Rozdział 1
Leo
Patrzyłem w lustro biorąc głęboki oddech, gotowy na rozmowę która miała odmienić całe moje życie.
Jak na dwudziestolatka wiele widziałem i wiele musiałem zrobić - w naszym świecie chłopcy z reguły dorastają aż nazbyt szybko, więc dokładnie pamiętałem dzień w którym przestałem być dzieckiem – dzień w którym ojciec zabrał mnie na pierwsze przesłuchanie i kazał oglądać wszystko z najmniejszymi szczegółami.
Właśnie wtedy to co do tej pory było jedynie ciężką do uzmysłowienia zapowiedzią przyszłości, stało się rzeczywistością od której nie miałem szansy uciec. Uświadomiłem sobie wówczas w czym przyjdzie mi uczestniczyć - ile krwi będę zmuszony przelać i ile bólu będę musiał zadać…
Niektórych chłopców to ekscytowało, przemoc i sadyzm podsycały krążące w ich umysłach żądze – ale ja nie byłem jednym z nich. Nie dostrzegałem w sobie zamiłowania do okrucieństwa i choć wiele osób stwierdziłoby zapewne że to przecież dobrze, odpowiedziałbym im – „nie w moim świecie”.
Jednak mimo szczerej niechęci do odbywania tego typu praktyk, potrafiłem zmusić się do nich okazując przy tym zimną krew, a czasami wręcz – kiedy właśnie tego ode mnie wymagano – nieskrywany entuzjazm. To zaskakujące do czego zdolny jest człowiek, gdy od jego zachowania zależy życie tych których kocha, lub jego być albo nie być – zabijesz, lub zostaniesz zabity, będziesz torturował, lub oni będą torturowali ciebie, albo co gorsza - kogoś kto jest ci bliski. Wówczas zrozumiałem również, że będę musiał robić to każdego pieprzonego dnia do końca życia.
Właśnie wtedy pierwszy raz pogrzebałem swoją przyszłość.
Dzisiaj zamierzałem pogrzebać ją po raz kolejny, tym razem z własnej, choć nie do końca niewymuszonej woli.
Nigdy nie prosiłem się o to aby być dziedzicem Gabriela Castarisa – mafijnego bossa rządzącego Zachodnim Wybrzeżem Stanów pod skrzydłami samej Castasilii zrzeszającej większość gangów w całej Ameryce Północnej. Mój ojciec dowodził żelazną ręką, a każdy kto chciał prowadzić na naszym terenie jakiekolwiek nielegalne interesy musiał wyznać wierność i poddanie właśnie jemu. Wszyscy szefowie rządzący pozostałą częścią Stanów byli mocno zaprzyjaźnieni i oddani „Wspólnej Sprawie” wyznając zasadę – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Dzięki temu ten kto przestrzegał reguł był chronionym Starym Prawem, a okazywanie mu szacunku i posłuszeństwa było priorytetem, wymuszanym krwawą, nieprzerwaną od lat tradycją naszego rodu.
Urodziłem się w tym dziwnym, chorym świecie nie potrafiąc sobie wyobrazić tego, że inne dzieci mają od tak po prostu zwyczajne życie – nie muszą trzymać na barkach tak ogromnej odpowiedzialności i krwawego, obrzydliwego w moich oczach brzemienia.
Tacy jak ja nie mieli prawa wyboru. Z racji pochodzenia - a nie woli - byłem zmuszony brać udział w tym przesiąkniętym okrucieństwem i brakiem moralności procederze, narzucającym mi brak sumienia – które wciąż miałem, i konkretny styl życia – który uważałem za swoje największe przekleństwo.
Jednak w tym całym bałaganie, ktoś ofiarował mi coś bezcennego - moją bliźniaczkę – Livię.
Właśnie dlatego musiałem zrobić to co zamierzałem, mimo że zamieniało to moje marzenia w nic nieznaczące mrzonki i kpiło z moich nadziei oraz pragnień.
Zdawałem sobie sprawę z tego że moje życie „zawodowe” będzie potworne, ale liczyłem na zwyczajny dom i stworzenie normalnego związku – coś co pomoże mi zachować resztki moralności i zakosztować odrobiny uczucia.
No cóż, jak widać się przeliczyłem.
Wiedziałem, że Cindy nigdy nie wybaczy mi mojej decyzji. Być może ja sam również nigdy sobie jej nie wybaczę. Ale wiedziałem też, że jeśli oddam Livię tym ludziom umrę z bólu i wyrzutów sumienia. Musiałem spróbować wszystkiego, aby ją uratować i byłem gotowy na wszystko.
- W porządku, braciszku? – jej drobne, blade dłonie wylądowały na mojej klatce piersiowej, a po chwili obok mojego odbicia w lustrze pojawiła się jej śliczna twarz. Uśmiechała się delikatnie, jakby chciała mnie pocieszyć i wydawała się być pogodzona ze swoim losem. Ja jednak nie zamierzałem się z nim godzić.
- Nic nie jest w porządku, Livie – spojrzałem w jej oczy tak podobne do moich. Mieliśmy niemal takie same tęczówki – choć moje były nieco ciemniejsze, ponad to długie, ciemne rzęsy, takie same ciemnokasztanowe włosy i pełne usta. Co prawda byliśmy bliźniętami, ale mimo wszystko jak na chłopaka i dziewczynę łączyło nas naprawdę duże podobieństwo.
Czułem jakbym urodził się po to aby chronić moją siostrę przed całym okrucieństwem tego świata i zamierzałem się tego trzymać.
- Nie zadręczaj się – Livia pocałowała moje ramię i odsunęła się odrobinę – Cieszy mnie, że przynajmniej ty weźmiesz ślub z miłości - uśmiechnęła się promiennie jakby to, że ojciec postanowił sprzedać ją temu rosyjskiemu pojebowi wcale nie było naszym najgorszym koszmarem – Tata podobno ma ogłosić wasze zaręczyny na najbliższym bankiecie. Czy to nie cudownie?
Zamknąłem oczy kręcąc głową.
- Jeszcze nie. Jestem za młody, nie muszę się spieszyć…
Kolejna niedorzeczność naszego świata – aranżowane małżeństwa, będące podstawową zasadą i absolutnym wymogiem.
Kto sprzeda córkę temu kto da więcej? Kto będzie najlepszym rozwiązaniem na zawarcie przydatnego sojuszu? Który syn ma ożenić się z dziedziczką najbardziej wpływowego bossa, lub która ma zostać oddana na pożarcie bestiom, aby zacieśnić więzy „braterstwa”?
Moja Livia.
Moja Livia miała być oddana najbardziej brutalnej rodzinie o której kiedykolwiek słyszałem - a uzyskanie tego miana było nie lada wyczynem biorąc pod uwagę ilość popieprzonych sadystów których znałem.
Ale Castasilia szukała sojuszników w ciężkich czasach, a kto mógłby być doskonalszym rozwiązaniem niż Ildar Aristov – szef rosyjskiej „Braci”, człowiek przed którym drżała cała ciemna storna Rosji. Ojciec nie mógł być bardziej dumny z takiego sprzymierzeńca i ochoczo oddał Livię jego synowi z tak ogromną radością, że niemal się porzygałem widząc jego satysfakcję i entuzjazm.
Tak, Ildar miał syna - uchodzącego za największego potwora i bezlitosnego socjopatę – Antona Aristova.
Ale stary Aristov miał również córkę. Córkę, która miała być moją ostatnią nadzieją i największym koszmarem zarazem.
- Tak, ale przecież będziecie zaręczeni przez jakiś czas. Cindy dopiero za dwa lata osiągnie pełnoletność… - Livia nawijała beztrosko, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego co działo się w mojej głowie.
- I w razie czego dopiero wtedy się z nią zaręczę – uciąłem szybko, dodając w myślach, że dojdzie do tego tylko wtedy, gdy nie uda mi się wcielić mojego planu w życie i modliłem się aby tak się nie stało.
Nie żebym nie marzył o ślubie z Cindy - była moją przyjaciółką i śliczną, delikatną dziewczyną z łagodnym usposobieniem, a ja czułem że razem bylibyśmy naprawdę szczęśliwi. Pasowalibyśmy do siebie.
Byłaby dobrą matką dla moich dzieci, a ja szanowałbym ją i dbał o naszą rodzinę. Gdy wracałbym do domu po koszmarnej „pracy” czekałaby na mnie z miłym uśmiechem i ciepłym posiłkiem. Byłaby moją szansą na lepsze jutro, na zwykły, rodzinny dom – coś o czym skrycie marzyłem… Bardzo tego chciałem – dla siebie, dla moich przyszłych dzieci, ale… Livia była ważniejsza niż ja. Wiedziałem że sobie poradzę, zniosę wszystko aby ona była bezpieczna.
- Gdzie idziesz? – spytała moja siostra patrząc jak zakładam koszulę i zapinam guziki.
- Muszę coś załatwić – odpowiedziałem łagodnie i pocałowałem Livię w czoło – Niedługo wrócę – dodałem i wyszedłem z pokoju kierując się do gabinetu mojego ojca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro