7. Kaiden
Działo się zbyt wiele. Nawet dla mnie.
Akcja ratowania Joy, ponowna śmierć Allisson, a teraz jeszcze głupie wybryki Gertie. Czułem, że wszystko zaczęło wymykać się spod mojej kontroli. Rozmowa z Joy jeszcze bardziej utwierdziła mnie w tym, że to, co się do tej pory wydarzyło, zdecydowanie zmierzało w złym kierunku.
Od dnia, gdy White pierwszy raz postanowił sprawdzić dom Walkerów, natrętne myśli nie pozwalały mi w spokoju funkcjonować. Nie mogłem spać, odpoczywać, a każdą minutę stanowiło zamartwianie się o to, czy wszystko będzie dobrze. Ale znałem odpowiedź — nie. Podświadomość podpowiadała mi, że wydarzy się coś, co odciśnie na mnie piętno do końca życia. Bałem się. Jednak nie o siebie, a o nią. O Gertie.
Straciłem już Allisson, która dotąd była najważniejszą osobą w moim życiu. Najlepszą przyjaciółką, bliską niczym rodzona siostra. Teraz leżała zakopana w lesie, a ja nie wiedziałem, jak ją stamtąd zabrać i godnie pochować. W końcu cały świat myślał, że ona wcale nie umarła. Miałem wyrzuty sumienia, myśląc o tym, jak skończyła Ally. Gdybym tylko wiedział, że tamtego dnia zdarzy się wypadek, wymyśliłbym cokolwiek, by odwołała swoje plany. Ale czasu nie da się cofnąć, a przeznaczenia zmienić. Została mi już tylko Gertie, a i ona zaczęła się ode mnie oddalać. Bolało mnie to. Jednak taką wybrała ścieżkę, a ja nie mogłem niczego zabronić tej upartej dziewczynie.
Dzwonek domofonu wyrwał mnie z zamyślenia. Powolnie i niechętnie wstałem z kanapy, po czym kliknąłem guzik otwierający drzwi wejściowe bez sprawdzania, kto postanowił mnie odwiedzić. Przedostanie się kilkadziesiąt pięter w górę trwało dłuższą chwilę, więc zanim mój gość dotarł na miejsce, mogłem się ogarnąć. Zmieniłem koszulkę upaćkaną sosem do pizzy na czystą, pachnącą proszkiem do prania, a zamiast dresowych spodni założyłem jeansy. Sprzątnąłem śmieci walające się po salonie, po czym na szybko przetarłem stolik kawowy. Ciche pukanie poinformowało mnie, że to już czas, by sprawdzić, kto znajdował się na korytarzu.
Wpuściłem osobę do środka, nawet nie patrząc wcześniej przez wizjer. Pożałowałem. W mieszkaniu stanęła Eva Winston, jak zwykle ubrana w coś, co więcej odkrywało, niż zakrywało, a swoje usta układała w lekki dziubek, myśląc, że to sprawiało, że wyglądała bardziej ponętnie. Absolutnie tak nie było. Ta kobieta od początku odpychała mnie swoimi wyglądem. Kuse sukienki, tona makijażu oraz tysiące wizyt w gabinetach medycyny estetycznej sprawiały, że nie potrafiłem na nią patrzeć jak na kogoś, kim kiedykolwiek bym się zainteresował.
— Witaj, kochaniutki. — Musnęła swoimi nadętymi wargami mój policzek. — Mam nadzieję, że się stęskniłeś. Teraz zapewne brak ci kobiety...
Skrzywiłem się, gdy przesunęła swoim długim paznokciem po moim torsie. Eva raz po raz rzucała mi spojrzenia, trzepocząc rzęsami, a ja robiłem wszystko, byleby tylko odwrócić wzrok i nie musieć na nią patrzeć.
— Co ty tu robisz, do cholery? — syknąłem.
— Przyszłam sprawdzić, jak się czujesz. — Zalotnie nawinęła kosmyk swoich włosów na palec. — Zapewne przykro ci z powodu rozstania, ale spokojnie. Jestem tu, byś raz na zawsze zapomniał o swojej byłej narzeczonej.
— Eva, jeśli myślisz, że zerwane zaręczyny sprawią, że spojrzę na ciebie inaczej, to się mylisz. Nie mam zamiaru się z tobą umawiać.
— Ależ nie musisz się ze mną umawiać — zamruczała. — Wystarczy dobry seks.
Przełknąłem głośno ślinę. Absolutnie nie podobały mi się jej pomysły. Ale Winston należała do tych upartych, które nie odpuszczały tak łatwo.
Z jakiegoś powodu uwzięła się akurat na mnie, choć nie uważałbym się za kogoś godnego uwagi, a przynajmniej nie z wyglądu. Na świecie istniało wiele mężczyzn, którzy swoją aparycją przewyższali mnie w każdym możliwym aspekcie. Jednak wiem, co wyróżniało mnie na tle innych. Bogaci rodzice. Przecież w tym mieście nikt nie miał więcej pieniędzy niż Hayesowie. I o to chodziło każdej dziewczynie, która kiedykolwiek się mną zainteresowała.
— Czemu milczysz, skarbie? — kontynuowała. — Aż tak cię onieśmielam?
— Nie, po prostu twoja głupota i nachalność odbierają mi ochotę na jakąkolwiek odpowiedź.
Chyba nikt tak bardzo nie grał mi na nerwach jak Eva. Gdyby nie fakt, że to kobieta, złapałbym ją za te ciuchy, po czym wystawił za drzwi. Złudnie liczyłem, że w końcu sobie pójdzie, ale jak zwykle się myliłem.
— Przestań udawać, że na ciebie nie działam. — Przysunęła się bliżej. — Daj się ponieść chwili.
Sięgnęła do moich ust. Odwróciłem szybko głowę, zanim nasze wargi się zetknęły. Jej dłonie sięgnęły do zapięcia paska. Przesunęła nimi niżej, a potem niespodziewanie położyła na kroczu, po czym ścisnęła. Wciągnąłem głośno powietrze. Ogarnęły mnie nerwy. Odepchnąłem kobietę od siebie.
— Co ty wyrabiasz?! — ryknąłem. — Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, żebyś dała mi święty spokój?!
Na twarzy Evy wykwitło zaskoczenie, które szybko zmieniło się w złość oraz oburzenie. Zadarła dumnie podbródek i zacisnęła wściekle szczękę.
— Nie wiesz, co właśnie zrobiłeś, Kaidenie Hayesie. Miałeś niepowtarzalną szansę mieć mnie. Najlepszą, najpiękniejszą w South San Francisco, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Pożałujesz. Pewnego dnia zapłaczesz nad kolejnym ciałem, a ja stanę obok i zaśmieję ci się prosto w twarz.
Odwróciła się na pięcie, a obcasy w jej butach zastukały głośno, gdy ruszyła prosto do wyjścia. Drzwi trzasnęły. Winston wyszła z mieszkania.
Oddychałem szybko, a całe ciało przeszywały fale gorąca. Aż sam nie mogłem uwierzyć, że tak bardzo mnie zdenerwuje ta cała sytuacja. Jeszcze ta groźba. Nie wiedziałem, co się za nią kryło, ale z jakiegoś powodu podświadomie brałem ją na poważnie.
Usiadłem na kanapie i schowałem twarz w dłoniach. Chciałem mieć choć chwilę spokoju, ale rewelacje dziejące się w moim życiu od kilku ostatnich miesięcy nie pozwalały mi odpocząć. Byłem okropnie zmęczony, ale przeczuwałem, że to jeszcze nie koniec. W jednej chwili wszystko rozsypało się jak pieprzony domek z kart, a ja nie potrafiłem go z powrotem poskładać w jedną spójną całość. Traciłem kontrolę. Zawsze miałem poukładaną każdą możliwą rzecz, sytuację, wiedziałem, co robić. Teraz wiele się zmieniło.
Zadzwonił telefon. Znowu ktoś coś ode mnie chciał. Niechętnie wstałem, po czym ruszyłem w stronę źródła dźwięku. Na wyświetlaczu zobaczyłem imię mojej matki.
— Cudownie — mruknąłem sam do siebie, wiedząc, że ta próba kontaktu, to zły omen. Elizabeth Hayes nigdy nie kontaktowała się ze mną, o ile nie chciała się do czegoś przyczepić.
Przyłożyłem słuchawkę do ucha. Nie zdążyłem się nawet odezwać.
— Kaidenie, natychmiast chcę cię widzieć w rodzinnym domu.
— Ciebie też miło słyszeć, mamo — syknąłem z ironią.
— Ja nie żartuję. Chcę z tobą poważnie porozmawiać.
Szybko się rozłączyła, nim zdążyłem zaprotestować. Nie uśmiechała mi się wizyta w domu, zwłaszcza po tym wszystkim, co się ostatnio zdarzyło. Ojciec nie chce mnie znać, ale najwidoczniej matce to nie przeszkadzało w tym, by dalej się ze mną kontaktować. Mogłaby się w końcu ode mnie odczepić, skoro nasze spotkania zawsze wyglądały tak samo. Jej nie podobało się, że zrobiłem coś nie tak, jak powinienem, a ja odpowiadałem, że średnio obchodzi mnie czyjekolwiek zdanie. Wtedy zaczynała krzyczeć, grozić mi, a gdy uświadamiała sobie, że te wrzaski niekoniecznie na mnie działają, pozwalała na to, bym w końcu wyszedł i wrócił do siebie. Ot, taka telenowela dziejąca się w prawdziwym życiu. Gdyby ktoś chciał faktycznie zrobić z tego serial, zapewne nazwałby go „Wariatkowo u Hayesów".
Wiedziałem, że muszę tam pojechać. Inaczej mój telefon napierdzielałby tą swoją wkurwiającą muzyczką średnio trzy razy na minutę. Matka nigdy nie odpuszczała. Zawsze dzwoniła, dopóki nie zjawiłem się tam, gdzie chciała. Mógłbym wyłączyć komórkę, ale to i tak by nic nie dało. Wtedy pofatygowałaby się do mnie osobiście, a ja miałbym, kolokwialnie mówiąc, przesrane. Mając dwadzieścia siedem lat, chciałem w końcu być niezależny, ale nie ważne jakbym się nie starał, każda próba zawsze skończy się tak samo. Czyli się nie uda.
Przez lata takiego życia nauczyłem się ignorować większość tego, co słyszałem, a sam zmieniłem się w ironicznego mruka, który zaszywa się w mieszkaniu i nie ma ochoty nikogo oglądać, dopóki nie jest to konieczne. Dopiero gdy poznałem Allisson, zacząłem chętniej korzystać z życia, a odkąd pojawiła się Gertie, zaczęło do mnie docierać, ile przygód umknęło mi przez ten czas. Może ten rodzaj rozrywki należał do tych z kategorii upierdliwych, ale z jakiegoś powodu, odkąd dziewczyna wyprowadziła się, strasznie mi jej brakowało.
Niechętnie chwyciłem kluczyki od mojego samochodu, a potem — po wcześniejszym zamknięciu mieszkania na klucz — skierowałem się wprost do windy, która zawiozła mnie na parking podziemny. Stawiane kroki odbijały się echem pośród pustych ścian. Szeregi aut okrytych pokrowcami stały idealnie zaparkowane na wyznaczonych miejscach w oczekiwaniu, aż ich właściciel zabierze je na przejażdżkę. Większości pojazdów i tak nikt nie używał. Ludzie woleli korzystać z limuzyn.
Nacisnąłem guzik na pilocie, a biały ford błysnął ognistopomarańczowymi światłami na znak, że jest gotowy do podróży. Wsiadłem do środka, przekręciłem kluczyk, a gdy usłyszałem pomruki silnika, dodałem gazu, by po chwili mknąć ulicami miasta. Całą drogę czułem się nabuzowany, inni kierowcy doprowadzali mnie do szału, a czerwone światła zdawały się złośliwie zapalać akurat, gdy znajdowałem się niewiele przed sygnalizatorem. Wielokrotnie kląłem na wszystko i wszystkich dookoła z wielką ochotą na to, by każdego wysadzić w powietrze.
Pod domem rodzinnym zaparkowałem pośpiesznie, wziąłem kilka oddechów, po czym wyszedłem na chłodne powietrze. Wcześniejsze nerwy sprawiły, że przez całą drogę zdążyłem zlać się potem, a nagły kontakt z mrozem wywołał u mnie gwałtowny dreszcz oraz gęsią skórkę. Schowałem nos za szalikiem z nadzieją, że chociaż twarz uda mi się ogrzać.
Szybkim krokiem przeszedłem przez ścieżkę wyłożoną kostką i znalazłem się pod drzwiami wejściowymi. Nacisnąłem dzwonek. Słyszałem, jak we wnętrzu rozległa się głośna muzyczka zwiastująca nadejście gościa. Po chwili ujrzałem gosposię rodziców, Ann. Kobieta uśmiechnęła się do mnie serdecznie, a oczy zamigotały młodzieńczym blaskiem, który wciąż krył się gdzieś w ciele staruszki.
— Kaiden! — wykrzyknęła radośnie. — Witaj, chłopcze. Zapraszam do środka. Elizabeth już na ciebie czeka, ale uważaj. Jest nie w humorze.
Skinąłem głową. Wszedłem do środka, zamknąłem drzwi, a potem rozejrzałem się po wnętrzu w poszukiwaniu matki. Ujrzałem ją u szczytu szerokich schodów pokrytych wykładziną. Nienagannie związane ciemne włosy wyglądały niemalże sztucznie, a jasne oczy zdawały się przeszywać mnie na wylot niczym ostrze średniowiecznego miecza. Ściągnięte gniewnie brwi sugerowały, że za chwilę nastąpi wybuch, a awanturę usłyszą zapewne wszyscy sąsiedzi mieszkający w promieniu kilku kilometrów.
Matka z gracją zeszła na dół po schodach, a gdy znalazła się przede mną, wyczekująco wyciągnęła przed siebie dłoń. Niemalże automatycznie chwyciłam ją i krótko musnąłem wargami. W ten sposób kobieta okazywała swoją wyższość. Ja musiałem być uległy, a ona uwielbiała mi o tym przypominać, choć nigdy tego wprost nie powiedziała.
— Hej, mamo — zacząłem pierwszy, nie mogąc znieść ciszy oraz karcącego spojrzenia pełnego chłodu.
— Witaj, synu. Pozwolisz, że udamy się do mojego gabinetu? — zapytała oschle.
— Naturalnie.
Oboje poszliśmy w głąb domu, gdzie blisko wyjścia na ogród znajdowała się pracownia mojej matki. Tam spędzała większość czasu na drobnych eksperymentach, opracowywaniu formuły nowych leków czy też kosmetyków. Wskazała dłonią krzesło po drugiej stronie biurka, a sama zasiadła w swoim fotelu. Bez owijania w bawełnę od razu przeszła do konkretów.
— Tabloidy ćwierkają, że pewna para znana w środowisku biznesowym postanowiła się burzliwie rozstać. Możesz mi to wyjaśnić?
Westchnąłem.
— Wynikła dość nieprzyjemna sytuacja i to niestety przy świadkach...
— Do brzegu, Kaiden, do brzegu.
— Allisson zerwała zaręczyny.
— I nic z tym nie zrobiłeś?!
— A co miałem zrobić? Przykleić jej pierścionek na Super Glue, żeby nie mogła mi go zwrócić?
— Nie bądź niemądry. Nigdy nie przepadałam za tą dziewuchą, ale obiecałam jej rodzicom, że ożenisz się z nią za wszelką cenę. Tym zerwaniem upokorzyła cię, a to jest niedopuszczalne. Gdybyś nie uganiał się za innymi, zapewne nie zrobiłaby tego całego cyrku, a wasz ślub nie byłby zagrożony odwołaniem.
— Ale ja wcale nie umawiałem się z nikim innym!
— Nie obchodzi mnie to. Masz tak omamić Allisson, żeby wróciła do ciebie i publicznie cofnęła wszystkie słowa, które wypowiedziała. Pamiętaj, że wasze wybryki wpływają nie tylko na ciebie, ale też na nas. Już wystarczy ten niewybaczalny napad na laboratorium pana White'a. Gdyby nie to, że możesz nam się jeszcze do czegoś przydać, ojciec zapewne kazałby cię wypatroszyć.
— Ojciec powinien się zastanowić, dlaczego to zrobiłem. Chciał poświęcić życie niewinnego człowieka dla własnego kaprysu. Nie mogłem na to pozwolić.
Matka prychnęła.
— Naprawdę sądzisz, że skoro zabrałeś stamtąd jedną dziewczynę, to operacja się nie odbyła? Oświecę cię. Szybko wezwano obiekt, który znajdował się wcześniej na liście rezerwowej, i przeszczep został wykonany.
Zacisnąłem wściekle szczękę. Ktoś mimo wszystko stracił życie przez samolubność Hayesów.
— Zastanawiam się, czy wy potraficie patrzeć trochę dalej niż czubek własnego nosa? — Prychnąłem i postanowiłem sobie sam odpowiedzieć. — Oczywistye jest, że nie.
Twarz matki napięła się, a skóra poczerwieniała. Widziałem, że trzymając się resztek samokontroli, próbuje nie wybuchnąć. Zaciśnięta szczęka oraz cedzenie przez zęby sugerowały, iż jeszcze trochę a wpadnie w furię, a potem zacznie wrzeszczeć.
— Co ty możesz wiedzieć o życiu, głupi gówniarzu? — syknęła. — Masz wszystko, co tylko można mieć, nic ci nie dolega, więc nie rozumiesz tego, co zrobił ojciec. Zapewne w jego sytuacji postąpiłbyś tak samo.
— Jest jedna rzecz, której w życiu nie doświadczyłem. Szczęście. Takie prawdziwe, pełne, a nie chwilowe spowodowane jakąś drobną rzeczą czy sytuacją. Bywanie na luksusowych bankietach czy złote samochodziki, które dostawałem w dzieciństwie, nie zastąpią mi tego, że od zawsze nie żyliście ze mną, tylko obok mnie. Wiem, że tego nie zrozumiesz, a nawet gdyby, to i tak byłoby za późno by to naprawić.
— Kaiden, przestań bredzić — rozgorączkowała się kobieta. — Zajmij się lepiej sprawą z Allisson. Mówiłam poważnie, że chcę, byś ją odzyskał.
— A ja teraz poważnie ci odpowiem, że nie zamierzam tego robić dlatego, że ty masz taki kaprys. Ally wybrała taką, a nie inną drogę. Ja zamierzam to uszanować w przeciwieństwie do ciebie.
— Przestań gadać te bzdury!
— O nie, matko, to ty przestań. Nie zamierzam po raz kolejny słuchać twoich wrzasków. Chcę żyć tak, jak ja mam ochotę. Razem z ojcem skończcie się wreszcie wtrącać, bo mam dość bycia marionetką w waszych rękach. Wystarczy.
Nie przejmowałem się tym, że gdy wychodziłem z domu, usłyszałem swoje imię jeszcze dobre kilkadziesiąt razy. Mogła krzyczeć, mogła błagać, grozić, płakać czy cokolwiek jeszcze przyszłoby jej do głowy, ale ja nie zamierzałem wrócić. Zrozumiałem, że w moim życiu pewne osoby liczyły się bardziej niż moja własna rodzina. I to właśnie na nich chciałem polegać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro