnęłam.
Hawkins robiło ze mnie jakąś psychopatkę.
Po kilku minutach byłam już z powrotem u siebie. Ściągnęłam kurtkę i buty, po czym odłożyłam je na miejsce. Weszłam do kuchni, gdzie kolacja nadal się robiła, a mama nadal siedziała zapracowana.
- Zaniosłaś? - spytała, kiedy miałam już wyjść z pomieszczenia.
- Tak. Pani Bryes kazała pozdrowić, mamy wpaść kiedyś na kawę - powiedziałam, po czym odeszłam.
Wbiegłam po schodach na górę. Mijając gabinet taty, weszłam do własnego pokoju i rzuciłam się od razu na łóżko.
Kątem oka spojrzałam na zdjęcie, leżące na szafce nocnej. Przedstawiało mnie z Noah i Zoey na ognisku. Uśmiechnęłam się delikatnie, ale poczułam ogromne kłucie w sercu. Tęsknotę.
- Ile bym dała, aby do was wrócić - wyszeptałam cicho, po czym przejechałam ręką po moich krótkich włosach.
Musiałam przestać się mazać i rozpaczać. Tak miało teraz wyglądać moje życie. Za kilka dni pójdę do nowej szkoły, tam na pewno spotkam wiele fajnych ludzi. Albo będę ciągle sama, wyśmiewana przez jakieś cheerleaderki.
Niestety, to nie miało być najgorsze, co miało mnie spotkać w Hawkins.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro