Rozdział 9
Zeskakuję ze stołu na miękkie nogi.
— Jillian, dlaczego go nie pilnujesz? — warczy Hays. Niezbyt delikatnie poklepuje chłopca, który specjalnie ślini mu językiem marynarkę wydając przy tym dzikie odgłosy walki.
— Tatuś! — piszczy urocze maleństwo na rękach kobiety. Dziewczynka wtula się w matkę, a kobieta wyciąga przed siebie telefon.
— Ben, jak zrobisz mu dziurę w tym garniaku, to do końca wakacji nie będziesz miał limitu na lody! — wydziera się ktoś z aparatu komórkowego.
Jillian gniewnie mruży oczy.
— Uważaj, żebym ja ci go nie nałożyła — mruczy wściekle. — Każ swojemu synowi przestać, Sean. To nie kulturalne, zwłaszcza, że nie jesteśmy sami.
Kobieta przenosi obiektyw telefonu na mnie, więc automatycznie się prostuję. Dzieci również mnie zauważają.
— To nasza nowa ciocia, wujku? — pyta malec, który jedną ręką grzebie sobie w buzi.
— Nie — warczy Hays i odsuwa chłopca na odległość ręki. Spogląda na niego chłodno, ale ja dostrzegam, jak uważnie ogląda malca.
Ze swoją wiedzą wiem jedno: dzieci lepiej niż ktokolwiek wyczuwają emocje drugiej osoby. Jeśli więc Hays starał się być zimny i oschły, robił to tak nieudolnie, że na oko sześcioletnie dziecko, całkowicie nie czuło do niego respektu.
— A gdzie ten tetris?
— Jaki tetris? — pyta Jillian.
— Żaden. — Hays ucina temat. Siada na krześle, a chłopiec od razu wspina się na jego kolana. — Jillian, postaw z łaski swojej Sean'a i usiądź, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać.
Matka sadza swoją uroczą córeczkę na krawędzi stołu, a potem pochyla się i o miskę z cukierkami, opiera swój telefon. Na ekranie dostrzegam szczupłą, przystojną twarz bruneta, któremu po prostu dobrze patrzy z oczu.
— Nie mówiłeś, że kogoś masz. — mówi Sean z lekkim wyrzutem.
— To moja asystentka.
Sean spogląda na mnie zagadkowo.
— Nie miała przypadkiem ciemnych oczu?
— Przestańcie o niej mówić, jakby jej tu nie było — poucza ich Jillian.
Wyciąga do mnie rękę ponad stołem.
— Jillian Rugger. Siostra tego osła.
Dzieci chichoczą. Przełykam ślinę i dostrzegam, że Hays jedną dłonią trzyma dziewczynkę za łydkę, upewniając się, że nie spadnie. Zaś chłopiec na jego kolanach, tym razem zabrał się za gryzienie męskiego krawata.
— Saylor Adams, jego asystentka. — Chwytam jej dłoń i witamy się serdecznie, po czym kobieta siada przy stole.
— Gdzie mój poczęstunek? — pyta Jillian.
Oniemiała siadam przy stole, po części niedowierzając wszystkim dziwnościom.
Hays jednak nie jest ojcem uroczej gromadki, a już tymbardziej mężem Jillian. Dopiero teraz zauważam dużo bardziej oczywiste podobieństwo, niż kolor ich włosów. Kobieta ma charakterystyczny, aczkolwiek drobniejszy, nos typowy dla Hays'a. Oczy podobnej barwy i identyczne usta dopełniają werdykt mojego osądu.
— Spójrz na lewo, Jill — chłodno rozkazuje Hays. Kobieta posłusznie się odwraca, a jej oczom ukazują się rzędy starannie ułożonych kanapek, ciast i kilka różnych dań w pudełkach na wynos. — Częstuj się.
— Masz ciasteczko? — pyta Ben z owiniętą rączką w jego krawat. Starał się chyba do niego przywiązać.
— Jasne. — Hays sięga do kieszeni garnituru i wyciąga z niej ciastko w niebieskiej folii. — Kukurydziane, bez cukru, glutenu, srające zdrowiem ciastko, raz.
— Mogę już iść? — pyta Sean, o którym na chwilę zdążyłam już zapomnieć.
— Za grosz z ciebie pożytku! Pomęczyłbyś się chwilę z moim bratem. To twój małżeński obowiązek! — krzyczy Jillian, która już buszuje w sklepiku wrażeń smakowych w rogu sali.
Uśmiecham się, bo podoba mi się dynamika ich relacji. Oni sobie żartują, Hays jest o obładowany dziećmi, a one same w najlepsze zamieniły się w piranie: jedna żerowała na tekstyliach, druga na wysokowęglowodanowych wypiekach z budki pod budynkiem.
— Jill, mam swoje zdanie na ten temat. Chciałbym być tam teraz z wami, ale mam swoje obowiązki do wypełnienia.
— I chwala ci za to — mówi z pełną buzią, gdy wraca do stołu z opakowaniem sałatki z tuńczykiem. — Leć, leć. O swoje dzieci się nie martw, twój szwagier postara się ich nie udusić.
— Nie obiecuję — burczy Hays.
— Trzymajcie się tam. — Spogląda na mnie. — A ciebie miło poznać, nowa asystentko tego dupka. Mam nadzieję, że za miesiąc również będziesz pełniła te funkcje, to wtedy poznamy się osobiście. Gwendolyn! — zwraca się do córki. — Pamiętaj, że masz być grzeczna i mocno dokuczać tylko wujkowi, tak jak się umówiliśmy.
— I kupisz mi lalkę?
— Jasne.
Sean uśmiecha się perfidnie, gdy dziewczynka uroczo podnosi swój kciuk ku górze. Jakimś szóstym zmysłem czuję, że to obietnicą niezłych cyrków a mała Gwendolyn mogła pochwalić się bogatym repertuarem swoich możliwości.
— Gwennie, jeśli raz nie posłuchasz swojego ojca i będziesz dla mnie bardzo miła, kupię ci cały domek dla lalki, dwa samochody i cztery barbie.
Dziewczynka idzie na czworakach do swojego — chyba teraz ukochanego — wujka, który jawi jej się niczym El Dorado.
— Nie przekupuj mojego dziecka — jęczy niezadowolona Jill.
Hays pochyla się, aby bezpiecznie zgarnąć dziewczynkę na drugie kolano.
— To nie dawaj im złego przykładu i nie oczekuj, że za każdym razem gdy przyjedziecie, będzie na was czekał gotowy catering.
Kobieta prycha, a potem wyciąga wygodnie swoje nogi. Są tak długie, że prawie stykają się z moimi.
— Powiedz mi coś o sobie — zwraca się do mnie. Przechyla głowę i mierzy mnie oceniającym spojrzeniem. — Chcesz z nim pracować?
— Z Hays'em? — dopytuję głupio, a jej niemal oczy nie wychodzą z orbit.
— Nie powiedziałeś jej jak masz na imię? — Kopie go stopą pod stołem. — Jej?!
Jej?
Czym niby różnię się od statystycznego pracownika, z którym Hays nie utrzymuje żadnych koleżeńskich relacji?
— Kur... — Jill rzuca mu takie spojrzenie, że mnie mrozi, a obrywam jedynie rykoszetem. — turalnie zachowuję odpowiedni dystans pomiędzy swoimi pracownikami.
— Nie płacisz mi. Daj mi odpowiedzieć na pytanie twojej siostry, żeby zachować te pozory kultury — utrzymuję bardzo miły ton, aby nie wystraszyć dzieci wrogością, która często między nami panuje.
— Brawo — gratuluje mi jego siostra. — To co sądzisz o moim bracie?
W jej spojrzeniu widzę ciekawość pomieszaną z rzuconym mi wyzwaniem. Ta iskierka błyszczy w jej oku tak bardzo, że nawet dzieci w ogólnej ciszy przysłuchują się naszej wymianie zdań.
Hays za to wygląda na równie ciekawego co ona. Jego twarz nie jest wygięta w naturalnym grymasie pogardy. Jest jedynie zrelaksowana. Muszę przyznać, że do twarzy mu z obojgiem dzieci. Wygląda, jakby był gotów zrobić wszystko, aby chronić je przed złem — może nie koniecznie okazując to wprost, ale jako wynik długiego równania.
— Jako pracodawca jest wymagającym, sumiennym szefem. Jako człowiek mógłby brać przykład z twoich dzieci. Odrobina luzu nie zaszkodziłaby jego reputacji.
Jillian uśmiecha się uroczo.
— Jesteś zbyt dobrze wychowana — oznajmia. — Jeśli się utrzymasz, dopilnuję, aby mój mąż udzielił ci kilku lekcji o kulturalnym obgadywaniu tego rudzielca w obecności dzieci.
— Będą jeszcze jakieś dzieci? — pyta Ben.
Jego matka odwraca się w jego kierunku i mówi:
— No pewnie. Wujek z pewnością kiedyś będzie miał dzieci. Musi tylko znaleźć sobie odpowiednią ciocię, która wytrzyma z jego bzdurnymi poglądami.
Prostuję się. To brzmi ciekawie. Od razu zastanawiam się, jak mogę wyciągnąć z niej coś więcej.
Hays czerwieni się, ale nie komentuje słów siostry.
— Na pewno będzie dobrym człowiekiem — rzucam, bardziej do siebie niż do kogoś konkretnie.
— Chcesz powiedzieć, że będąc w związku z Hays'em — bardzo mocno akcentuje — będzie zasługiwała na niebowstąpienie?
Albo na piekło, za mord w afekcie.
— Nie — śmieję się szczerze, czym sama jestem zdziwiona. — Miałam na myśli gust twojego brata. Poznałam jedną z jego dziewczyn i muszę przyznać, że zaimponowało mi to, że pokochał naturalną, nieingerującą w urodę kobietę. — Gdy tylko kończę wypowiadać zdanie, wiem, że coś się zmieniło.
Cisza jaka następuje, jest ciszą z rodzaju tych, które poprzedzają kulminacyjne zdarzenie. Czuję się niezręcznie, więc sięgam po segregator i otwieram go na losowej stronie.
— Kolorki! — piszczy mała Gwennie. Wyciąga swoje drobne rączki i próbuje dosięgnąć segregatora, więc od razu przesuwam go w jej kierunku. — Mogę?
— No pewnie. — Hays przewraca kartki pełne czekających na zapełnienie kolorowanek. — Konik czy księżniczka?
Mała chichocze, gdy oddech Hays'a owiewa jej kark i rozdmuchuje włosy. Roztańcował brązowe włosy, aby posłuchać uroczego, beztroskiego śmiechu tego dziecka.
Nagle dźwiganie tych segregatorów wydaje mi się dużo mniej wyzyskującą pracą. Ile czasu spędził na szukaniu i drukowaniu tych kolorowanek?
— A dla mnie coś masz, wujek? — dopytuje Ben, który z równym zainteresowaniem śledzi kolorowanki, które kolejno przewraca jego siostra.
— Saylor — mówi. — Podaj zielony.
Próbuję udawać niezaskoczoną faktem, że zwrócił się do mnie po imieniu i podaję mu to, o co prosi. Chłopiec zagląda do środka i również się śmieje.
— Mama, kto najbardziej lubi pić colę?
— Kolarz — odpowiada beznamiętnie Hays.
Ben opiera głowę o jego pierś i zadzierając głowę do góry, pokazuje mu język. Zaraz potem gimnastykuje się starając dalej czytać wydrukowane żarty, ale w taki sposób, aby Hays ich nie widział.
— Czasem nie wiem, który z was zachowuje się bardziej dziecinnie — mruczy Jillian.
Hays rzuca jej przelotne spojrzenie, a ja widzę, jak stara się nie roześmiać, gdy Ben przez małą szparę w rozchylonym segregatorze próbuje przeczytać kolejny żart.
To takie dziwne. Widzieć szczęśliwego Hays'a to jedno, ale znać powody jego radości jest drugim, oddzielnym promyczkiem, który rzuca na niego inne światło.
Jillian ponownie rusza do stołu z cateringiem, chwyta w dłoń kanapkę i po okrążeniu stołu, zajmuje miejsce tuż obok mnie.
— Gdzie kolorówki? — pyta uroczo Gwennie.
— Proszę. — Hays wyjmuje z kieszeni ołówki o różnym stopniu twardości. — Możesz je pocieniować.
— To będzie zielony, a to czerowny — mówi dziewczynka na oba szare ołówki.
— Mnie bardziej wyglądają na ołówkowy i ołówek — odpowiada jej Hays.
— Ja wiem lepiej!
— Nie wiesz, bo nie zarabiasz jeszcze na kredki.
— Zarabiam.
— Wyłudzanie cukierków na ładny uśmiech, nie jest zarabianiem, Gwendolyn. Zresztą jeśli będziesz już kiedyś kupować sobie kredki, to zrozumiesz, że posiadanie farbowanych ołówków jest bezsensowne. Zrozumieć szarą sztukę i nadać jej własny koloryt jest o wiele bardziej kształtujące, niż podążanie za ustaloną przez artystę interpretacją kolorów.
— Dlatego mała artystka wytłumaczyła ci, że koloruje na zielono i czerwono, bo ty w tych ołówkach widzisz samą czerń — mówię. — Nadała im koloryt, o którym przed chiwlą wspomniałeś.
Dzieci chyba nie do końca rozumieją co powiedziałam, ale buczą z uznaniem.
— Nie zwracajcie uwagi na ciocię Adams. Nie wie co mówi.
— Ależ wiem — burzę się. — Chcesz, żeby dzieci uczyły się wyrabiania własnych osądach i interpretacji tego, co już zostało stworzone, własnymi przemyśleniami, a nie takimi, jakie z góry zostały ustalone.
— Więc mój zielony może być niebieski? — pyta Gwendolyn, która obraca w dłoni szary ołówek.
— Dla kogoś innego: tak — odpowiada jej Hays. — Nikomu nie można narzucać swojej wizji, Gwennie. Jeśli ty chcesz, żeby ten ołówek był zielonym, to takim jest. Jeśli ja będę chciał widzieć w nim żółty, to go w nim zobaczę.
— Lubię fioletowy — odpowiada.
— A ty, Adams? Jaki kolor jest twoim ulubionym? — pyta, uważnie śledząc mnie wzrokiem.
— Różowy — mówię, bez cienia zwłoki.
Jillian klepie mnie przyjaźnie po ramieniu.
— Nie chcesz nic zjeść? Mój brat zamówił taką ilość, że...
— Zjedz coś, Adams. — Komunikat Hays'a jest krótki, bo jego uwaga skupia się na dzieciach, które siedzą mu na kolanach. Lewą ręką trzyma Gweenie, która usilnie stara się wydrzeć ołówkiem dziurę w kartce, a roześmianemu Benowi urządza rodeo.
Doskonale wiem, że dzieci potrzebują sporo uwagi, aby szczerze się nie nudzić. Uśmiecham się, gdy widzę, jak Hays dzielnie poświęca im swój czas.
— Oprowadzisz mnie potem po firmie?
Przez chwilę myślę, że Jill powiedziała to do swojego brata, ale jej pytające spojrzenie spoczywa na mnie.
— No... dobrze.
*
Jillian zamyka za sobą drzwi, a ja rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, czym można wyczyścić szklaną powierzchnię.
— Zostaw. Tamte markery zmyję za pomocą nawilżanej chusteczki — mówi, chwytając się metalowego regału.
— Mam nadzieję, że zaciągnęłaś mnie do tego magazynku biurowego w jakimś konkretnym celu — mówię zaczepnie.
— To zależy — mruczy zadowolona.
— Od? — ciągnę ją za język.
— Od tego, czy zamierzasz wyprać teraz tu tę kieckę.
Spoglądam na niewielkie ślady po kolorowych markerach, które zostawiła na mnie umorusana Gwennie.
Kobieta parska śmiechem.
— No jeśli tylko chcesz ją przeprać z moim bratem, to dam wam spokój i zabiorę dzieci na spacer — kontynuuje.
Równomiernie się rumienię. Nerwowym ruchem zakładam jasne włosy za ucho i uciekam od niej spojrzeniem.
Zauważyła.
— To aż tak widoczne?
— Że pożerałaś go zafascynowanym wzrokiem?
— Nigdy nie sądziłam, że jest taki opiekuńczy w stosunku do dzieci. To ujmujące.
Jillian bębni palcami o kartonowy pojemnik z niebieskimi długopisami.
— Jest taki, ale tylko w obecności najbliższej rodziny. Nie pozwoliłby sobie na tyle luzu, gdyby w pomieszczeniu był ktoś obcy. — Pstryka palcami, a ja przyciągnięta tym dźwiękiem, ponownie na nią patrzę. — Co doprowadza nas do pytania zasadniczego. Kim dla niego jesteś?
— Nikim — odpieram zgodnie z prawdą.
Jillian wzdycha.
— Przytuliłabym was oboje, bo to tak smutne, że niemal tragiczne.
Zaplatam swoje dłonie w geście odgrodzenia się od tego wszystkiego, o czym mówi,
— Będziesz twierdzić, że między nami jest niezaprzeczalna chemia i jak to oboje nie możemy oderwać od siebie wzroku? A potem zaplanujesz nasz ślub, mieszkanie i dzieci? — Brzmię trochę wyzywająco, ale kobieta nie obraża się na mnie. Jedynie lekko się uśmiecha.
Sunę wzrokiem po jej ubraniu. Wygodne lniane spodnie w pastelowym odcieniu żółci i lekki biały t-shirt ładnie leżą na kobiecej, krągłej sylwetce. Jej żywa twarz niemal błyszczy od emocji.
— Saylor, mogę obiecać ci jedno. Nigdy nie będę oceniać waszej relacji, o ile przyznasz, że coś między wami istnieje.
— Istnieje. — Przysiadam na schodku drabinki biurowej. — Praca i obowiązki.
—Podobno ci nie płaci.
Uśmiecham się kącikiem oczu. Jillian przyłożyła dużą uwagę do każdego z moich słów, skoro wyłapała chociażby ten szczegół. Lekko kiwa głową.
— O, tak. Ty chcesz dowiedzieć się czegoś ode mnie, a ja czegoś o tobie. Obie chcemy dla niego dobrze.
Cholera. Nie do końca.
Mina mi rzednie. Jeszcze raz lustruję wzrokiem tę rodzinną kobietę, która dba o swoich bliskich. Jillian nie ma pojęcia, że przyszłam do jej brata z nieczystymi intencjami.
Tylko, czy wszystko co ode mnie usłyszy na pewno pozostanie między nami?
Wątpię.
Przecież dba o bliskich.
Ja do nich nie należę.
Jednak w jej postawie oraz życzliwym usposobieniu dostrzegam wytrych, który usilnie wymusza na mnie chęć przyznania się do prawdy.
To niebezpieczne...
— Jestem tylko jego asystentką. — Chwytam płyn do czyszczenia szyb wraz ze ścierką i podnoszę się. — To, że czasem sobie dogryzamy, nie znaczy, że między nami coś jest. A już z pewnością nie myl ciepłych uczuć z dostrzeżeniem u niego ludzkich odruchów.
Staję obok niej, chcąc już wreszcie wyjść z ciasnego magazynku.
— On nie wykona pierwszego ruchu.
— Słucham?
Jill odrywa się od metalowego regału.
— Będzie szukał w tobie czegokolwiek fałszywego i nie łudź się, on zawsze coś znajdzie.
— Jillian — ostrzej wymawiam jej imię — nigdy nie twierdziłam, że jestem krystaliczna.
— Ależ on doskonale wie, że nikt taki nie jest. W tym właśnie tkwi problem, Saylor. Mój brat szuka najmniejszej skazy, aby mieć pretekst do zamknięcia w sobie uczuć. Łowi negatywne cechy i dopisuje im wyolbrzymione znaczenie, aby mieć furtkę do ucięcia znajomości, gdy zaczyna coś czuć.
O, cholera.
Patrzę na nią w zdumieniu.
To jest ta cała jego wielka tajemnica? Hays był oschły, bo dostrzegał u ludzi jedynie wady? Ale w takim razie, co z jego skazami? Na pewno miał jakieś. Jeśli więc skupiał się na czyichś i przez nie odcinał się od ludzi, czy znaczyło to, że siebie nienawidził również?
Czy po prostu jest hipokrytą?
— Mój brat nie jest tak czarnym charakterem, na jaki się kreuje — kontynuuje Jillian. — Lubi jednak zadręczać się tym, co dla większości ludzi jest na porządku dziennym.
— Nie rozumiem — przyznaję zgodnie z prawdą.
Kobieta dotyka mojego ramienia.
— Dlatego, jeśli cokolwiek do niego czujesz, to zawalcz o to. Nie daj mu się odsunąć. Zajrzyj głębiej niż to co widzisz powierzchownie. To dobry człowiek. Lepszy niż powinien być. — Ostatnie słowa brzmią z dziwną melancholijnością.
— Jill, chyba mnie z kimś mylisz. Nie żywię do niego żadnych romantycznych uczuć.
— W to nie wątpię — przyznaje ze smutnym uśmiechem. — Jeśli jednak tak się stanie, zamierzam zapewnić ci drobną przewagę.
— Przewagę? — Marszczę brwi. — To nie konkurs matrymonialny. Nie chcę się bawić w nic nowego. Na co dzień i tak zapewnia mi całą paletę swojej mrukliwości.
Ona jednak pochyla się i lekko całuje mnie w policzek. Woń jej cytrusowych perfum przybiera na sile.
— Benton — szepcze, a mnie serce mocno tłucze się w piersi. — Mój brat ma na imię Benton. Benton Hays.
A potem chwyta za klamkę i zostawia mnie w niekłamanym szoku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro