Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Gertie

On ma rację. On ma rację. Nie. To ja mam rację. Przecież dobrze postąpiłam, prawda?

— Och, pieprz się, Kaidenie Hayesie!

Wściekle cisnęłam przed siebie poduszką. Ta uderzyła w drewniane drzwi od szafy. Ukryłam twarz w dłoniach, biorąc kilka głębokich wdechów w nadziei, że to pozwoli mi odzyskać utracony spokój i ukoi zszargane nerwy.

Miałam serdecznie dość tego knucia przeciwko mnie. Dwójka moich przyjaciół postanowiła stanąć na drodze do mojego szczęścia, zarzekając się, że jeśli ich nie posłucham, to potem będę okropnie żałować. Dostali nauczkę i miałam ogromną nadzieję, że to trochę ostudzi ich zapędy.

Cały czas buzowały we mnie emocje. Nie chciałam wyściubiać nosa z pokoju, żeby przypadkiem nie natrafić na Joy, z którą również mogłabym się pokłócić. Zbyt często zdarzało nam się to w ostatnim czasie. Mój plan pokrzyżował telefon od White'a. Nie miałam pojęcia, czego mógł ode mnie chcieć, skoro niedawno się widzieliśmy, ale aby się dowiedzieć, musiałam odebrać. Przyłożyłam słuchawkę do ucha.

— Halo?

— Dzień dobry, panienko Walker. Mogę zabrać chwilę?

— Oczywiście.

— Pracujemy od jakiegoś czasu nad nowym projektem, ostatnio nastąpił przełom, a wraz z nim spore postępy. Z chęcią pokazałbym, jak wyśmienicie sobie radzimy, wszak miałem informować, gdy coś się będzie u nas działo.

— Kiedy mogłabym przyjechać?

— Choćby nawet teraz. Jestem naprawdę zafascynowany tym, co udało nam się osiągnąć, więc będę ogromnie szczęśliwy, mogąc o tym opowiedzieć.

— W takim razie proszę dać mi dwie godziny i zjawię się w Whinie.

— Czekam z niecierpliwością.

Krótko pożegnałam się z mężczyzną, a potem zakończyłam połączenie. Niekoniecznie byłam w nastroju na wizytę na farmie i spotkanie z White'em, ale dla dobra sprawy postanowiłam się tam pofatygować. W końcu zmarnowałam kupę pieniędzy po to, żeby w końcu wyciągnąć jakieś brudy na to miejsce, a potem raz na zawsze je zlikwidować. Mimo że ostatnio moje relacje z Kaidenem oraz Joy wyglądały nieciekawie, wciąż pamiętałam, jaką obietnicę złożyłam. Zamierzałam dotrzymać słowa.

Podniosłam się z łóżka, otworzyłam drzwi od szafy i spojrzałam po jej zawartości. Pomięte ubrania, które miałam na sobie, wypadało zmienić, a mi jak zwykle nie przychodziło do głowy na co. Ostatecznie wbiłam się w ciemne spodnie oraz satynową bluzkę z ozdobnymi rękawami. Prezentowałam się niezbyt elegancko, ale na tyle schludnie, by nie budzić obrzydzenia wśród bogaczy, którzy mogą przypadkiem spotkać mnie gdzieś po drodze.

Po cichu wymknęłam się z pokoju, następnie również z domu i wsiadłam do samochodu, po który zadzwoniłam chwilę wcześniej. Przywitałam się z szoferem, który jak zwykle odpowiedział mi jedynie skinieniem głowy, po czym usadowiłam się wygodnie na skórzanej kanapie z tyłu. Cała droga minęła w milczeniu. Pogrążyłam się głęboko we własnych myślach, analizując to, co wydarzyło się w ostatnim czasie.

Od tej felernej akcji ratunkowej minęło tak niewiele czasu, a w moim życiu nastąpiło tak wiele zawirowań. Nie sądziłam, że w tym wszystkim uda mi się przypadkowo odnaleźć miłość, ale wcale na to nie narzekałam. Connor wydawał się wspaniały, czuły i tak bardzo się starał, żeby tylko mnie uszczęśliwić. Żałowałam jedynie, że bliskie mi osoby nie potrafiły zaakceptować go u mojego boku. Dobijający był też fakt, że wciąż musiałam się chować za maską Allisson Walker. Chciałam wykrzyczeć światu, że to jeden wielki fałsz. Marzyłam, by móc wprost powiedzieć Jestem Gertie, ale musiałam cierpliwie z tym czekać na odpowiednią chwilę, a nie wiedziałam, kiedy ona nadejdzie.

Pod kołami samochodu zachrzęścił żwir, wyrywając mnie z rozmyślań. Lekko zdezorientowana rozejrzałam się na boki, by stwierdzić, że znalazłam się u celu podróży. Cicho podziękowałam kierowcy za bezpieczną jazdę, po czym wysiadłam na zewnątrz i ruszyłam w stronę dobrze znanego mi budynku. W drodze do gabinetu White'a zgubiłam się w labiryncie korytarzy, klucząc między nimi o wiele dłużej, niż bym chciała, ale ostatecznie znalazłam się pod odpowiednimi drzwiami. Zapukałam, a gdy usłyszałam pozwolenie, niechętnie wślizgnęłam się do środka, uprzednio pamiętając, żeby na twarz przywołać ten znienawidzony sztuczny uśmiech.

Gdy podniosłam wzrok, w pierwszym momencie trochę przyhamowałam. Dyrektor farmy siedział w fotelu, a na jego kolanach wdzięczyła się jakaś dziewczyna. Oboje wyglądali na kompletnie nieskrępowanych całą sytuacją, w przeciwieństwie do mnie. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i wskazał dłonią krzesło po drugiej stronie biurka.

— Dzień dobry, panienko Walker. Dziękuję za szybkie przybycie. — Uśmiechnął się do mnie, a potem zwrócił się do brunetki — Obiekcie 599982, możesz odejść.

Po chwili zostaliśmy tylko we dwójkę.

— Nie wiedziałam, że korzysta pan ze swoich podopiecznych również w ten sposób — udałam zaskoczoną.

W głębi duszy wcale nie byłam tym zdziwiona. Odkąd pamiętam, po farmie niosły się plotki, że White bierze co ładniejsze za swoje kochanki. Choć prawda była taka, że to one z własnej woli lgnęły do niego w nadziei, że staną się kimś ważnym i uniknie je ten paskudny wyrok wiszący nad każdym mieszkańcem tego okropnego miejsca.

Pamiętam Hariette — rudowłosą piękność, jedną z najmilszych osób, które przyszło mi tu spotkać. Okropnie bała się śmierci, więc wbrew swojej naturze postanowiła zaskarbić sobie sympatię miejscowego tyrana. Na co dzień spokojna, niewinna, z twarzą schowaną w długich lokach dziewczyna zmieniła się w wyuzdaną, prowokującą i na pozór pewną siebie. Wydawało jej się, że osiągnęła cel, że uwiodła White'a. Myślała, że jest bezpieczna, ale pewnego dnia po prostu zniknęła. Wszystkie takie jak ona po jakimś czasie po prostu wyparowały.

— Trzeba cieszyć się tym, co los nam dał. — Głos mężczyzny przywrócił mnie do rzeczywistości.

— Nie boi się pan, że któraś z kochanek wyciągnie na światło dzienne pana niekompetencje? — zapytałam obojętnie, przyglądając się swoim elegancko pomalowanym paznokciom.

— Panienko Walker, nie mógłbym dopuścić do takich sytuacji. Zapobiegam im zawczasu.

— Wycina pan dziewczynom języki? — Prychnęłam lekceważąco.

— Nie. Pozbywam się ich.

Przeszedł mnie niepokojąco zimny dreszcz. Czyżby je zabijał? Czy urocza Hariette również skończyła w piachu, choć robiła wszystko, by do tego nie dopuścić?

— Co pan przez to rozumie? — Mimo własnych oporów pochyliłam się do przodu, opierając podbródek na dłoniach.

— Sprzedaję je. Skoro sprawdziły się jako kochanki, ktoś jeszcze może się nimi nacieszyć. Trafiają do burdeli w całym mieście lub do prywatnych kupców. Zależy, kto się zgłosi. Tam nikt im nie uwierzy w cokolwiek, czego by nie powiedziały, bo dla tych wszystkich dzianych facetów to tylko zwykłe dziwki.

— Cóż — odparłam speszona — przynajmniej mogą żyć ze wszystkimi organami wewnętrznymi i kompletem palców.

— Niekoniecznie, panienko Walker. — White uśmiechnął się tajemniczo. — Niektórzy oddają zużyte zabawki. Z chęcią przyjmuję takie dziewczyny z powrotem, bo można jeszcze coś z nich wyciąć. Niektórzy jednak zbyt się przywiązują i niekiedy zakochują się w obiektach, po czym wyrabiają im tożsamość. Jeden z moich klientów poślubił niejaką Hariette, którą zakupił u mnie, będąc przejazdem w mieście. Nie mnie w to wnikać, ale pamiętam, że miała całkiem ładną skórę. W sam raz do przeszczepu...

Nie mogłam uwierzyć, że ten człowiek był aż tak bardzo obojętny na ludzką krzywdę. Wszędzie widział tylko części ciała, które mógł sprzedać. Ale wspomniał o Hariette. Jeśli to wszystko prawda, istniała szansa, że udało jej się zakosztować szczęśliwego życia. O ile człowiek, który ją kupił, to nie jakiś szurnięty zboczeniec.

— Widzę, że potrafi pan zrobić użytek ze wszystkiego — rzuciłam żartobliwie, choć wcale nie było mi do śmiechu.

— Oczywiście. Trzeba umieć zarządzać biznesem tak, żeby generował jak największe zyski.

— Coś o tym wiem. — Zmusiłam się do uśmiechu. — A teraz chciałabym usłyszeć o tym nowym projekcie.

— Dobrze, ale w tym celu musimy przejść się kawałek.

— Dokąd?

— Do sektora dla dzieci.

Przełknęłam z trudem ślinę. Nie wchodziłam tam, odkąd przydzielili mnie do domku, w którym mieszkałam do czasu operacji.

Mimo nieprzyjemnego ucisku w żołądku posłusznie ruszyłam za White'em. Mężczyzna cały czas szedł wyprostowany, dumny, tak jakby był przekonany o genialności tego, co mi zaraz pokaże. Przemierzając alejki między budynkami mieszkalnymi, spuściłam wzrok na buty z nadzieją, że długie włosy zasłonią moją twarz przed wzrokiem ludzi, którzy mogliby ją skojarzyć. Niektórych osób naprawdę nie chciałabym spotkać.

— To tutaj.

Dyrektor gwałtownie zatrzymał się, a ja prawie wpadłam na jego plecy. Weszliśmy do środka, gdzie ukazały mi się dziesiątki drzwi prowadzących do odpowiednich sektorów. W mojej pamięci utkwiły sale ponumerowane adekwatnie do wieku mieszkających tam dzieci, ale od tego czasu to miejsce najwyraźniej musiało przejść remont. Zniknęły cyfry, zastąpiono je kolorowymi paskami. Podeszliśmy do tych z niebieską kreską. White nacisnął klamkę, a w naszą stronę skierowały się setki spojrzeń. Gdy byłam mała, ilość osób w sektorze wahała się między sto pięćdziesiąt a dwieście, a teraz widziałam ich przynajmniej dwukrotnie więcej. Życie w takim ścisku jawiło się jako wyjątkowo okropne.

Przesunęłam wzrokiem po wszystkich zebranych. W większości wydawali się nieśmiali i nieufni, jak ja przed laty. Tylko garstka z nich sprawiała wrażenie odważnych. To właśnie ci patrzyli na nas z pogardą, jakby wiedzieli, kto stał za tymi wszystkimi okropieństwami, których doświadczali każdego dnia.

— Co jest wyjątkowego w tych dzieciach? — zapytałam. — Skoro mówił mi pan o przełomie, to chciałabym go zobaczyć na własne oczy.

— No i właśnie go oglądamy. — Wzruszył ramionami.

— Nie widzę tu nic nadzwyczajnego — mruknęłam.

Mężczyzna parsknął z rozbawieniem.

— Na ile lat wyglądają te dzieci, panienko Walker?

— Gdzieś na — zmarszczyłam brwi — osiem? Może dziewięć.

— A mają cztery.

Otworzyłam szeroko oczy zszokowana jego słowami.

— Niemożliwe! Jakim cudem?

— Chcieliśmy, by obiekty szybciej dorastały do swoich docelowych rozmiarów. Większe zapotrzebowanie na przeszczepy mamy wśród osób w średnim wieku lub starszych, a organy dzieci mogą być niewystarczające. Zazwyczaj musimy czekać dwadzieścia lat, a to wydaje się bardzo nieopłacalne. Teraz skrócimy to o dziesięć, co pozwoli nam zaoszczędzić naprawdę duże pieniądze, które możemy zainwestować w kolejne projekty.

— Co zrobiliście, że wam się udało?

— Mieszaliśmy różne substancje, by stworzyć odpowiedni preparat, a gotową mieszankę dodawaliśmy do sztucznych macic, w których hodowaliśmy płody. Niestety nie od razu trafiliśmy w punkt i część obiektów obumarła. W końcu jednak nastąpił przełom.

— Po czym to wydedukowaliście?

— Po tym, że czteromiesięczny płód był prawie gotowy do wyciągnięcia z maszyny.

— Niesamowite. — Otworzyłam usta ze zdziwienia.

— W tamtym momencie moja reakcja wyglądała bardzo podobnie. Gdy coś się nareszcie udaje, zawsze towarzyszy temu szok i niedowierzanie.

— Takie przedsięwzięcie na pewno było bardzo pracochłonne.

— To wiele lat ciężkiej pracy. Od dawna próbowaliśmy za pomocą różnych preparatów uzyskać odpowiedni efekt. Wszystkie obecne tu obiekty przeszły badania, które szczęśliwie potwierdziły, że przyspieszony wzrost nie wpływa na zdrowie. Nie pojawiły się żadne choroby, oprócz jednego przypadku, ale tam mogły zadziałać też inne czynniki.

— Co jest nie tak z tym jednym obiektem? — zapytałam od niechcenia, choć w głębi duszy aż paliła mnie ciekawość.

— Proszę za mną.

White poprowadził mnie przez salę, a gdy dotarliśmy do dzieci, te rozstąpiły się przed nami, tworząc wielki korytarz tak, jakby wiedziały, dokąd chcieliśmy dotrzeć. Tylko niewielka grupka stała w kręgu odwrócona do nas plecami. Dobiegały stamtąd krzyki i panowało ogólne poruszanie. Miałam wrażenie, że słyszałam również ciche pochlipywanie. Żyłka na czole dyrektora drgnęła niebezpiecznie. Chyba nie był zadowolony z zachowania swoich wychowanków w obecności ważnego gościa. Położył dłoń na ramieniu jednego z chłopców, a wtedy wszyscy jak jeden mąż odskoczyli spłoszeni i w panice rozbiegli się po całej sali. Została tam jedynie jedna dziewczynka. Skulona pod ścianą płakała cicho, nie zwracając uwagi na to, że ktoś do niej podszedł.

— Oto nasza anomalia — rzucił obojętnie White. — Jak widać, inne obiekty jej nie tolerują.

Na dźwięk głosu mężczyzny uniosła głowę. Zobaczyłam wtedy jej zaczerwienione oczy, wykrzywione w grymasie usta oraz plamę na skórze, która ciągnęła się od szyi aż do policzka. Zapewne to ta ostatnia rzecz sprawiła, że inni postanowili zrobić sobie z niej ofiarę.

— Co jej dolega?

— To bielactwo. Skóry niestety nie wykorzystamy na przeszczep, ale z organami wszystko w porządku. Jednak ludzie mogą traktować te części jako produkt drugiej kategorii, a to oznacza, że muszę karmić coś, na czym zbyt wiele nie zarobię.

— Kupię ją — wypaliłam bez zastanowienia.

— Po co ona panience? — White spojrzał na mnie podejrzliwie.

Na chwilę zdębiałam. Przecież bogaczom nie robiło się żal innych, więc moje zachowanie mogło wydawać się co najmniej dziwne. Przez chwilę gorączkowo szukałam w głowie jakiegoś rozwiązania, aż w końcu wpadłam na pomysł.

— Skoro sprzedaż na przeszczepy będzie dla pana nieopłacalna, to mogłabym z niej sobie zrobić przykładowo sprzątaczkę. Dom jest wielki, a pracownicy wymuszają coraz większe stawki. Ona nie zna cen, a i zamknięta w willi nigdy ich nie pozna.

— A koszty utrzymania?

— Mała klitka z materacem i jeden posiłek dziennie za wysprzątany cały budynek, to raczej nie jest dla mnie duża strata pieniędzy. — Wzruszyłam ramionami.

Dyrektor przez chwilę milczał, ale potem powoli pokiwał głową.

— Zgoda. I tak nie miałbym z niej pożytku, to niech chociaż mi nie wadzi.

***

Niespełna godzinę później wyszłam z farmy wraz z dzieckiem, odpowiednimi umowami i uboższa o naprawdę duże pieniądze. Gdy odeszłyśmy na tyle daleko, że nikt nas nie widział, przykucnęłam, żeby spojrzeć dziewczynce w oczy. Wyglądała na przerażoną i zdezorientowaną. Cały czas się kuliła, wpatrzona w swoje buty.

— Hej, spokojnie — zaczęłam. — To, co mówiłam przy tamtym panu, to były kłamstwa. Nie zamierzam ci zrobić żadnej krzywdy. Obiecuję ci, że rozpoczniesz nowe, szczęśliwe życie. Jak na ciebie wołają?

— Paskuda albo brzydula — wydukała cicho.

— Nie masz żadnego imienia?

— Nie.

Zrobiło mi się jej okropnie żal. Pamiętałam, jak w dzieciństwie Joy była szykanowana przez innych tylko dlatego, że miała cztery lata, a nie pięć jak pozostali na sektorze. Wtedy to ja wzięłam sprawy w swoje ręce i jakoś przebrnęłyśmy przez te wszystkie lata we względnym spokoju. Ta dziewczynka nie miała jednak tyle szczęścia.

— A jest jakieś imię, które szczególnie ci się podoba?

— Nie wiem, jakie imiona istnieją. Nie bardzo słyszałam jakiekolwiek. Zwracają się do wszystkich numerami.

— No dobrze, to za chwilę coś wymyślimy.

Akurat w tym momencie podjechał kierowca. Nie pytał o nic, widząc mnie z dzieckiem, i bez protestów zawiózł mnie do centrum miasta. Nie do końca wiedziałam, gdzie się udać, by załatwić dla małej takie dokumenty, jakie dostała Joy, ale gdy popytałam w paru miejscach oraz rzuciłam odpowiednim nazwiskiem, udało mi się trafić we właściwe miejsce. Wystarczyło pokazać dostatecznie wielką ilość banknotów i wkrótce nie miałam u swojego boku „paskudy" a Shelly Woodward.

Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że w zasadzie nie wiedziałam, co zrobić z tym dzieckiem. Nigdy nie chciałam bawić się w matkę, a moje napięte relacje z Joy wykluczały opcję, że to ona zajęłaby się dziewczynką. Potrzebowałam kogoś, kto poświęci wiele czasu na opiekę i sprawi, że Shelly nie będzie czuła się samotna. Nie miałam zbyt wiele opcji, więc wykręciłam numer do jedynej osoby, która mogłaby mi pomóc.

— Halo? — odezwał się ciepły głos.

— Yvette, tu Allisson. Miałabym dla ciebie dodatkową pracę. Naprawdę dobrze płatną


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro