Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24. Kaiden

— Uważam, że w tej ciemnoczerwonej wyglądasz świetnie! — Joy wyciągnęła kciuk w górę.

— Czerwony zbyt rzuca się w oczy, granatowy będzie lepszy — zaprotestował Kevin.

Oboje siedzieli na kanapie w salonie, podczas gdy ja próbowałem wybrać dla siebie koszulę, która zadowoli całą naszą trójkę.

— Przestań być taki zachowawczy, Walker. — Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi. — To jego własna impreza urodzinowa. Kto ma tam rzucać się w oczy jak nie on?

— Uważasz, że Kaiden chce się świecić jak żarówka? Nie wygląda mi na takiego. Popatrz tylko na niego. Krzywi się, jakby zeżarł puszkę nieświeżych sardynek. — Mężczyzna kiwnął na mnie brodą.

Faktycznie minę mogłem mieć nietęgą. Na samą myśl, że po raz kolejny w ciągu ostatniego tygodnia przyszło mi jechać do domu rodzinnego, czułem się potwornie udręczony. Matka jak co roku postanowiła zorganizować przyjęcie z okazji moich urodzin. Za każdym razem zastanawiałem się po co. Tak naprawdę mało co na tych imprezach kręciło się wokół mnie. W zasadzie na pokrojeniu tortu i wzniesieniu toastu się kończyło. Miałem wrażenie, że dla rodziców to była idealna okazja, by urządzić spotkanie ze wszystkimi grubymi rybami z miasta i pokazać im, jaka to z Hayesów nie jest wspaniała rodzina.

Chociaż naprawdę nie lubiłem własnych urodzin przez ten cały cyrk, to niestety nie wypadało, bym się nie pojawił. Nawet jakbym spróbował jakoś się wykręcić, matka prawdopodobnie udusiłaby mnie. Przyjęcie bez solenizanta nie miałoby przecież żadnego sensu, a i wstyd byłby przy gościach. Dlatego właśnie co roku siedziałem cicho na krześle, wpieprzając ten przeklęty tort, żeby tylko znów nie słuchać kazania o tym, jaki ze mnie beznadziejny syn.

Przez ostatnie kilka lat zabierałem ze sobą Allisson i dzięki rozmowom z nią potrafiłem jakoś przetrwać te kilka godzin. Tym razem zostałem całkowicie sam. Joy wraz z Kevinem musieli zostać tutaj, bo nie byli mile widziani w moim rodzinnym domu. Dostałem polecenie, by choć raz się do nich nie przyznawać, więc postanowiłem dla świętego spokoju posłuchać. Na szczęście oboje zrozumieli całą tą pokręconą sytuację i nie poczuli się urażeni.

— Kaiden! — Joy machnęła ręką przed moimi oczami. — Mówię do ciebie od dłuższej chwili. Wszystko w porządku?

— Co? — mruknąłem zdezorientowany. — A, tak. Jest okej.

— Na pewno? Wydajesz się dziwnie nieobecny.

— Ćwiczę obojętność, by jakoś przetrwać tę dzisiejszą szopkę.

— Nie mógłbyś choć raz spróbować się dobrze bawić? — Dziewczyna przekrzywiła głową, przyglądając się mojej nietęgiej minie.

— Nie sądzę, by było to możliwe. Tam jest nudno jak na stypie. Gdy miałem osiem lat, uznałem, że w przyszłości pewnie zrozumiem, o co chodzi, i będę się bawił lepiej na tych spotkaniach dla dorosłych. Cóż, minęło kolejnych dwadzieścia wiosen. Sądzisz, że coś się zmieniło? Nie.

— W takim razie mogę ci jedynie życzyć powodzenia.

— Zdecydowanie się przyda. — Uśmiechnąłem się kwaśno.

Ostatecznie skończyło się na klasycznej czarnej koszuli. Stwierdziłem, że idealnie pasuje do okazji, jaką był coroczny pogrzeb mojego dobrego humoru, samopoczucia oraz chęci do życia.

Po drodze do domu rodziców zajechałem jeszcze do kwiaciarni, by kupić bukiet kwiatów dla matki. Zabawne, że wybierałem się na swoje własne przyjęcie urodzinowe i musiałem kupować prezent. I to nie dla mnie.

Kiedy zaparkowałem samochód na miejscu, jeszcze przez chwilę siedziałem w fotelu, wahając się, czy w ogóle chciałem wysiąść. Wiedziałem, że to nieuniknione, więc postanowiłem nie przedłużać i jak najszybciej przejść przez ten koszmar. Ociężale wytoczyłem się na zewnątrz, chwyciłem za szary papier, w który zawinięto róże, a potem powoli ruszyłem w stronę domu. Zanim pomyślałem, czy to już odpowiedni moment, by nacisnąć dzwonek, drzwi otworzyły się, a moja matka niemalże wciągnęła mnie do środka. Bez słowa podałem jej bukiet, a ona zdawkowo się uśmiechnęła. Albo może to był grymas. Jak co roku nie potrafiłem tego ustalić.

— Tyle razy prosiłam cię, synu, żebyś nie pojawiał się na ostatnią chwilę. — Westchnęła. — Jak ja mam tłumaczyć gościom nieobecność solenizanta na jego własnym przyjęciu urodzinowym?

— Wybacz, mamo — odpowiedziałem skruszony. — Postaram się poprawić.

— Mówisz tak co roku, ale dam ci ostatnią szansę. Jeśli znowu mnie zawiedziesz, to zastanowię się nad tym, by przestać organizować imprezy dla ciebie.

A to mi jest nawet na rękę.

Postanowiłem się więcej nie odzywać i przejść do kolejnego punktu na liście tego paskudnego wydarzenia — przywitania z gośćmi oraz wysłuchiwania życzeń urodzinowych. Jako dziecko nie cierpiałem tych wszystkich buziaków od koleżanek matki, które z marszu zostały moimi ciotkami. Po latach te same kobiety zrobiły się jeszcze starsze, brzydsze, bardziej napuchnięte od botoksu i dużo chętniej niż kiedyś rzucały się, by mnie wycałować. Ohyda.

Wszedłem do ogromnego salonu, który zamienił się w przestronną jadalnię, jak przy każdym większym spotkaniu. Stoły zostały rozstawione tak, że pozostawało jeszcze dużo wolnego miejsca, by wstać od stołu i rozprostować nogi czy też potańczyć. Spojrzenia wszystkich zgromadzonych uniosły się wprost na mnie, gdy tylko usłyszeli kroki. Coś się zmieniło w stosunku do poprzednich lat. Tym razem oprócz ciotek pomieszczenie wypełniło się stadem młodych dziewczyn, które w większości pierwszy raz widziałem na oczy. W pierwszym odruchu zmarszczyłem brwi, z niezrozumieniem spoglądając na matkę, ale po chwili dotarło do mnie, o co chodziło. Ona postanowiła mnie zeswatać! Na dodatek wykorzystała do tego wydarzenie, z którego nie mogłem się wywinąć.

Gdybym był trochę mądrzejszy, zapewne domyśliłbym się, że coś takiego mogło przyjść jej do głowy. W końcu podczas naszego ostatniego spotkania cały czas marudziła, że jestem starym kawalerem i wciąż nikogo nie mam. Jak widać, matce nie wystarczyły zapewnienia, że do szczęścia kompletnie nie potrzebowałem drugiej połówki. W moim mniemaniu miłość bywała upierdliwa, a do tego przynosiła masę kłopotów. Zresztą zdążyłem się tego przekonać na własnej skórze.

Wtedy właśnie wśród gości dostrzegłem Gertie, która wyjątkowo speszona, starała się odsunąć swoje krzesło jak najdalej od próbujących ją zagadać ciotek. Zdziwiło mnie, że moja teoretycznie była narzeczona dostała zaproszenie. A jeszcze dziwniejszy wydawał się fakt, że postanowiła tutaj przyjść. Zapewne po tych wszystkich medialnych potyczkach między nami postanowiła się pokazać na przyjęciu, żeby lepiej wypaść wizerunkowo.

Tłum dopadł mnie bardzo szybko, zalewając potokiem życzeń i zasypując prezentami. Starałem się ukryć swoje speszenie i zachować chłodny spokój, którego od zawsze uczyli mnie rodzice. Swoją drogą nie dostrzegłem nigdzie ojca. Zapewne wciąż był obrażony i nawet nalegania matki nie zmusiły go do tego, by pojawić się na przyjęciu swojego przeklętego syna. Znając go, raczej nigdy nie wybaczy mi tego, że wybrałem uratowanie Joy, zamiast pozwolić mu na przeszczep serca. Cóż, ostatecznie oboje dostaliśmy to, czego chcieliśmy. W końcu na farmie znajdowało się wystarczająco dużo dawców...

Po kilkunastu minutach w końcu mogłem wziąć głębszy oddech, bo większość zgromadzonych udała się z powrotem do stołu. Właśnie wtedy, gdy wszyscy zajęli się sobą, Gertie po cichu wstała ze swojego krzesła i podeszła do mnie. Wśród innych odzianych w błyskotki oraz eleganckie stroje, dziewczyna wydawała się bardzo zwyczajna, ubrana w ciemną koszulę oraz jeansy. Sprawiała wrażenie wręcz zagubionej w obecności tylu osób.

— Hej — zaczęła cicho. — Wybacz, jeśli ci tu przeszkadzam. Twoja mama uparła się, że muszę przyjść. Zapewne ma nadzieję, że ty i Allisson to jeszcze nie koniec.

— Ja uważam, że przewidziała każdy scenariusz. Jeśli się rozejrzysz, to zauważysz, że dużo tu — zakaszlałem — wyjść awaryjnych.

— I to na pozór całkiem ładnych. — Pokiwała głową z uznaniem. — Szkoda tylko, że nie wiadomo, jak te ślicznotki wyglądają pod tą warstwą makijażu — dodała z przekąsem.

— Nie chcę się przekonywać. — Prychnąłem.

— Na pewno? — Uniosła brew. — Mógłbyś sobie znaleźć wśród nich idealną żonę.

— Wolałbym nie.

— Ach, no tak. Przecież ostatnio wspominałeś, że kogoś sobie upatrzyłeś. Ciekawi mnie, kto to.

Właśnie na nią patrzę.

— Pozwól, że pozostawię to w tajemnicy.

— Jasne, nie wymagam od ciebie zwierzeń. — Uciekła wzrokiem w bliżej nieokreślony punkt. — W końcu rozmawiamy ze sobą, bo musimy. Nasze ścieżki się rozeszły.

Jej słowa niewyobrażalnie mnie bolały. Tak bardzo brakowało mi każdej z chwil, które spędziliśmy wspólnie. Marzyłem o tym, by do tego powrócić, ale wychodziło na to, że tylko ja. Ona myślała inaczej.

— Pewnie masz rację — odpowiedziałem po dłuższej chwili. — Niemniej miło mi, że postanowiłaś przyjść na to przyjęcie. Zawsze to znajoma twarz wśród tłumu obcych.

— Długo się wahałam, czy wpaść. Twoja mama strasznie nalegała, ale wiem, że wasze zdanie zazwyczaj się różni. Dobrze, że ci tu nie przeszkadzam.

— Dziwi mnie, że nie wolałaś spędzić czasu z Connorem.

— Nie rozmawiamy ze sobą od tamtej sytuacji w firmie. — Gertie wyraźnie posmutniała. — A raczej, to on nie chce ze mną rozmawiać. Ja próbuję jakoś nawiązać kontakt, ale on ciągle chodzi nerwowy i mnie zbywa. Chyba muszę dać mu jeszcze trochę czasu.

— Jesteś zadziwiająco spokojna w tej sytuacji — zauważyłem.

— Nie mam siły się złościć ciągiem przez kilka dni. W pewnym stopniu dopadła mnie zapewne rezygnacja. Prędzej czy później dojdę do prawdy, niezależnie od tego, czy Connor postanowi milczeć. Na razie chcę mu dać trochę więcej czasu, bo jednak dla niego to też nerwowe chwile. W końcu nie codziennie ktoś rzuca ci takie poważne oskarżenia.

— Wierzysz, że te jego hipotetyczne wybryki to kłamstwa?

— Mam taką nadzieję. Postanowiłam nie wyciągać wniosków za szybko, tak jak to zwykle mam w zwyczaju. Tym razem chce potrenować swoją cierpliwość i poczekać. W każdym razie nie mam zamiaru o tym dzisiaj myśleć. Jesteśmy na twoim przyjęciu, więc na tym się skupmy. Wszystkiego najlepszego, Kai.

Dopiero teraz zauważyłem, że trzymała w ręku papierową torebkę w jakieś bliżej nieokreślone wzory, która została przewiązana u góry czerwoną wstążką tak, że nie dało się podejrzeć zawartości. Mogłem więc sprawdzić, co tam się znajdowało, dopiero gdy wrócę do domu.

— Dziękuję, nie trzeba było.

— Jeszcze nie dziękuj. Nie wiem, czy ci się spodoba. — Wzruszyła ramionami. — Zapewne podarunek ode mnie nie będzie tak ekskluzywny, jak to, co dostałeś od innych.

— Wiesz przecież, że nie jestem materialistą.

— Dlatego właśnie nie znajdziesz tam nic wartego tysięcy. Liczę jednak, że nie wrzucisz tego w kategorię najgorszych prezentów.

— Postaram się nie być wybredny.

Pierwszy raz od dłuższego czasu zobaczyłem szczery uśmiech na jej twarzy.

Gertie na chwilę spuściła wzrok na buty, zastanawiając się nad czymś. Potem niepewnie zrobiła krok naprzód i przylgnęła do mnie. W pierwszym momencie zdziwiłem się, ale szybko zamknąłem ją w objęciach. Przez ten krótki moment mogłem bezkarnie cieszyć się jej bliskością, zapachem oraz ciepłem. Kolejna taka okazja mogła nigdy się nie zdarzyć. Przyciągnąłem dziewczynę bliżej do siebie, a gdy nie zaprotestowała, oparłem się policzkiem na tych pięknych miedzianych włosach. Serce dudniło w piersi, rozpaczliwie domagając się, bym już nigdy nie pozwolił Gertie odejść. Rozum jednak wiedział doskonale, że ona kochała innego, a ja mogłem być z nią szczęśliwy jedynie w snach. Ot takie rozgoryczenie w tej z pozoru miłej scenie.

W końcu odsunąłem się od dziewczyny. Wiedziałem, że ta chwila nie mogła trwać wiecznie. Lada moment i przyciągnęlibyśmy nieproszone spojrzenia gości lub, co gorsza, mojej matki. Nie chciałem, by znów zaczęła mi gadać o tym, że powinienem zawalczyć o Allisson. Jej już nie było wśród nas, a ta, która ją udawała, ewidentnie nie traktowała mnie jako materiału na przyszłego męża. Ciągłe przypominanie sobie o tym tylko bardziej by mnie dobiło. Miałem teraz do załatwienia zbyt wiele innych spraw.

Oboje wróciliśmy do stołu, siadając na swoich miejscach. Gertie znajdowała się na tyle daleko, że praktycznie jej nie widziałem. Może to nawet lepiej. Patrzenie na nią tylko mi namiesza w głowie, a w życiu najbardziej ceniłem sobie trzeźwy umysł. Do pokoju wszedł kucharz, który pchał wózek z wielkim trzypiętrowym tortem. Oczywiście musiałem udawać zaskoczonego, bo przecież co roku była to rzekoma niespodzianka. A przynajmniej tak zawsze twierdzili rodzice. Przecież to wcale nie standard, że na przyjęciu urodzinowym jest tort. Ostatkiem sił powstrzymałem się od wywrócenia oczami, gdy tylko zobaczyłem te setki ozdób oraz skrzące się petardy, które płonęły na samym czubku ciasta. Wizualnie może i robiło to wszystko niesamowite wrażenie, ale w smaku było dla mnie co najmniej przeciętne. Wolałbym zjeść zwykły sernik.

Goście wstali i zaczęli śpiewać. Z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem cierpliwie wyczekałem, aż skończą zawodzić, po czym podziękowałem im grzecznie, powstrzymując się ostatkami sił od skrzywienia się. Moje uszy zbyt wiele cierpiały przez te głupie urodziny. Cud, że jeszcze nie postanowiły uschnąć i odpaść.

— Chciałabym jeszcze raz podziękować wszystkim obecnym za przybycie.

Oho, matka właśnie zaczęła swoje standardowe przemówienie.

— Myślę, że mój syn jest wam równie wdzięczny, co ja. Czas pędzi nieubłaganie, a on z małego chłopca zmienił się w dorosłego mężczyznę, który zapewne niedługo sam założy własną rodzinę.

Nie przeginaj struny...

— Teraz czas, żeby jak co roku zdmuchnął świeczki i pomyślał życzenie tak, jak za dawnych lat. Chodź, Kaidenie.

Ociągając się, wstałem ze swojego miejsca i powlokłem się w stronę tortu, na którym paliły się dwie świeczki — jedna z numerem dwa, a druga z osiem. Przystanąłem na chwilę, tak jakbym zastanawiał się nad życzeniem, a potem na jeszcze krótki moment przymknąłem oczy. Niech ten cyrk już się skończy, błagam. Szybkim dmuchnięciem zgasiłem oba płomyki, a wszyscy zebrani zaczęli klaskać i wiwatować. Dziękuję, dziękuję, to naprawdę było niewiarygodne osiągnięcie, którego właśnie dokonałem. Teraz możecie się rozejść.

Zanim moje marzenie się ziściło, zdążyło minąć jeszcze kilka godzin. Gdy samochód ostatniego z gości odjechał z podjazdu pod domem, niemalże wybiegłem na zewnątrz, byleby tylko znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Na szybko zapakowałem jeszcze tylko prezenty, których w zasadzie do niczego nie potrzebowałem, a potem z piskiem opon ruszyłem w drogę do mojego mieszkania. Dotarłem tam w zatrważająco krótkim czasie, ale tym razem postanowiłem się nie karcić za zbyt szybką jazdę. Dzisiejszego dnia mogłem się usprawiedliwić z każdego swojego zachowania.

Z naręczem torebek i pudełek ledwo wtaszczyłem się do przedpokoju, gdzie już czekał na mnie Kevin wraz z Joy. Dziewczyna szybko przejęła ode mnie część pakunków, widząc, że jeszcze chwila, a ta wielka wieża runie z głośnym hukiem. Ułożyliśmy to wszystko gdzieś w salonie, żeby jak najmniej przeszkadzało. Walker, który do tej pory przyglądał się naszym poczynaniom, gwizdnął cicho.

— Widzę, że impreza udana, a imprezowicze nie szczędzili pieniędzy.

— Dla nich to, co wydali, to zapewne groszowe sprawy. Mogliby lepiej nic nie przynosić — fuknąłem. — Niepotrzebny mi kolejny złoty zegarek lub spinki do mankietów z jakimiś drogocennymi kamieniami, które zostały kupione tylko po to, by wypaść jak najbardziej szczodrze na tle reszty. Nikt tam nie zrobił mi prezentu z dobroci serca.

Oboje pokiwali zgodnie głowami, a widząc moje rozdrażnienie, postanowili się więcej nie odzywać, za co byłem im bardzo wdzięczny.

Ze względu na późną godzinę niedługo później zostałem sam, bo Joy i Kevina znużył sen. Postanowiłem po cichu uporządkować ten bałagan. Po kolei rozpakowywałem każdy z pakunków, sortując to, co dostałem. Tak jak przewidziałem — zegarki, sygnety, jakieś drogocenne ozdoby do wnętrz... Jedynie butelki wina były czymś, co mógłbym chcieć zatrzymać.

Na sam koniec zostawiłem sobie prezent od Gertie, ponieważ ta jedna torebka akurat mnie ciekawiła. Rozwiązałem czerwoną wstążkę i zajrzałem do środka. Najpierw wyciągnąłem paczkę ozdobnie zawiniętych lukrowanych ciasteczek. Widniała przy nich malutka karteczka z napisem: Jakimś cudem nie spaliłam całego domu, ale wciąż nie mam pewności czy nie są trujące. Parsknąłem śmiechem, czytając tę wiadomość.

Następnie złapałem zrobiony na szydełku brelok do kluczy, który został zrobiony na moją podobiznę. Na papierze widniało krótkie: Pan maruda numer dwa. Uśmiechnąłem się szeroko, przyglądając się zdegustowanej twarzy małego mnie.

Nie wiem, jakim cudem, ale Gertie idealnie oddała to, jak wyglądałem, gdy byłem czymś zażenowany. Na samym dnie znajdowało się trochę większe pudełko z maszyną, która piekła gofry w kształcie uśmiechniętej buzi. Widniejące na kartonie zdanie brzmiało: Może ci kiedyś poprawi humor.

Zrobiło mi się niesamowicie miło i ciepło gdzieś w środku. To był jedyny prezent, w który ktoś włożył swoje starania. Wiedziałem, że zapamiętam to na zawsze. Ten drobny gest sprawił, że znów zacząłem wierzyć w to, że Gertie może nie zmieniła się aż tak bardzo. W głowie świtała mi myśl, że może tam w głębi wciąż miała dobre serce, a decyzje, które podejmowała w ostatnim czasie to tylko jakaś gra i chwilowe zaślepienie światem, który ją przerósł.

Właśnie dlatego chciałem doprowadzić do tego, by na dobre otworzyła oczy. Żeby znów zaczęła przyjaźnić się z Joy. Rozmawiała z nami jak dawniej.

Żebym mógł mieć ją znowu blisko siebie.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro